Newsweek Polska Newsweek Polska
221
BLOG

Przedświąteczne odpady

Newsweek Polska Newsweek Polska Gospodarka Obserwuj notkę 4
Śmieci polskie wreszcie przestają być tematem tabu. 

Święta idą, więc jakoś tak bardziej ekologicznie się wkoło zrobiło. Jedni nawołują, żeby nie wycinać choinek – no bo właściwie po co? Inni, też słusznie, apelują, żeby karpia traktować jak bliźniego swego i dobijać szybko, tak po ludzku. Wszyscy alarmują, żeby się nie przejeść – choć to i tak raczej nieuniknione – i zgodnie biegają po sklepach, kupując miliony mniej lub bardziej niepotrzebnych upominków. Ekonomiści zacierają ze szczęścia łapki, że ten szał świątecznej konsumpcji pchnie nasz ambitny PKB o koma jeden w górę. A ja patrzę i oczyma wyobraźni widzę tę górę śmiecia, w tym tych najgorszych opakowań z plastiku, która urośnie po hossie. Już bez tego pasmo gór śmieciowych ozdabiających polski krajobraz zaczyna przypominać efekt lodowcowego wypiętrzenia. Coraz wyżej i wyżej. Jedyny plus jest taki, że polskie śmieci wreszcie przestają być tematem tabu. Jeszcze kilka lat temu dżentelmeni (i politycy) o tym nie rozmawiali. Dziś muszą, a coraz częściej chcą.

Kilka dni temu prowadziłem debatę na temat „gospodarki odpadami komunalnymi” (bo „śmieci” mało komu jeszcze przechodzą przez gardło). Zorganizowaliśmy ją w ramach debat redakcyjnych związanych z samorządowym Kongresem Regionów. W sali kilkunastu najbardziej zainteresowanych z Sejmu, resortu środowiska, samorządów, firm komunalnych i prywatnych korporacji, które dziś opróżniają nasze pojemniki. Temperatura dyskusji chwilami taka, jakby miał nastąpić śmieci samozapłon. No bo jest wreszcie, po pięciu latach zabiegów, lobbingu, blokowania i popychania, rządowy projekt ustawy, która ma przekazać własność śmieci gminom. Dziś każdy z nas sam albo przez spółdzielnię czy wspólnotę ma podpisaną umowę na wywóz. Często w jednym mieście działa oficjalnie kilka, kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt firm, których śmieciarki ścigają się, tarasując ulice  i siebie nawzajem. Oprócz grubych ryb na tym rynku działają setki graczy, którzy starają się przestrzegać kulawego prawa. I setki innych, którzy pod osłoną nocy zamiast do cywilizowanego miejsca wywalają towar w środku ciemnego lasu. Nie jest jeszcze tak jak w Neapolu, ale i to może przyjść z ziemi włoskiej do polskiej. Rynek dziki, w praktyce nieregulowany ani skutecznie niekontrolowany przez miejskie straże czy policję.

Zatem jest pomysł (wyciskany co nieco przez unijne dyrektywy), by ten śmierdzący interes choć trochę ucywilizować. Niech gminy zostaną właścicielem śmieci – i to one w przetargach wybiorą firmy, które potem będą odpady odbierać, segregować, recyklingować i robić z nimi to, co się powinno z tak cennym towarem robić. Na przykład spalać, zamieniać na gaz i wykorzystywać do ogrzewania domów czy też odzyskiwać ze śmieci wszystko, co się może przydać w ponownej produkcji – butelki PET, aluminiowe puszki itd. Byle tylko ograniczyć wielkość towaru trafiającego bez ładu i sensu na wysypiska.

Proste i logiczne? Nic tu nie jest ani proste, ani logiczne. Sądząc z napięcia, jakie towarzyszyło tworzeniu projektu ustawy, a teraz – gdy przyjął go rząd – towarzyszyć będzie pracom w Sejmie, szybko tych przepisów nie zobaczymy. Diabeł siedzi w milionach szczegółów (zapis debaty wkrótce na www.kongresregionow.pl►), które składają się na kompletnie różne wizje tego, kto i na jakich zasadach ma odbierać śmieci z domów. Wreszcie – kto ma ten proceder kontrolować, a grzeszących dotkliwie karać. I zdaje się, że tu tak naprawdę kryje się sedno problemu.

Zmiany w prawie będą bowiem na ogół oznaczać, że obywatel zapłaci za odbiór i selekcję śmieci więcej niż dzisiaj. A obywatel RP ma do śmieci stosunek zarazem złożony i bardzo prosty. Ogólnie jest za tym, żeby kraj był czysty, schludny i zielony. W szczególe zaś wywala wszystko co może, kiedy tylko nikt nie patrzy. Ciekawostka: statystyczny Europejczyk produkuje rocznie jakieś pół tony różnego śmiecia. A Polak ledwie 280 kg. Oficjalnie. Bo cała reszta ląduje w piecu czy kominku – kto nie zna charakterystycznego odoru i czarnych trujących dymów nad wsiami i miasteczkami. Albo obywatel nie psuje sobie aury domowej, tylko wywala za płotem czy pod lasem. Dopóki nie zmieni się w głowach, żadna ustawa nic nie załatwi.

À propos lasów, jest jeszcze inna kwestia, też ekologiczna, choć jednak bardziej polityczna. Pogrzmiało, pogrzmiało i rząd poniósł spektakularną klęskę. Musiał zrezygnować z pomysłu objęcia szczególną kontrolą naszego zielonego monopolisty – Lasów Państwowych. Chodziło z grubsza o to, by kilka miliardów złotych, jakie leśnicy po cichu uciułali, przechodziło przez państwowy bank – co pozwoliłoby ministrowi finansów poprawić budżetowe statystyki. Wspólny front PSL i PiS ten pomysł obalił pod sprytnym i chwytliwym hasłem, że PO chce nam lasy sprywatyzować. Ja tam nie wiem, czy lepiej, by były całkiem państwowe, czy trochę prywatne (chętnie bym zobaczył porównanie efektywności ekonomicznej). Ale jak czytam o masowych aferach z wyrębem lasów, przetargach ustawionych z producentami mebli czy możliwym spaleniu 400 tys. hektarów lasów w kotłach polskich elektrowni, to myślę sobie, że cicho o lasach to już było. Teraz trzeba zacząć głośno krzyczeć. Na alarm.

Michał Kobosko

 

Czytaj więcej opinii publicystów Newsweeka

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Gospodarka