Almanzorowi, który mnie poznał naocznie i nie uciekł, a do tego zawsze o mnie pamięta, nieważne, na jak długo zniknę...
* * *
Das Wiedersehen
Ein Mann, der Herrn K. lange nicht gesehen hatte, begrüßte ihn mit den Worten: "Sie haben sich gar nicht verändert." "Oh!" sagte Herr K. und erbleichte. (Bertold Brecht, Geschichten von Herrn Kreuner)
[Ponowne spotkanie: Pewien człowiek, z którym się Pan K. od dawna nie widział, powitał go słowami: "Nic się nie zmieniłeś!" "Och!" - powiedział Pan K. i zbladł. - tłum. moje]
Patrząc na siebie z pewnego dystansu zachowuję kolory na twarzy. Może powinnam się nawet zarumienić w ramach kontrastu. Bo sama nie nadążam za zmianami, które we mnie zachodzą.
Nieźle oddaje to chociażby odpowiedź na pytanie, jakiej muzyki słucham ostatnio. Otóż - po raz pierwszy z życiu tak maniakalnie - rocka, indie rocka, w porywach do hardrocka i czasami metalu. A przetykam to muzyką alternatywną, miejscami pobrzmiewającą electro... I nieśmiertelnym reggae, nie zapominając o hiphopie. Po pierwsze - istne szaleństwo. Po drugie, po raz pierwszy tak się wgłębiam w te gatunki i wciąż znajduję nowe powody do zachwytu. Coraz to nowe piosenki odkrywam. A każde odkrycie coś we mnie zmienia.
Ktoś praktyczny mógłby powiedzieć: co tam muzyka, której słuchasz, lepiej powiedz, co robisz pożytecznego w życiu.
Zatem spieszę poinformować, że próbuję być pożyteczną, owszem: dokształcam młodych ludzi w mowie wrażego narodu, którego wcale nie lubimy, ale "język wroga trzeba znać". W ramach owego dokształcania oglądałam dziś z moim uczniem "10 Dinge, die sie nicht tun sollten, wenn sie ein Lehrer sind" (polecam, doprawdy zabawne). W każdym razie traktuję poważnie moje zadanie (w sensie zaangażowania, bo jak widać nie koniecznie w sensie tematyki) i wkładam w korepetycje dużo pracy. Tym bardziej boli mnie, kiedy nie daje to żadnego efektu. Bywają tez trudne przypadki i jedyna moja nadzieja w tym, że wyniosę z tego jakąś naukę na resztę mojego życia. Hm, może przynajmniej doświadczenie...
Poza tym staram się być użyteczną na innych polach. Gram na gitarze i na flecie. Opiekuję się coraz to innymi dziećmi. Sporo gadam z ludźmi, jak tylko mają do mnie cierpliwość. Uczę się pilnie niemieckiego i rosyjskiego. Tylko na pisanie nie mam czasu... E tam, czas by się znalazł. Nie mam pomysłów.
Przy tym wszystkim jestem w nieustannej huśtawce emocjonalnej. Wcale mi to życia nie ułatwia. Nie mam za bardzo wpływu, moje rezerwy spokoju wyczerpały się. Zawsze lepsza wersja szalonych napadów śmiechu niż ta histeryczna, nie? Właśnie, właśnie. Śmiałam się dziś nieopanowanie ponad godzinę.
Poza tym mam dosyć ograniczania siebie na zasadzie "co inni powiedzą/pomyślą". I kiedy tego potrzebuję, to chodząc ulicami śpiewam. Mając na uwadze zdrowie psychiczne przechodniów, tylko pod nosem. Ale śpiewam - i już. I niech sobie psykają albo się oglądają z niechęcią.
W ogóle ostatnio ludzie na mieście oglądają się za mną, jak wchodzę do środka lokomocji, to podnoszą zdumione oczy, czasem śmiejąc się, a czasem wpadając w zdumienie. Jak jest tłok, to się wkurzają na mnie... Mało kto pozostaje obojętny. A to wszystko przez kapelusz, taki jak tu:
Ciekawe, czy jest w Warszawie jakakolwiek druga dziewczyna, która taki nosi. Jeśli nie - to tym lepiej dla mnie. Facetów czasem się w takich widuje, owszem. Ale kobiety w ogóle jesienią (i to jeszcze późną) kapeluszy nie noszą. Kurcze, nie macie pojęcia, jaki to błąd: w kapeluszu wreszcie jest ciepło i zatoki nie są obłożone nieustannym bólem! Wszyscy się śmieją, że tacie kapelusz zabrałam (on jest prekursorem tego style'u u nas w domu). Ale to nieprawda, mam swój własny (mama mi kupiła na specjalną i zdecydowaną prośbę w górach; to nie byle klejony kapelusz z jakiegoś Western City). Skórzany, szalenie wygodny, z szerokim rondem. Zimno jest w nim tylko gdy wieje przenikliwy wiatr dookoła głowy. Ale w takich chwilach to żadna czapka nie pomoże, nawet kaptur czasem nie wystarcza. Szerokie rondo sprawia, że deszcz nie straszny. Ochrania tez przed przesadną bliskością współpasażerów komunikacji miejskiej. Wygląda fantastycznie i do niczego nie pasuje, więc noszę go do wszystkiego (prawie).
Ze dwa tygodnie temu spotkało mnie niezwykłe zdarzenie w związku z kapeluszem. Wyszłam z metra na patelnię na Centrum, szłam dość szybko nie rozglądając się wokół - prosto do autobusu, gdy nagle zobaczyłam przed sobą idącego naprzeciw mężczyznę w podobnym kapeluszu. Zobaczył mnie i dotknął ronda w geście powitania, który znaczył - przynajmniej dla mnie: "Witam bratnią duszę - my wiemy, co dobre!" Minęliśmy się szybko, więc nie zdążyłam zareagować konkretnie, tylko uśmiechnęłam się szeroko. Tak, my wiemy co dobre!
Zmieniłam się. Może nie zewnętrznie, ale na pewno wewnętrznie. Czasem mi się to wciąż zdarza, ale coraz rzadziej, że kieruję się tym, co powiedzą i pomyślą inni. Z całych sił staram się nikogo nie krzywdzić, ale żyć po swojemu. I noszę na głowie kapelusz, choćby to zasłaniało różnym smętnym osobnikom pół świata.
Jest dobrze.