Wewnątrz domu było ciepło i przytulnie. Na dole w piwnicy tliły się wolno na ruszcie całe masy torfu. Księżyc zaglądał w okno oświetlając białe zimowe pokrowce na meblach i owinięty tiulem kryształowy żyrandol. A w salonie wokół największego kaflowego pieca rodzina Muminków spała długim zimowym snem.
Spali zawsze od października do kwietnia, tak bowiem czynili ich przodkowie, a Muminki przestrzegają tradycji. Wszyscy, podobnie jak ich przodkowie, mieli w żołądkach porządną porcję igliwia, przy łóżkach zaś, pełni nadziei, położyli to, co mogło być potrzebne wczesną wiosną. Łopaty, okulary przeciwsłoneczne i trochę taśmy filmowej, przyrządy do mierzenia siły wiatru i tym podobne przedmioty.
Cisza pełna była spokoju i oczekiwania.
Czasem ktoś westchnął i zwinąwszy się wsuwał głębiej w posłanie, w którym spał. Promień księżyca przewędrował od fotela na biegunach do stołu w salonie, przesunął się po mosiężnych gałkach na wezgłowiu łóżka i zaświecił prosto w twarz Muminka.
A potem zdarzyło się coś, co nie zdarzyło się nigdy, odkąd pierwszy troll z rodziny Muminków zapadł w sen zimowy. Muminek obudził się i nie mógł już zasnąć.
Zima Muminków, Tove Jansson
Zapadłam z sen zimowy. Zawsze o nim marzyłam i tym razem całkiem przypadkiem mi się to udało. Zwinęłam się w kłębek pod kołdrą, nakryłam głowę poduszką i wstałam... Nie do końca wiosną, ale śnieg za oknem zdążył w tym czasie zniknąć. Tylko że mój sen zimowy w marzeniach zawsze był odpoczynkiem, wytchnieniem i ulgą. A ten był całkiem inny. Szalony, męczący, z gorączką, łupaniem w głowie... Nie jestem przyzwyczajona do takiego chorowania. Mój standard to jeden dzień zmęczenia, jeden dzień choroby, jeden zdrowienia i powrót do normy. I tak sobie chorowałam, czując się to lepiej, to gorzej, od stycznia. Aż mnie w niedzielę powaliło...
Cztery doby przeleżałam, trzy doby nic nie jem (chyba po raz pierwszy w życiu), ale najważniejsze jest to, że wreszcie siedzę! ;) I moja głowa na tyle działa, że może kierować palcami i coś nimi wystukuję, a całe ciało trzyma pion.
Tak naprawdę chciałam całkiem inny tekst napisać. Chciałam pochwalić się sama sobie, jak to jest po pierwszym tygodniu pracy. I jak to było podczas. Gdy codziennie rano wychodziłam, szłam zajmować się ustalonymi rzeczami, które wcale nie były dla mnie zbyt trudne, gdy całe dnie nie byłam w domu, no bo miałam tez zajęcia i że się naprawdę dobrze w mojej pracy poczułam... czy raczej z moją pracą, bo klimat jest ten, który znam od zawsze: domowy. I że za takie oczywiste rzeczy, proste czynności, kto wie, czy nie bardziej obecność i poświęcony czas, zarobiłam pieniądze. Niezwykłe doświadczenie.
Pieniądze oddam tacie, który mi opłaca poprawkę... A pracę obawiam się, że stracę, bo po tygodniu chodzenia położyłam się na tydzień do łóżka. A nigdy nie byłam chorowita! Ale mój lekarz powiedział, że uodpornienie się na choroby wieku dziecięcego zajmuje dwa lata. Każdej przedszkolance czy każdemu pediatrze. Ale im szybciej, tym lepiej, jeśli mam zostać kiedyś matką dziecom... Wcale bym nie chciała tej pracy stracić, to jedyne zajęcie, jakie naprawdę umiem wykonywać.
No, a poza tym mam w plecy cały tydzień zajęć, jednych, drugich i trzecich, i albo będę to uzupełniać w weekendy, albo nie uzupełnię. Tydzień wylegiwania się trzeba okupić ciężką pracą, nieprawdaż? Ach jej, żebym chociaż sama to wylegiwanie wybrała. I żeby to chociaż było wylegiwanie się, a nie ból całego człowieka i niemożność pozostawania w innej pozycji, niż pozioma...
Tak sobie narzekam, bo jak każdy Polak lubię ponarzekać, ale teraz jest już dobrze. Tylko plecy mnie bolą i kark, reszta spoko. I może wieczorem coś zjem. Zastanawiam się tylko o co chodzi z tą wysypką...
Może tak ma każdy, kto się obudzi ze snu zimowego na przednówku? ;)
Wszystkich Czytających pozdrawiam
kichając
M.