Michalina Przybyszewska Michalina Przybyszewska
146
BLOG

Kapuściński R. Jak mówić o Legendzie?

Michalina Przybyszewska Michalina Przybyszewska Kultura Obserwuj notkę 22

 

Jakoś nie zaskoczyła mnie historia pozwu, wystosowanego przez wdowę po Ryszardzie Kapuścińskim wobec planów publikacji książki Kapuściński.Non-Fiction.(www.rp.pl/artykul/9148,435588_Nieodgadniony_usmiech_pana_Ryszarda.html, http://www.polskatimes.pl/kultura/ksiazki/222447,kapu-ci-ski-ubarwia-swoje-barwne-zycie,id,t.html) Książki Domosławskiego oczywiście nie znam, więc tekst właściwie nie o tym.

 

Prawie rok temu, w londyńskim South Bank Centre, w jednym z najbardziej prestiżowych miejsc kultury w Londynie, odbyła się dyskusja panelowa o Kapuścińskim. Skala duża. Zaproszeni: Jonathan Miller, postać sama w sobie (* „is a British theatre and opera director, neurologist, author, television presenter, humorist and sculptor”) Anna Bikont, oraz pani doktor, której imienia nie pamiętam, pisząca o Kapuścińskim krytycznie, z prestiżowej School of African Studies. Sala na 400 osób była nabita. Wszyscy przyszli po to, żeby usłyszeć o pisarzu, którego kochają i podziwiają; klasyczny przykład wiernej publiczności, prawdziwego ubóstwienia. Kapuściński – Mistrz.

Dyskusja była dość ciekawa, każdy opowiadał o swoich doświadczeniach z Kapuścińskim. Natomiast pani doktor z SOAS jechała po Kapuścińskim coraz mocniej i ani Anna Bikont ani Jonathan Miller nie bronili, każde zapewne z innych powodów (u AB podejrzewam stres i język, JM – niewystarczająca znajomość tematu, robił z nim tylko jedną sztukę; swoją drogą, wystawiać Szachinszacha na scenie - obłęd)  Pani z SOAS, jako jedyna reprezentantka świata akademickiego, krzyczała najgłośniej i gdzieś opowieść o tym, kim był Ryszard Kapuściński zamieniła się w lament nad tym, jak to paskudnie okłamywał swoich czytelników pisząc o nieistniejących basenach, o swojej własnej legendzie, która stała się dla niego ważniejsza od faktów.

 

Szczęśliwie nie tylko ja byłam oburzona. Wszystkie głosy z sali szły mniej więcej w tym samym kierunku: że standardy reportażu się zmieniły, a ze skoro juz wszyscy paneliści porównali RK do Kafki to może w tej właśnie, literackiej perspektywie go omawiajmy. Pamiętajmy, w jakich czasach pisał i dla kogo; nie rozliczajmy go drobiazgowo ze szczegółów. Nie jest najważniejsze, czy w danej wiosce był basen, czy nie.. Po wyjściu jeszcze staliśmy na recepcji i pokłóciłam się z tą panią cytując jej Benjamina (ach, jakiż  Benjamin jest modny), że prawdę znajduje się w „snach epoki”. Pani się ze mną zgodziła, i powiedziała że kocha Kapuścińskiego, ale że na sali mówiła z punktu widzenia nauki.

 

Długo myślałam czy jestem zła na panią z SOAS, czy przeciwnie. Urażona była moja kapuścińska duma, że oto źle się mówi o polskim reporterze. Potem pomyślałam – halo, czym się przejmuję? Przecież nie ma nic lepszego niż zakrzyczeć taką panią głosami z publiczności. Z trzeciej strony – jeśli faktycznie w jego pisaniu tyle jest świadomej kreacji – przecież czytelnik też powinien być jej świadomy! Tyle że tę świadomość powinien zdobyć czytając krytyków, a nie wysłuchując wojowniczej pani panelistki, która tylko napsuje krwi. 

 

Problem leży w tym, jak w Polsce kreuje się ikonę.  Raz osiadła ikona jest skarbem narodowym, bo ikon wiecznie nam brak, zwłaszcza tych, na których poznał się Zachód. I później to ikony, a nie realne osoby i osiągnięcia, organizują naszą mapę odniesień.  Mit, że Kapuściński „przyjaźnił się z Che Guevarą w Boliwii, z Salwadorem Allende w Chile i Patrice'em Lumumbą w Kongu”, oczywiście nas cieszy i napawa dumą. Ale już nikt nie chce prostować naszego wyobrażenia, bo podniesienie ręki na Ikonę jest często odbierane jako zdrada. A zdrada jest zdradą i właściwie trudno w niej robić dalsze rozróżnienia.

 

Jeśli prawdą byłoby, że Domosławski rozważa w tej książce fałszywość uśmiechu Ryszarda Kapuścińskiego – to oczywiście nie byłaby/nie będzie to ważna książka. Jeżeli natomiast dekonstruuje  narrację RK na gruncie faktów, to zupełnie inna sprawa, i wtedy należy ją przeczytać z uwagą. Nie znam książki więc nie wiem, co wstrząsneło panią Alicją Kapuścińską. Myślę jednak, że my, czytelnicy, przy obecnym zakrzywieniu percepcji naszych "wielkich" musimy się niejako sami cenzurować; nie przyjmować na poziomie emocjonalnym istniejącej wizji polskich wielkich jako prawdy objawionej.

 

I tutaj dygresja: nie chciałabym przesadzić z oceną roli Gazety Wyborczej w czymś, co nazwałabym „nową ikonografią”, ale uważam że GW zrobiła dużo złego w kształtowaniu własnej, hegemonicznej wizji ikon polskich „wielkich" i często wygrała ich dla siebie na poziomie emocjonalnego odbioru czytelników.  Legendarne wspomnienia Adama Michnika zaczynające się mniej więcej słowami „odszedł mój mistrz i przyjaciel” „Był kimś więcej niż symbolem” „ostatni z Wielkich” te zbiorowe okazjonalne wspomnienia „przyjaciół” , to wszystko tworzy pewną mapę Przyjaciół – Mistrzów, których życiorysy, opinie i realne sylwetki z czasem kruszeją pod naporem tej wykreowanej figury. Też to wieczne podkreślanie zwrotu „mój przyjaciel”, jeśli nie jest na wyrost, (często nie jest) to na pewno daje coś w rodzaju nieprawdziwie klaustrofobicznej wizji polskiej inteligencji, gdzie wszyscy wszystkich już przeczytali i mogą się ze sobą pięknie poróżnić, ale jako przyjaciele. Nie trzeba już czytać i się nie zgadzać, bo to „NASI”, takie bez mała tribal connection. Ta wizja ma nadal, zwłaszcza w świecie wydawniczym, ogromne konsekwencje. Ma to plusy – np. wydawnictwo Znak może śmiało wznawiać niemal wszystkie prace Kołakowskiego, (nawet takie, jak „Bergson” o których poza filozofami mało kto słyszał) i sprzedawać je jako prezenty gwiazdkowe z wielkim napisem „Kołakowski” na okładce. Kapuściński sprzedaje się wyśmienicie, podobnie Edelman,  i wielu innych. (No i byłby pewnie i Kuroń, gdyby nie konkurencja..) Ale ja chcę więcej. Chcę, żeby format dokonań danej postaci nie przekreślał realnej debaty. Żebym w londyńskiej South Bank nie łapała się co chwilę na tym, że sama myślę kliszami, że przecież pani z SOAS nie musi być moim wrogiem, a jedynie reprezentantką odmiennej perspektywy. Nawet niekoniecznie nieżyczliwej.

 

Zdjęcie z okładki tej książki Domosławskiego wisiało kiedyś u mnie na ścianie. Kapuściński był kiedyś bokserem. I na tym zdjęciu, wiele lat później, już w redakcji Kultury paryskiej, wciąż młody, wygląda właśnie tak: jak bojownik. Inteligentny. Niesamowity.
Nie dziwię się, że stał się legendą i sama w niej uczestniczę. Miejmy te zdjęcia na ścianach jeśli nam drogie, ale nie bójmy się mówić o naszych wielkich rzeczy nawet brzydkich. Jeszcze brzydsze może być trzymanie trupów w tych wielkich szafach.

Mam obie nogi umyte.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura