nieateista nieateista
399
BLOG

Najpiękniejszy dzień w moim życiu

nieateista nieateista Rozmaitości Obserwuj notkę 2
 Była późna wiosna (w 2004 roku).
 
To cudowne wspomnienie:
 
Około trzynastej przerywam pracę i zabieram córeczkę na dwugodzinny spacer.
 
Oboje jesteśmy bardzo szczęśliwi. Córeczka – bo wie, że zajedziemy do pobliskiej cukierni na soczek i ciastko, a później na plac zabaw. A jej tatuś? Dlaczego jest szczęśliwy? Och, z bardzo wielu powodów. Że ją mam, że ona ma mnie – znacznie lepszego, niż mieli jej starsi bracia (gdy byli w jej wieku). Jestem szczęśliwy, bo za chwilę będę mógł się zatopić we własnych myślach, bo napotkanym sąsiadom i sąsiadkom powiem z serdecznością „dzień dobry”. I wreszcie dlatego, że porozmawiam sobie z moim Najlepszym Przyjacielem, będąc w zaczarowanym miejscu i w błogim nastroju.
  
Po pierwszych dwudziestu minutach spaceru moja mała dziewczynka zasypia. Zwalniam i przyglądam się jej z uwagą, a raczej z uwielbieniem. Wpadam w swój ulubiony stan. Myślę o tym, że jestem tatą tej bezbronnej osóbki, że jestem dla niej tak ważny, i to nie tylko teraz, ale też w każdej następnej chwili w przyszłości, a nawet coraz ważniejszy (do czasu, gdy już założy swoją własną rodzinę). Po zaledwie kilku minutach rozmarzenia jestem zmuszony się „przebudzić”, bo właśnie dochodzimy do cukierni – pierwszego przystanku naszej wspólnej wyprawy. 
 
Jesteśmy już u celu.
 
Tego dnia, na przełomie maja i czerwca 2004 roku, jest piękna pogoda – ciepło, ale nie za ciepło. Wieje wietrzyk tak lekki, że ledwie potrąca liście niedawno wyrosłe na drzewach. Wyjątkowych drzewach! Są podobne do tych, które często można zobaczyć w filmach familijnych, gdzie pod ogromnymi drzewami – lub najczęściej pod jednym drzewem (często z domkiem lub kryjówką między gałęziami) – rozgrywa się niemal cała akcja. Na placu zabaw rosną dwie rozłożyste lipy. Mają po ponad 200 lat. Zapewne kiedyś stał tutaj szlachecki dworek i jakiś szlachcic, a raczej jego ogrodnik, zasadził te piękne rośliny.
 
Nieprawdopodobne.
 
Minęło od tamtego czasu tyle lat. A one wciąż tutaj stoją, rosną i zachwycają mnie swoim urokiem. Przeminęło kilka pokoleń ludzi: dzieciństwo, młodość, dojrzałość, starość i śmierć. I tak kilka razy. W tym czasie te dwie lipy stały się piękniejsze niż kiedykolwiek w przeszłości. 
 
Córka zaczyna się bawić w piaskownicy.
 
Przez długą chwilę bawimy się razem. Tata robi kulki z piasku. Zdejmuję wierzchnią, suchą warstwę i nabieram porcję o odpowiedniej wilgotności. Ugniatam piasek wielokrotnie w obu rękach, aby był możliwie jak najbardziej zbity. Następnie tę twardą i dość nieregularną bryłę bardzo delikatnie szlifuję z każdej strony dwoma palcami prawej ręki, stopniowo nadając jej kulisty kształt. Gdy okrągła bombka jest już gotowa, kładę ją na desce, na której oboje siedzimy: między mną a córeczką. Moja mała dziewczynka przygląda się pracy swojego taty. Sama także próbuje zrobić swoje bombki. Ale jest to dla niej zdecydowanie za trudne; podczas delikatnego szlifowania brył piasku czasami także tata popełnia błąd i wówczas kulka, zanim będzie gotowa, rozpada się na kilka kawałków. Między nami leży już 5–6 bombek. Dziewczynka bierze jedną z nich i podrzuca do góry. Gdy kulka rozbija się o ziemię, oboje śmiejemy się do siebie. Wspólna zabawa trwa w najlepsze. Tata zrobił około dwudziestu piaskowych bombek, a córeczka chwilę później wszystkie je porozbijała. Dwie lub trzy spadają na tatusia. Wtedy nasz śmiech staje się jeszcze głośniejszy.
 
Podchodzi do nas chłopczyk z wiaderkiem, łopatką i grabkami.
 
Córeczka zmienia partnera zabawy. Ja oczywiście nie mam nic przeciwko temu. Jest mi tak dobrze, czuję się tak swobodnie i lekko, że kładę się na desce, na krawędzi piaskownicy. 
 
Patrzę do góry. Błękit nieba mnie zachwyca i zadziwia jednocześnie. Że istnieje. Nade mną rozciąga się ogromna przestrzeń i gdzieś tam, hen, daleko w górze płynie sobie majestatycznie kilka cumulusów. Oczywiście wiem, skąd ten cudowny widok i te cudowne zjawiska. Dzięki Słońcu, które znajduje się dokładnie w takiej a nie innej odległości ode mnie. Dzięki temu, że Ziemia biegnie po orbicie wokół Słońca, oraz że obraca się wokół własnej osi. Także dzięki wodzie. Dzięki temu, że kiedyś powstało życie. Że to życie istnieje niemal w każdym zakątku Ziemi, w aż niewyobrażalnej różnorodności. I dzięki temu, że ja jestem w tym konkretnym miejscu i w tej właśnie chwili. 
 
Gdyby na Ziemi, ileś lat temu – nieważne ile – nie powstało życie, w całej swojej różnorodności form i feerii barw, nie byłoby tego piękna, nie byłoby mojego zachwytu, mnie by nie było. Ale samo życie, bez człowieka, też byłoby niewystarczające, aby Ziemia, miejsce, w którym teraz się znajduję, mogły zostać uznane za piękne. Musiał powstać homo sapiens – ten gatunek, ta żywa istota, która potrafi dostrzec i docenić istniejące piękno. Ale to wciąż za mało. Widzę wokół siebie co najmniej kilka pań z dziećmi, które ze sobą rozmawiają. Są zaledwie dwa kroki ode mnie – siedzą na ławce, pod jedną z zaczarowanych lip. I wiem, że nie dostrzegają tego uroku; być może nigdy w taki sposób nie patrzyły i nie odczuwały tego miejsca i wielu innych – nawet piękniejszych – miejsc. 
 
Kontempluję ten widok.
 
Odczuwam błogi spokój i pogłębiam swoje szczęście. Codzienne troski są bardzo daleko. Sprawy, te drobne i mniej drobne, które czekają na rozwiązanie, które nie wiadomo jak się potoczą, w tym momencie są naprawdę odległe. Jestem dokładnie w tym miejscu, w którym jestem. W stu procentach w teraźniejszości. 
 
I chcę się z kimś podzielić swoją radością.
 
Ale na szczęście nie jestem sam. I nie mam na myśli kilku pań obok. Im też nie chcę przeszkadzać. Mam jednak przyjaciela. Najlepszego z możliwych. Chociaż jest gdzieś daleko, nawet nie wiem gdzie, to w tej chwili odczuwam, jak nigdy przedtem, że jest przy mnie.
 
Stoi tuż obok.

Właśnie tam, gdzie rośnie lipa, właśnie w tym miejscu, gdzie na gałęzi siedzi kos, i na pniu, po którym przesuwa się sznur pracowitych mrówek, a także na mojej ręce, po której chodzi sobie jedna z nich – zagubiona i mała. Odczuwam całym sobą obecność mojego Najlepszego Przyjaciela i Jego Ojca.
 
W tej chwili nie mam najmniejszej wątpliwości, kto stworzył te wspaniałe dzieła i w jakim celu. Wiem, że te dwie lipy, chociaż zasadzone przez człowieka ponad 200 lat temu z myślą o zupełnie innych ludziach, stoją tutaj dla mnie. Plac zabaw wraz z dwoma zaczarowanymi drzewami rzucającymi na mnie cień, przez których gałęzie przebijają się promienie słoneczne, z błękitnym tłem i kilkoma cumulusami, z miłosną melodią kosa i kilku innych ptaków stają się moim kościołem, moją świątynią. 
 
 
I właśnie w tym momencie, leżąc na desce piaskownicy, zaczynam modlitwę.
 
Tak żarliwą, jak nigdy przedtem. Zaczynam dziękować mojemu Najlepszemu Przyjacielowi za wszystkie dary: za wspaniałą żonę, za wspaniałe dzieci, a także za to, że wyciągnął do mnie rękę w najtrudniejszym dla mnie momencie. Dziękuję za TĘ chwilę. Moje podziękowania są tak szczere, moja wiara tak głęboka i żarliwa, że wszystkie troski znikają. Nie ma ich. Staję się, choć na tę jedną chwilę, człowiekiem wierzącym. Nie mam żadnych wątpliwości co do tego, że to Bóg jest stwórcą wszystkiego i nie wątpię też w cel, jaki Mu przyświecał. Wiem, że zrobił to dla mnie, dla mojej żony, dla moich synów i dla tej malutkiej dziewczynki bawiącej się w piaskownicy. I dla tych pań, które tuż obok mnie słodko sobie gawędzą, i dla dzieci, które bawią się razem z moją córeczką. 
 
 
Niech ta moja modlitwa trwa, bo jest najważniejszą modlitwą, jaką kiedykolwiek odmówiłem. Niech umacnia moją wiarę, niech pozostanie na zawsze w mojej pamięci. Abym miał stałe pragnienie jej powtórzenia i… 
 
… słyszę płacz córeczki.

Chłopczyk, z którym bawiła się moja mała dziewczynka, wysypał jej piasek na głowę. Podchodzę, wydmuchuję piasek z jej włosów, następnie mocno ją przytulam, mówiąc, że jest już dobrze. I dodaję: Musimy już wracać do domu, bo niedługo mama przyjdzie z pracy. Trzeba trochę posprzątać. Koniec modlitwy, koniec wspomnienia, koniec niezapomnianej chwili.
 
nieateista
O mnie nieateista

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości