Od dłuższego czasu chodzi za mną takie wrażenie, że muszę w końcu coś napisać. I to jak najszybciej. Strasznie tego wrażenia nie lubię, bo z zasady towarzyszy mu zupełny brak pomysłu, co właściwie pisać. Pustka w głowie, a palce mrowią i w głowie brzęczy natrętnie: no napisz coś wreszcie, no... A na proste pytanie: ale co pisać? - Odpowiedzi nie ma. A ja się męczę.
Dlatego pomyślałam sobie, że nie ma innego sposobu, napiszę cokolwiek. A "cokolwieki" są, bo inaczej chyba się nie da - osobiste i pamiętnikowe. Wybaczcie, jeśli kto tego nie lubi. Będzie osobiście, a co gorsza: całkowicie, zupełnie i subiektywnie - o mnie. Wiem, to głupie, banalne wręcz, ale jakoś nie mogę z siebie wykrzesać nic ambitniejszego.
Ale mam wobec siebie i swojego pamiętnikarskiego stylu pisania pewne usprawiedliwienie. Otóż byłam ostatnio na pewnym spotkaniu, na którym można było się w sposób osobisty swobodnie wypowiadać. Miałam jakiś atak gadania i zgłosiłam się chyba ze trzy razy. A że były osoby z zagranicy, wypowiedzi były tłumaczone. I wyobraźcie sobie, podeszła do mnie potem jedna z tych osób, co mnie słuchała nie w oryginale, a w tłumaczeniu i powiedziała, że moje wypowiedzi bardzo ją poruszyły. I że ja powinnam się swoimi refleksjami dzielić, bo są cenne, bo mogą mieć dla innych duże znaczenie.
No chyba nie uwierzyłabym, gdybym nie usłyszała na własne uszy. A zbyt dobrze znam angielski, żeby ją źle zrozumieć :). Naprawdę mówiła to szczerze. A ja stałam obok i myślałam: gdzie moje słowa, takiego dzieciaka, mogą mieć znaczenie dla osób dużo starszych i tym samym bardziej doświadczonych ode mnie, dużo dłużej zmagających się z życiem i jego problemami...
A jednak!
I to mnie zdumiało.
Tu chcę wrócić do jednej z moich refleksji, która chodzi mi po głowie ostatnio w tę i z powrotem, a przy tym tupie tak głośno, że nie mogę o niej zapomnieć. To zastanowienie nad wrażliwością, nie bójmy się tego stwierdzić - moją. Którą uważam za nadwrażliwość, a czasem wręcz za przewrażliwienie. I której u siebie naprawdę nie znoszę.
Dlaczego nie znoszę?...
Bo nie mogę obejrzeć filmu akcji spokojnie. Po ostatnio obejrzanym "Taken" mam skórki wokół paznokci w stanie naprawdę pożałowania godnym, a to przez nerwy napięte do ostatnich granic, galopującą wyobraźnię, stan najwyższego napięcia. Co z tego, że to tylko zmyślona i opowiedziana przez kogoś historia. Ja to ją odczuwam całą sobą i myślę od razu, cały czas, że przecież byli ludzie, których podobny los spotkał. I nie mogę tego znieść.
Co jest naprawdę głupie, im jestem starsza, tym mam mniejszą wytrzymałość. Kiedyś nie płakałam przy filmach lub nad książkami. A dziś ryczę jak głupia - lub obgryzam paznokcie. No dobrze, to też prawda, że jako dziecko nie oglądałam i nie czytałam tak trudnych lub tak wstrząsających historii...
Czuję się w tym wszystkim słaba, a będąc słabą uważam się za gorszą od tych, którzy są mocni. Na przykład od wszystkich, którzy oglądają film spokojnie i na trzeźwo.
Ale co tam "Taken" i filmy akcji (o thrillerach i horrorach nawet nie wspominam - omijam szerokim łukiem). Ja nie mogę oglądać nawet rzeczy tak oczywistych (i według mojej mamy niezbędnych dla każdego patrioty), jak filmy historyczne.
Tam ciągle są jakieś wojny.
A ja widzę wojny i czuję to cierpienie, ból, rozterki podczas podejmowania najtrudniejszych decyzji, to pytanie wciąż będące w tle, czy jeszcze jestem człowiekiem, czy już nie. I nie mogę tego wytrzymać.
I kiedy moi rodzice oglądają "Czas honoru", ja siedzę tyłem do telewizora.
I czuję się w porównaniu do nich upośledzona.
Upośledzona tym bardziej, że nie mam żadnego pożytecznego talentu, umiejętności, żeby być pożyteczną dla społeczeństwa i ludzkości mimo wyżej opisanego zamętu emocjonalnego. Nie mam żadnych umiejętności inżynierskich. Z budowania mostów nici. Mam coraz wyraźniejszy wstręt do wszelkiego rodzaju ran i do przekłuwania ciała w jakikolwiek sposób. Nie ma opcji, żebym zrobiła zastrzyk, nałożyła szwy czy opatrywała rozległe rany, nawet gdybym umiała. W czasie takiej wojny na nic bym się nikomu nie przydała. Nawet gdybym nie zginęła drugiego dnia, to zapewne nie byłabym w stanie nikomu nieść pomocy.
Wychodzi na to, że jestem "dobrą ciapą", którą już jako dziecko najbardziej nie chciałam być. Myślałam sobie - wszystko, byle nie to. I oto moja psychika ze swoimi wstrętami i swoim nadmiernym odczuwaniem wszystkiego jest przeciw mnie i stawia mnie w tej właśnie pozycji. A cóż taka dobra ciapa może pożytecznego zrobić?
Hm, owa dziewczyna wczoraj udzieliła mi odpowiedzi na to pytanie, choć nie zdążyłam go zadać. Dzielić się swoimi refleksjami, które z powodu owej nadwrażliwości co i rusz się pojawiają. I wychodzi na to, że przydają się innym... Chociaż ja jestem ostatnią osobą na świecie skłonną w to wierzyć. Ale probuję. Trzeba w końcu mieć jakikolwiek powód, żeby żyć. Jakiekolwiek miejsce, w którym się jest potrzebnym... Ta dziewczyna powiedziała: "Wypowiadaj się jak najczęściej. Ja tego potrzebuję. My tego naprawdę potrzebujemy".
______________
To, co tu napisałam, to nie użalanie się nad sobą, mam nadzieję, że mimo wszystko to tak nie wygląda - to próba opisania i wyjaśnienia moich odczuć. I znalezienia jakiejś pozytywnej myśli jako puenty dla samej siebie. Tylko tyle.