Stanęłam przy zlewie i wzięłam zmywaczek do ręki. Dziwny mi się wydał, jakiś nie taki. Jakiś taki mały i jakiś taki różowy. Powinien być inny, większy, żółty. Takim zmywałam naczynia ostatnie 200 razy... No nic. Zmywam. O, talerz. Jaki dziwny talerz! Biały, no dobra, były i białe, ale ten falowany brzeg? Co to w ogóle za talerz? Wzięłam go do ręki. Machnęłam zmywaczkiem z płynem. Wszystko było jakieś nie takie. I ten zlew w rogu. I ten brak czerwonej suszarki do naczyń. I ten czajnik, biały, nie żółty. I ta woda w kranie, całkiem bez smaku... Takie były tylko leżące obok mnie w misce pomidory i ogórki. Takie, bo przywiezione ze sobą stamtąd.
Po dwóch miesiącach wakacji i nieprzerwanym od miesiąca pobycie w moim prywatnym
Raju na ziemi, czyli naszym
domu na wsi, w którym dodatkowo przez ostatnie dwa tygodnie byłam gospodynią (z braku kogoś lepszego do tej roli), wróciłam do domu w mieście. I gdy tylko minął pierwszy moment entuzjastycznego wymieniania wrażeń, opowieści i pokazywania zdjęć, gdy domownicy pokładli się spać, a ja poczułam, że nie mam na to wcale ochoty - podobnie jak na rozpakowywanie bagaży - stwierdziłam, że nie wiem, co ze sobą zrobić. Że coś mi nie pasuje... Właściwie wszystko. Wszystko jest
nie tak, a ja jestem
nie tu.
To nie jest tylko kwestia zmiany krajobrazu ze wsi na miasto. To różnica mieszkania w małej wsi, w kórej nic się nie dzieje, ale jest przepięknie i zdrowo, na metropolię - z jej hałasem, niezdrową atmosferą, mnóstwem rozrywek, które właściwie są mi niedostępne. Oba te miejsca są moimi Domami i w każdym jest spory kawałek mojego serca. Ale wieś to lato, słońce, wakacje, wolność, beztroska. Czasem jakieś smutki, ale zawsze to lepsze niż miasto niosące ze sobą obowiązki, plany lekcji, prace zaliczeniowe, pracę i ograniczenie ulicami, czterema ścianami mieszkania, spętanie brakiem przestrzeni.
Ale gdy nadchodzi koniec lata, to trzeba się spakować (nienawidzę pakować się. Robiłam to tego lata z milion razy. A do tego już drugi raz tego lata pakowałam całe mieszkanie, bo wyjeżdżałam jako ostatnia. Pościel, jedzenie, posprzątanie wszystkiego, zabezpieczenie wszelakich instalacji. Co za koszmar), pojechać (po dzisiejszej trasie mogę przyznać, że bardzo nie lubię podróżować, a jeszcze bardziej nie lubią tego moja głowa i żołądek) i zmienić miejsce pobytu. I znów przyzwyczajać siebie do mieszkania nie tu i udawać, że tak niby jest lepiej. Bo studia, bo praca, bo rodzina, bo inaczej się nie da (teraz może nie, ale istnieje przyszłość i kryje w sobie tajemnice, kto wie? Może kiedyś będzie się dało?)...
Nie dalej jak w piątek wpadła do nas sąsiadka, starsza pani, zwana przez nas wszystkich zgodnie Babcią. Co prawda w rzeczywistości dziś właśnie stała się ona prababcią już po raz trzeci :). Tylko się cieszyć i gratulować. I owa Babcia nasza ulubiona siedziała przy stole, od herbatki się wymówiła, bo właśnie tuż przed wyjściem wypiła, spoglądała na naszą przedobiednią krzątaninę i westchnęła po raz nie wiadomo który: "ale to przykro będzie, jak wyjedziecie. Toż nie zachodzi się może tu często, ale zawsze jak się wyjdzie przed dom i widać, że naprzeciw światło u sąsiadów świeci, to raźniej jakoś. A jak dom zamknięty i nikogo nie ma, to smutno tu i straszno trochę. Całkiem już nie ma do kogo zajść. Będzie was brakować..." Taka ciekawostka. Nie spotykamy się z sąsiadami co dzień. Nawet jeśli, to zwykle przez chwilę. "Dzień dobry, poproszę mleka. - Proszę bardzo. - Dziękuję, do widzenia". Czasami zostanie się dłużej, plotki wymieni, z młodzieżą posiedzi, pogada. Nie trzeba widzieć się często, ale ważne, że się jest "po drugiej stronie szosy". A jak wyjeżdżamy, to przykro...
Nie jesteśmy tamtejsi. Dziadkowie urodzili się we wsi, pożenili, wyjechali do miasta, do Białej. Tata z Białej na studia wyjechał do Warszawy. I tu już pozostał. My, młodzi, całkiem już miastowi. Na wieś przyjeżdżamy jedynie latem, a jest nas już na tyle dużo, że trzeba wybierać się "na raty", bo razem trudno się pomieścić. Dom owszem jest wyjątkowo duży jak na miejscowe standardy, ale kuchnia i łazienka jedna, a charaktery u wszystkich wybuchowe. To już łatwiej czasem przyjeżdżać jedni po drugich, zawsze mniej kłótni...
Nie jesteśmy stamtąd. Ale nie nie jesteśmy obcy. Toż wnukowie dziadka wszystkim znanego. Z racji położenia domu na skraju wsi przy drodze szybkiego ruchu - "ci od szosy". Przyjezdni, miastowi, "ci z Warszawy", letnicy. Ale nie obcy. Dziś się zaśmiałam, że jesteśmy "ich letnikami". Od lat znanymi i rozpoznawanymi przez całą wieś. I choć zżyć się w takich warunkach z ludźmi stamtąd za bardzo nie da, to jednak nikt nas nie odrzuca ani nie piętnuje. Mamy zupełnie wyjątkowy status. Swoich obcych. Miastowych przyjezdnych, ale jednak ze swoich, z rodziny. Od lat ci sami. I w pewien sposób jesteśmy ich. Ich przyjezdnymi, ich miastowymi, ich letnikami.
Ale prócz tego, że z widzenia zna nas każdy mieszkaniec wsi, my również trochę się w towarzystwie rozpoznajemy. Z sąsiadami przez drogę od lat jesteśmy bardzo zaprzyjaźnieni i wiele zabaw, tak dziecinnych jak i młodzieżowych wspólnie przeżyliśmy. Prócz tego ja z rodzeństwem brałam udział w miejscowych biwakach, rajdach rowerowych, ogniskach, innych wyjazdach, śpiewałam latem w kościelnej scholi. Poznałam i polubiłam kilka osób. Do dziś zamieniamy dobre słowo przy każdej okazji. A od kilku lat we wsi działa Stowarzyszenie Inicjatyw Lokalnych (którego jestem członkiem, niestety "niewidzialnym", z powodu mieszkania daleko, ale prawdziwie sympatyzującym ze wszelkimi miejscowymi inicjatywami). Stowarzyszenie siedzibę swoją ma w starej szkole, która zwie się od kilku lat "Ośrodkiem kultury, tradycji i edukacji". Oprócz krzewienia tradycyjnych wartości i kultury za pomocą sali muzealnej i biesiadnej oraz edukacji za pomocą sali komputerowej, ośrodek próbuje zachęcić mieszkańców wsi do integracji i rozrywki: mieści się w nim stół bilardowy. Od mniej więcej czterech lat my młodzi zbieramy się przy nim latem na wspólne wieczory. Jest to świetny sposób na integrację i zawieranie nowych znajomości. Na wieść "te z Warszawy przyjechały", na bilard zjeżdżają coraz to nowi koledzy i lista znajomych oraz letnich wieczorów spędzonych na zabawie w dobrym towarzystwie się wydłuża. Ciekawostka - ma to znaczenie nie tylko dla miejscowej młodzieży. Starsi gospodarze witają nas przy spotkaniu na spacerze: "O, już przyjechaliście! To teraz wesoło będzie". :) I choć zabawy z naszym udziałem trwają dłużej i chłopcy ze wsi od rana w pracy są może mniej przytomni, to jednak nie leci w naszą stronę zbyt dużo krytyki. Wnosimy w spokojną, zastałą, nieco obumarłą wieś życie, zabawę, śmiech, poruszenie. I choć trzeba było kilku lat, by miejscową młodzież oswoić z nami, by ją poruszyć i obudzić jakiekolwiek zaangażowanie, to jednak udało się. Dzisiaj mamy tam wielu dobrych znajomych, którzy nas zaakceptowali, przyjęli do swego grona. Nawiązało się kilka przyjaźni i miłostek. Życie nabrało tempa i kolorów. Starsi ludzie patrzą na to i jak się okazuje - nie zawsze przy tym krzywią. Może ci przyjezdni więcej dobrego niż złego robią?...
Każde wakacje wyglądają inaczej, ale z roku na rok dzieje się coraz więcej. I w tym społeczeństwie dość zamkniętym, oziębłym, zastygłym w swoim sosie, namieszaliśmy, zrobiliśmy wyrwę, dodaliśmy wielu powodów do coraz to nowych plotek - dodaliśmy życia. I okazuje się, że częściej budzimy sympatię niż niesmak. Tak to mają ci nasi sąsiedzi i znajomi z nami...
Nie jesteśmy tamtejsi, ale nie jesteśmy obcy. Może nie całkiem swoi, ale mamy tam swoje korzenie i społeczną akceptację. Przyjeżdżamy tylko na wakacje, ale na swoje miejsce, które przez resztę roku cierpliwie na nas czeka. Robimy nieco zamieszania, ale tego też w życiu trochę trzeba, żeby się nie zanudzić i nie ukisić całkiem w swoim sosie. Dodajemy spokojnemu życiu miejscowych kolorytu. Jesteśmy z zewnątrz, letnikami z miasta... ale znają nas od lat, jesteśmy ich. I wszystko jest w porządku.
A najbardziej w porządku będzie, gdy znów będą wakacje i tam wrócę. Jak się dobrze uda, to nie sama. Wtedy wszystko będzie jak trzeba.