Utworzenie gimnazjum przyniosło skutki dokładnie odwrotne od zamierzonych. Zamiast wyrównania szans przepaść, zamiast jakości kształcenia przeciętność, a zamiast wychowania agresja.
Argumenty, jakimi posługiwali się w trakcie debaty nad reformą system edukacji rządzący wówczas politycy AWS (na czele z ministrem edukacji Mirosławem Handkem), brzmią dziś dla mnie przekonywująco. Postawiono sobie za cel podniesienie poziomu edukacji przez upowszechnienie wykształcenia średniego i wyższego przy jednoczesnym założeniu, że utworzenie gimnazjów pozwoli zadbać nie tylko o ilość potencjalnych magistrów, ale przede wszystkim o jakość kształcenia.
Okazało się jednak, że o ile założenia były obiecujące, gimnazja przyniosły żałosne efekty. Wcale nie uzyskano – jak można dowiedzieć się z wywodów zwolenników tej reformy – szkoły dostosowanej do specyficznych potrzeb grupy wiekowej 13-16. Przeciwnie, eksperyment przyniósł swego rodzaju konglomeraty gimnazjalne – pozbawione właściwej kadry, bez pomysłu na nauczanie i wychowanie, za to z burzą hormonów i młodzieńczym buntem.
To nie przypadek, że akurat w gimnazjach dochodzi do eskalacji agresywnych zachowań. Zostawiając na boku rolę wychowawczą rodziny, to właśnie specyfika gimnazjum sprawia, że fala przemocy i patologii zawitała w szkolnych ławkach. Po pierwsze i najważniejsze, gimnazja przenoszą młodych ludzi w „popieprzonym wieku” (mawiają tak czasem rodzice) w stan zawieszenia między dzieciństwem a dorosłością. 13-latek mijający gówniarzy z podstawówki czuje się dojrzały i silny. Choć mleko ma jeszcze pod nosem, dla samego siebie i równieśników jest już prawdziwym mężczyzną. 13-latka mijająca siksy z podstawówki czuje się wyzwolona. Jest kobietą i będzie to podkreślać spędzając przerwy przed lusterkiem w szkolnym kiblu (ok) lub oddając się starszemu koledze za winklem dyskoteki, nie mówiąc już o popularnych grach w „słoneczko” (mniej ok). Zachowania typowe dla okresu dojrzewania dzięki gimnazjum zostają więc spotęgowane i przyjmują karykaturalne formy.
Nie bez znaczenia jest też fakt, że gimnazja to zazwyczaj molochy, mieszczące w swoich murach kilkaset uczniów. Klasy liczące 20, 30, a nawet 35 osób to często spotykana szkolna rzeczywistość. Jeden z sondaży wskazał, że 15% ankietowanych uczy się w klasach liczących więcej niż 34 osoby!
„Uczy się” – szumnie powiedziane. W przypadku tak licznych grup nie ma możliwości, by nauczyciel mógł pracować z każdym uczniem i monitorować jego postępy. A skoro nie ma możliwości, sens reformy, która miała na celu poprawienie jakości edukacji, staje pod dużym znakiem zapytania. Podobnie ma się rzecz z innym szlachetnym postanowieniem pomysłodawców zmian, mianowicie z wyrównaniem szans edukacyjnych młodzieży z małych ośrodków i z miast. Co mamy w praktyce? Lepsze gimnazja, których uczniowie mają szanse na faktyczny rozwój, i te gorsze, gdzie nawet zdolni wegetują w przeciętności.
Nie mam wątpliwości, że utworzenie gimnazjum przyniosło skutki dokładnie odwrotne od zamierzonych. Zamiast wyrównania szans przepaść, zamiast jakości kształcenia przeciętność, a zamiast wychowania agresja. Tymczasem MEN udaje, że problemu nie widzi. A jeśli nawet przez chwilę przestaje udawać, proponuje lekarstwo gorsze od choroby, bo tak należy odbierać pomysł łączenia gimnazjów z liceami.
ze stronywww.iktomaracje.pl