NAHACZ NAHACZ
78
BLOG

WARSZAWA W RÓŻACH

NAHACZ NAHACZ Rozmaitości Obserwuj notkę 0

 

-         Słyszysz, ktoś śpiewa!
-         Racja. A gdzie.. – dopytywałam się. 
-         W rejonie kibli.
Znów ruszył gwałtownie, tak że dalszych słów już nie mogłam dosłyszeć. Stałam przez chwilę bezradna pod kasą. Nie wiedziałam, co począć. Wreszcie pobiegłam za Mirkiem. Podbiegł pod toaletę, i otoczył ramionami jakąś kobietę. Taką staruszkę, babcię klozetową.
-         To ona śpiewała – natychmiast domyśliłam się.
Staruszka ledwie wykrztusiła: Jaka ona!? Jestem hrabina Aniela Dębska – i w płacz.
-         Nie martw się, teraz jest moda na hrabiny i pełno ich w telewizji. Jedna aktorka urodziła się w Wilanowie.
-         Tak, tylko jedna! – staruszka nie przestawała płakać.
Jedynym susem znalazłam się przy Mirku. Co to za cyrk? – określiłam to przedstawienie. – Tego jeszcze nie było. Hrabina na dworcu centralnym.
-         Cicho! – nakazał Mirek. – Cóż, trudna sprawa – przysiadł na piętach przed babcią klozetową i ujął ją za ręce. Przestała płakać. – Jak to się stało? Kto cię tak urządził, hrabino? Co to za piosenka?
-         Sama się tak urządziłam, kochaneczku – hrabina bohatersko próbowała opanować się, by móc odpowiedzieć jak najwyraźniej i jak najściślej.
I tu, oczy hrabiny zwróciły się ku mnie. Mirek wyprostował się, spiorunował mnie wzrokiem, dotykając jednocześnie swoją dłonią wyblakłego policzka hrabiny. Hrabina, jakby nie mogąc znieść mojego widoku, wciąż z ironicznym uśmieszkiem na twarzy, powoli wracała do swych kalkulacji.
-         Jak to, sama? – Mirek wrócił do sprawy.
-         A tak: pędziłam przez życie jak pomylona. Wychowali mnie tak, że po wojnie, wiedziałam tylko jak tańczyć walca i strzelać do lisów. A za to nie dostaje się chleba.
-         To jasne, żaden jeszcze nie wyżył ze zbijania bąków.
-         Jadaliśmy drugie śniadanie na pozłacanej ławie, a po wojnie ruscy chcieli wywlec mnie za włosy z mojego własnego pałacu. A potem pohańbić. A jeszcze potem opluć. Chcieli mi za to darować życie, bardzo piękne życie, w kraju społecznej sprawiedliwości. 
-         Zgodziłaś się, hrabino.
Staruszka spuściła oczy, zaczerwieniła się. – Nie.. Zabiłam tego ruskiego. Poprawiła medalik na piersi i donośnym głosem zwróciła się do mnie, już po raz drugi popatrzyła z rezerwą. – Miałam wielu mężczyzn. O wiele za dużo. Zazwyczaj wybierałam takich, na których mogłam liczyć najmniej. Gdy rozdawałam im pocałunki, byli poważni i zamyśleni. Pisali wiersze i grali rzewne ballady. Romans z takim to nie przelewki. Sprawa bardziej niż trudna, może beznadziejna. Ale cóż, młodość. Jak się kocha, nie ma wyjścia.
-         Spokojnie, hrabino! Gdzie nie ma wyjścia, musi być jakieś okno – pocieszył Mirek.
-         Po pierwsze przegrałam swoją młodość – słowa hrabiny zabrzmiały, choć wcale nie siliła się na to, żałośnie jak w harlekinie. – A piosenka – ciągnęła – to Warszawa w różach. Wiecie, Anny German.. Stalin, jeśli się nie mylę, uwielbiał jej śpiew. Moich chłopców nie zachwyciło to moje szczebiotanie, ale przyjąwszy od nich resztki ze stołu, siedziałam cicho. Życie płynęło mi bez matury, bez chodzenia do pośredniaka. Leżałam i pachniałam. Myślałam, ta komuna, musi przecież kiedyś minąć. Po drugie – zwróciła się do mnie – wyglądasz zupełnie tak jak ja w twoich latach. Biegasz za chłopakami i czekasz jak pies. Być może, teraz czeka się przy telefonie. Ukrywasz to, z pewnością, jak najlepszy szuler, gdzie i kiedy możesz, kłamiesz. Na wszystko się godzisz, ale będziesz żałować. 
Uciekłam.
Biegłam truchtem, zagłębiając się w tłum pasażerów. Nie robiłam tego na oślep. Biegłam i myślałam: idiotka ze mnie. Po co mi ten Kraków – mówiłam do siebie.
Mirek odnalazł mnie w tłumie.
-         Potrzebuję piątaka na zapałki. Dasz?
Tak z pewnością musi brzmieć rzeczywistość.
-         Wynocha! – usłyszał ode mnie Mirek. – Tak, wiem doskonale, co bym zrobiła, gdybym była tobą, szalałabym, przede wszystkim: wóda i kobiety, a już jak umierałabym z nudów: to prochy! Tak!
-         I tam cię dopada – powiedział Mirek, trochę już zaspany. – Bezsilność. I stawiam więcej niż piątaka, że tak jest. Myślisz, że prochy to zabawa? Tłamszone, w duchocie i gorącu, obezwładnione strachem serce. Nie może być gorzej, straszniej. Oto ogromne ptaszysko rozrywa ci ciało, oto czujesz, jak zmieniasz się w piach, raz wznosisz się, do góry z wiatrem, raz opadasz, w dół. Znowu i znowu, bez końca. Ale Olga! – z takim wzburzeniem spojrzał na mnie. – W górze, przez chwilę, możesz zobaczyć szczyt.
Nagle umilkł. Tłum. Spokój i cisza. Zauważyłam, że Mirek nie patrzy już na mnie. Mogłam teraz, przez moment, popatrzyć na niego w półmroku, przez mdłe światło lamp, widziałam wyraźniej, długie, czarne rzęsy, prosty nos, i wyraźnie zarysowane usta.
-         Po co ci te zapałki?
-         Chcę z nich zrobić tratwę – podniósł oczy równie nieoczekiwanie, jak popatrzył na mnie, tak znów spojrzał gdzieś w dal.
Wysupłałam z kieszeni drobne i pozostawiłam je w dłoni Mirka, w zamian za obietnicę kupna kilku pączków. I już zniknął w tłumie. Za kolejkami, sklepikami, kioskami. Przeciskał się między ludźmi, i raz tylko obejrzał się na mnie tak, że coś we mnie drgnęło. Popychało mnie w stronę tłumu.
Za kilkanaście minut otrzymałam pączki. Głodna, jak wilk, odpakowałam papierową torebkę, śmiałam się, że wybrudziłam się lukrem. Poszukaliśmy siedzeń. Przymknęłam oczy. Nie trwało to długo. Poderwałam się, jakby spłoszona, skierowałam się do Mirka.
-         Jeśli zasnę, przegapię pociąg.
-         Nie ma takiej możliwości – powiedział. – Obudzę cię.
Siadłam znów. Oparłam się o ramię Mirka. Na chwilę odwróciłam wzrok i czekałam, aż zasnę. Czekałam. Zamyśliłam się głęboko. Ujrzałam w wyobraźni, jak biegnę po peronie.
-         Obiecaj, że mnie obudzisz – jednym, nerwowym ruchem szarpnęłam Mirka. Szarpnęłam z całych sił, może strachem. Mirek siedział niemal tak blisko mnie, że odległość między naszymi oczami, malała z każdą chwilą. Najpierw odwrócił się. No i znów zgubiłam jego spojrzenie. Za chwilę znów popatrzył na mnie. Był blisko. Krzyknął z całego gardła:
-         Obudzę cię, do cholery!
Zareagowałam nerwowym śmiechem. I nie wydałam się sobie zabawna. Mirek wręczył mi tratwę z zapałek.
-         Muszę być w Krakowie.
-         W porządku. Popłyniemy tam. O to się nie martw. Strach jest najstraszniejszy.
Parę razy wydawało mi się, że słyszę daleki głos hrabiny, śpiewającej o Warszawskich różach.
-         Może to ona? – zapytałam głośno. – Może. Tylko, cóż ona może, ta hrabina?
Zwariowana baba. Ale po co się tak łudzić.
Wystarczyło tylko spojrzeć w moją twarz, by od razu się domyślić. Toteż, zamknęłam oczy i wsunęłam tratwę do kieszeni płaszcza.
Oddech Mirka zbliżał się, zbliżał z każdą chwilą.. gdy odpływając w sen, usłyszałam jego szept:
- Pierwsze co Warszawiacy zrobili po wojnie, to posadzili róże. Żeby było jak dawniej.
NAHACZ
O mnie NAHACZ

Wybitna pisarka prowincjonalna, zaczynała od poezji: jeden szczupły wiersz ,,Warto trwać jako młode przepiękne lato" przyniósł jej wielkie rozczarowanie, zwieńczone w 2009 blogiem w Salonie 24. Wiodąc żywot niespokojny, mieszkając w różnych pokojach i różnych łóżkach, próbuje wielu gatunków.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości