Uparłam się, że napiszę dziś notkę. No bo kiedyś trzeba. Niby nie powinnam się spieszyć, bo pomyślałam sobie, że "okrągłą", 150-tą notkę wrzucę na 4-te urodziny mego bloga (tak, to już niedługo!), to jednak od czasu do czasu należałoby coś napisać. Tym bardziej, że wyraźnie tego potrzebuję, od jakiegoś już czasu nęka mnie myśl "no napisz coś..."
Ale to "coś" nie jest wcale łatwe do stworzenia. Odkryłam mianowicie, że jak się nie ma siły myśleć, to słowa się nie układają w żadną całość, a bez spójnych słów nie będzie tekstu, choćby się nie wiem jak chciało. A ja, gdy już skończę myśleć o tym, co mam zrobić na jutro - i gdy już to wszystko wykonam - to nawet jeśli mam jeszcze trochę czasu (a zwykle nie mam, bo najczęściej przygotowania wszystkiego kończę grubo po północy), to wtedy jedyne, na co mam jeszcze siłę, to posiedzenie chwilę, uspokojenie się i posłuchanie muzyki. A potem padam na twarz i śnią mi się bardzo dziwne sny.
Słuchając moich narzekań na ten temat, zakończonych stwierdzeniem "mam w głowie chaos", znajomy powiedział: opisz chaos. Pomyślałam, nie ma mowy, za dużo tego, za bardzo porwane, myśli w strzępach, bez ładu, składu i logiki, tu nie ma co opisywać.
No i chyba nie ma, ale owo "coś" nachalnie pcha mi się pod palce i próbuje wydostać, z głowy, z myśli, spod palców, z klawiatury. Nie wiem, co to jest. Miejmy nadzieję, że gdy skończę pisać tę notkę, to odkryję tajemnicę i zidentyfikuję nieznośnego "cosia". Zatem wyruszmy w podróż po meandrach nieświadomości i "natężeniu świadomości".
Na przykład, bardzo łatwo w życiu zauważyć i nazwać to, co nam się podoba, co denerwuje, czego nie akceptujemy. Brudne okna, zimno na dworze, prace domowe i wykłady do 20.00. Oraz inne rzeczy, przemilczę. Oczywistości.
Ale trudniej już jest zauważyć, nazwać rzeczy pozytywne w życiu - nie te, które były, lub być może będą, ale te, które są i które powinno się docenić.
Jednym z takich pozytywów jest to, że niewyobrażalnie trudne wypracowanie okazało się do napisania.Ocena to rzecz wtórna, bedzie dobra (3) to zaliczę i dobrze, będzie kiepska (nie 3), to nie zaliczę i też dobrze, przynajmniej się nie zdziwę. Najważniejsze, to że mam je już za sobą. Jak już wspominałam ze sto piętnaście razy, z niemieckiego jestem noga i nie wiem, co robię na tych studiach, więc w sumie to w tej chwili wszystko jest możliwe.
Druga rzecz, jaka mi się kołacze po głowie, to że nadzieja i marzenia to dość obciążające rzeczy, szczególnie jeśli w jakiejś kwestii występują razem, ale nie są potwierdzane przez rzeczywistość. Wtedy mamy taki efekt, że na zmianę ufa się nadziei, snuje marzenia i obserwuje to, co jest, huśtając się od radości przez uspokojenie po załamanie. Życie na huśtawce jest strasznie męczące, gdy nie ma przystanku, gdy się wciąż przelatuje z góy na dół i za każdym razem zwiększa się ryzyko upadku i potłuczenia różnych wystających części ciała... W tej chwili jestem w stanie zdającym się być równowagę, ale jakikolwiek podmuch zaraz popchnie mnie w jedną ze stron. Co będzie jutro, będę śmiać się, czy płakać?...
Miało być o pozytywach... Hm, no nie wiem. Wszystko, co bym chciała w tym miejscu wymienić ma gwiazdkę z dopiskiem: "już nie", "jeszcze nie" albo "długo nie". Aczkolwiek gdy zadano mi dziś serię pytań kardynalnych to odpowiedziałam bez mrugnięcia na wszystkie "tak" i zrobiło mi się lżej. Coś mam w życiu ustalone: kierunek. Wiem, gdzie idę. Nie wiem, czy dotrę. Ale to przecież nie zależy tylko ode mnie, prawda? To zależy od wszytkiego!
Jeśli chodzi o aktualności, to muszę zejść do piwnicy po zimowe buty, które są piękne i na szpilkach. Nie wyobrażam sobie co prawda, jak będę w nich zbiegać po schodach do metra, ale cóż, takie są prawa zimy: na każdym kroku ryzykujesz, że się zabijesz, ale wyglądasz pięknie. Ha!
Poza tym zbliża się moment, gdy rozpoczniemy ćwiczenie utworów a akompaniamentem. Chciałabym móc sobie w tej kwestii spokojnie pomarzyć, ale jak zwykle boję się, bo a nuż zapeszę, albo zrobię z igły widły. Zwyczajnie zobaczymy, jak będzie, ale żeby było dobrze, muszę się wziąć na serio do ćwiczenia...
Są oczywiście inne rzeczy, którymi się martwię, stresuję i boję do nieprzytomności. Między innymi licencjat. Albo kwestia: "w jaki sposób właściwie miałabym zdać parktyczny niemiecki?" albo banalne pytanie: "jak nie tracić nadziei, gdy wciąż jest jak jest i nie zmienia się na lepsze?" To takie codzienne, zwykłe bzdury, którymi postanowiłam się jednak nie martwić w tej chwili, bo mi się już nie chce. Dzisiejszy zapas stresu wyczerpałam przed wypracowaniem. Teraz się cieszę, że ogólnie jest dobrze, a w szczegóły nie wchodzę. No.
No właśnie, w piątek nie mam wykładu, więc gdyby nie lektorat, WF i flet, to już jutro miałabym weekend! Ale mam te dodatki, co nie jest jednak takie straszne. Lubię mój WF, flet i lektorat. Za to w środę przyszłą też nie mam jednych zajęć i dzisiejsza praca domowa jest na za dwa tygodnie. Bardzo to jest pozytywne, naprawdę. Z okropieństw mam przed sobą tylko prezentację do przygotowania na wtorek, ale tu nic nie poradzę, ma być z aktualności, więc i tak muszę poczekać z nią na weekend.
No widzicie sami, jak to jest: staram się mówić o wszystkim, byle nie o studiach, a i tak wychodzi na jedno i z uporem maniaka wracam do tego co mam do zrobienia (a czego nie). To jakieś zboczenie jest. Na studiach nieszczęście, a poza studiami nie ma życia. No proszę was, co o tym powiedzieć? Maskara!
No dobrze, to spróbuję dodać jeden akapicik NIE o studiach i NIE o obowiązkach. To o czym by tu?...
Moim ostatnim fiołem są Les Miserables w Romie. Udało mi się zrobić wielkie przedsięwzięcie, wybrałam obsadę, ustaliłam termin dobry na 9-ciu osób, w ten sposób idziemy do teatru (prawie) całą rodziną. Przyjadą stryjowie z daleka i w ogóle będzie czadowo. A ja już umiem na pamięć "Sama tak" ("On my own") i prawie całe "Wyśniłam sen" ("I dreamed a dream"), "Daj mu żyć" ("Bring him home") oraz "To tylko pada deszcz" ("A little fall of rain"). Ale nie ma kto ze mną śpiewać. No cóż, takie życie ;). Marzę tez o pójściu na Aladyna, ale do tego to chyba muszę znaleźć sponsora. Czemu najlepszy teatr w W-wie jest tak drogi?? :/
No dobra, oglądając przedstawienia rozumiem, czemu. Co nie zmienia faktu, że nie mam na bilety tam choćby raz na miesiąc. Nawet raz do roku trudno się wybrać, choć teatr mam rzut beretem od domu!
Dobrze, późno się zrobiło, ja nie napisałam nic konkretnego ale kończę tę notkę, zostawiają i was i siebie z bałaganem, bezsensem i nieodkrytym "cosiem".
Pozdrawiam ogólnie i przenośnie. M=)