Newsweek Polska Newsweek Polska
315
BLOG

Razem, czyli osobno

Newsweek Polska Newsweek Polska Rozmaitości Obserwuj notkę 1

Na co dzień każdy dba tylko o własne.

 

Uciekam na południe z kraju wiecznej zmarzliny. Parę dni upojnej ułudy w raju dla białasów z Północy. Po drodze czyściec samolotowy. Okęcie – nie liczyłem, że kiedyś to napiszę – spisuje się genialnie. Malutkie lotnisko działa lepiej niż Heathrow, Paryż i Amsterdam razem wzięte. Wszystko na czas, odśnieżone, odlodzone, wystartowane. Ale to lot czarterowy, więc delikwenci upakowani jak szproty w oleju, nóg nie da się wyciągnąć – no, chyba że ostatecznie. Nagle ktoś przede mną dla komfortu rozkłada sobie fotel, nieomal wbijając mi oparcie w szczękę. Najpierw nieśmiało, potem już ostrzej protestuję. Wezwany steward tylko bezradnie rozkłada ręce: nie ma zakazu kładzenia foteli. Zwycięska jejmość tłumaczy mi jak dziecku, że przecież wszyscy mogliby rozłożyć oparcia, wtedy zyskają taką samą swobodę i wolność. Ale gdzie tam, wszyscy przecież nie rozłożą. A bez solidarności nie ma wolności.

Trzeba kilku tysięcy kilometrów oddalenia od linii Wisły, by symptomy tej naszej choroby narodowej zaczęły z wolna słabnąć. Jednak nie do końca. Włosi, których w hotelu siła, patrzą z lekkim niedowierzaniem na wczesnoporanne wyścigi szybciej, wyżej, dalej w rzucie ręcznikiem na leżak.

Socjologowie alarmują, że 20 lat po wielkiej zmianie nasza atomizacja i dystans do bliźnich narasta. Nie chcemy uczyć się współdziałania, silne lokalne społeczności to wciąż bardziej wyjątek do pokazywania w telewizji przed wyborami. Na co dzień każdy dba tylko o własne. Organizacje pozarządowe narzekają, że nie chcemy się włączać ani dzielić. Jak już damy 1 proc. z podatku, który i tak musielibyśmy zapłacić, czujemy się rozgrzeszeni i uwzniośleni w poczuciu własnej hojności. Jeszcze tylko kupimy raz na rok serduszko Owsiaka i problem dobroczynności z głowy. Biedni nie dają, bo nie mają. Średnio zamożni drżą, że jutro mogą zbiednieć (a bo to, panie, wiadomo, czy VAT-u z PIT-em znów nie podniosą?). Bogaci dają, choć też niechętnie. Bo jak wyjdzie na jaw, to usłyszą, że to dla PR, że nakradli, więc chcą wyrzuty sumienia stłumić. A jak nie wyjdzie na jaw, to też głupio. Bo nikt nie zauważy dobrych chęci i pokaźnego wkładu.

I tak sobie żyjemy i zarabiamy coraz bardziej oddaleni od siebie, coraz mniej we wspólnocie. Ważne to je, co je moje.

W zeszłe wakacje nieco prowokacyjnie przeliczałem na pieniądze życia ludzkie►, które się straciły lub nadwątliły w wypadkach samochodowych. Kraj niby na dorobku, każde ręce potrzebne do roboty, a masakrujemy się na potęgę. Nasłuchałem się, że to czysty populizm, że życia nie wolno prostacko księgować (ciekawe, firmy ubezpieczeniowe robią to codziennie). A poza tym – niech pobudują wreszcie te autostrady i ustawią sensownie znaki, to się Polak ustatkuje i przestanie wiecznie śpieszyć. Jeden przedstawiciel handlowy przekonywał mnie na własnym przykładzie, że musi łamać przepisy, bo inaczej nie wyrobi norm i straci robotę. No to jeździ jak wariat. Widuję tysiące takich furgonetek cudnie umalowanych przez korporacje.

Na razie jest tak – i tu mogę iść o każdy zakład – że drogi jednak budują i remontują na potęgę. Nie tyle co trzeba, bo rząd w kryzysie kasę na wylotówki czy obwodnice obcina kilometr po kilometrze. Ale w porównaniu z historią niedawną jest o niebo lepiej. A ofiar jak nie chciało, tak nie chce ubywać.

Ostatnio jeden senator, co na Wiejską ma daleko, wymyślił, że trzeba podnieść limity prędkości► na autostradach i ekspresówkach. Pomysł idiotyczny, Europa zmierza w przeciwnym kierunku. Ale nie pierwsza to i nie ostatnia dziwota, która zrobiła karierę w parlamencie. Posłowie w końcu zafundowali nam dzień wolny w Trzech Króli►, co oznacza, że w tym roku robota zacznie się 10, zamiast 3 stycznia. Lewiatan wyliczył, że wyłączenie 6 stycznia z kalendarza dni roboczych oznacza koszt bliski 6 mld zł. A ile stracimy, nie pracując cały tydzień?!

Zatem poprawka prędkościowa prędko przeszła przez parlament – od kilku dni możemy sobie hasać 140 na godzinę po autostradzie – i nikt nam słowa powiedzieć nie może. Możliwe, ale tylko w Polsce.

Niedawno pisałem o śmieciach►. Nasłuchałem się, że jestem lobbystą, i w dodatku nic nie wiem o sprawie, a głos śmiem zabierać. A ja się upieram, że trzeba o tym gadać i na alarm bić jak najgłośniej. Jasna rzecz, najwygodniej jest śmieci wywalać do rowu czy zostawiać pod lasem, byle dalej od własnego podwórka. Miastowi też się nie cofną przed wyrzuceniem baterii czy starych leków do kosza. No to się dalej podtruwamy, a jak się krytyk znajdzie, to mówimy głupiemu, że nas nie stać, że za drogo – i w ogóle to o co mu chodzi? Pewnie, ktoś mu płaci, by judził i niepokoił.

Wracam tym samym samolotem. Ludzie ci sami, a jacyś inni. Wyluzowani, nieco opaleni, nikt się nie spieszy (bo i do czego – mrozu i lodu?) i nie powarkuje. Gdzieś pod skórą ponure wrażenie, że euforia szybko zniknie. Niczym noworoczne postanowienie odłożone do następnego sylwestra. Że nas zaraz dopadnie codzienny bałagan, wyższy VAT, szybko drożejący kredyt na dom, góry śmieci i bezsensowne kraksy. Ale nawet dla takiej krótkiej dobrej chwili warto żyć. Może coś nam z tego dobrego na dłużej zostanie?

Michał Kobosko

Czytaj więcej opinii publicystów Newsweeka

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości