Do napisania skłoniło mnie zdanie blogera Kuźmiuka, który napisał:
"Pytałem także czy premier Tusk jest pewien, że nowy minister który w banku zarabiał przynajmniej 50 tysięcy złotych miesięcznie, a teraz najwyżej 12 tysięcy złotych miesięcznie, naprawdę będzie pilnował interesów Skarbu Państwa?"
Czyli ministrem powinien być referent który wcześniej zarabiał 1500 zł?
Moim zdaniem to rodzaj patologii, że ludzie zarządzający miliardami naszych pieniędzy zarabiają na poziomie kierownika średniej budowy czy podrzędnego dyrektora w jakiejś firmie ubezpieczeniowej czy banku. Co to oznacza? Ano to, że ministrami zostają albo ludzie z misją (a nie jest ich tak wielu wśród polityków) albo słabeusze jak na takie stanowisko, którzy nie są w stanie pełnić funkcji w świecie realnego życia gospodarczego czy biznesu. Jak można zatem liczyć na to że ministrem infrastruktury będzie fachowiec skoro ma on zarabiać często dwa, trzy razy mniej niż kierownik budowy autostrady, która ma nadzorować? Potem się dziwimy że łaszczy się na jakieś zegarki czy inne fanty.
Czy to oznacza że należy podnieś wynagrodzenia? Myślę, że powinny być wyższe. Choć wcale nie musi się to przełożyć na lepszą jakość członków rządu. Ale być może w dłuższym czasie?
