Joanna Mieszko-Wiórkiewicz Joanna Mieszko-Wiórkiewicz
1410
BLOG

Okrągła rocznica - 30 lat temu

Joanna Mieszko-Wiórkiewicz Joanna Mieszko-Wiórkiewicz Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 10

 Okrągłe rocznice...........

Są kraje, gdzie prywatne okrągłe rocznice to wydarzenia radosne, rodzinne. Srebrne, złote i diamentowe wesela, hucznie obchodzone urodziny, a nawet (jeszcze!) rocznice przepracowania dziesiątków lat w jednej firmie. U nas jest inaczej.

W tym roku wielu moich rodaków w Polsce i za granicą obchodzi okrągłą rocznicę internowania lub uwięzienia za udział w „przygodzie z Wolnością“. Nic się o tym nie mówi. Do tej pory historycy zajmowali się i zajmują nadal, choć z nieco mniejszą może gorliwością sprawcami (dziś triumfatorami). Ofiary nie są tak interesujące. Zło jest zawsze ciekawsze.

Mimo to publikuję tutaj moje niedokończone „Notatki więzienne“, które wobec zabrania mi przez służbę wiązienną w Fordonie przed 30 laty oryginalnych notatek, są skromną próbą odtworzenia tego czasu dla mojej własnej pamięci i pamięci moich potomków.

Notatki“ ukazały się kilka lat temu w „Arcanach“ i w „Polis“.

 

 

Notatki więzienne (fragmenty)

 

 

Patrz, żyję. Z czego? Ani dzieciństwo, ni przeszłość nie tracą nic z siebie... Byt niezmierzony wytryska z mojego serca(Rilke)

 

 

 

Zacząć wreszcie. Wyrzucić to z siebie. Od telefonu? Raczej od sznurowadeł. Jacek Dobiszewski, były kolega z liceum spotkany nagle na schodach, jego zdumiona twarz, jego cześć i co ty tu robisz z jednoczesnym fachowym rzutem oka na moje stopy – buty bez sznurówek, strach w jego oczach, strach o siebie. Zabawny moment. Jacek miał w sobie coś z komara pod wieczór, mało widoczny, niepozorny, gubiący się w niedopowiedzeniach, przyfruwający tylko po to by ukłuć i odlatujący, by przygotować się do następnego ukłucia. Miał wieczne problemy z ojcem, domowym despotą. O ojcu wspominał, że był jakimś dygnitarzem i że po maturze załatwił mu pracę fotografa. Kogo Jacek fotografował i gdzie najwidoczniej dygnitarzował znienawidzony ojciec – okazało się po latach, na schodach w komendzie głównej w mieście B.

 

*

 

Dystans. Siedzę w kinie i oglądam na trójwymiarowym ekranie film którego nikt nie nakręci – szczupła, krótko ostrzyżona dziewczyna w niebieskim pulowerze i granatowych sztruksowych wranglerach idzie w dół i w górę i po niekończących się korytarzach szurając niebieskimi zamszowymi półbutami, które jej się zsuwają z pięt, bo w pokoju przesłuchań zabrano jej sznurowała, żeby nie uciekła. Pół kroku za nią esbek o posturze monstrum wykreowanego przez doktora Frankensteina. Przed nimi i za nimi szczęk kolejnych otwieranych i zamykanych żelaznych drzwi. Ten film potrwa może dwadzieścia cztery godziny, góra czterdzieści osiem. Zacisnąć zęby i wytrwać. Nie dać się sprowokować. Otwierać szeroko oczy. Jak najwięcej zapamiętać. Uśmiechać się. Relax & enjoy.

Nowe sznurówki dwadzieścia minut później w celi, w której półmroku ledwie rozjarzonym 15-watową umocowaną w żelaznym kagańcu nad drzwiami żarówką tłoczy się pięć kobiet w różnym wieku. Jedna z nich, najbardziej doświadczona i najwidoczniej obyta z tego rodzaju etablissements bez pytania wyciąga kawałek żyletki i odcina mi ze starych rajstop dwa paski. Sznuruję buty i w ten magiczny sposób natychmiast odzyskuję godność.

 

*

Strach. Opisać twarze ogarnięte strachem. Uciekliśmy im- ja i mój sześcioletni syn Mieszko. To właściwie on podjął decyzję. Po ostrzegawczym telefonie z mojej radiowej rozdzielni wyszliśmy z bloku drugim wyjściem żartując i śmiejąc się podczas gdy oni czekali na mnie przy pierwszym. Wszystko jak w slapsticku. Telefon zastał mnie w wannie. Naciąganie dżinsów na mokre ciało. Chaplin by tego lepiej nie wymyślił. To wtedy zaczął się film i nie wiedziałam jak się potoczy, a przecież współtworzyłam scenariusz. Pierwszy problem: dokąd uciec , kiedy wszyscy się boją? Sztywnieją w drzwiach. Proszą, żebym wyszła. Trzęsą się na myśl, że ktoś mnie zobaczy wychodzącą. Tę myśl mają wypisaną na czole. Mówi się o lepkim strachu. Postaci oblepione klajstrem strachu, który wykrzywia rysy, spocone dłonie, przyklejony uśmiech. Niewspółmierność tego strachu do jego przyczyn. Ryszard kiedy się boi , przybiera najniewinniejszy uśmiech pięcioletniego chłopca, pochyla się lekkim skosem do przodu wysuwając przed siebie prawe ramię i obracając coś na wysokości brzucha w palcach obu dłoni , najlepiej jakiś długopis, jakby chciał odwrócić uwagę od swojej twarzy. Stopy ustawia czubkami do siebie, zginając lekko nogi w kolanach, jakby chciał się pochylić w niezgrabnym ukłonie. Głos mu mięknie i drży ulegle. Cała jego sylwetka nabiera miękkości, a oczy lśnią zrozumieniem i oddaniem. Opisać jego strach – zasłużony i nieporównywalny z niczyim innym strachem. Opisać jego żenującą rozmowę z posterunkowym, którą przekazała mi Mama. Jego biegunkę ze strachu. Natychmiastową ucieczkę najbliższym pociągiem z B.

 

*

 

Rozczarowanie – przedrostek roz przyklejony do słowa czarowanie. Czarowanie – tworzenie zwodniczej iluzji , kurtyny mającej zasłonić rzeczywistość. Jaka jest ta rzeczywistość wobec której jestem ROZ-czarowana? Czym o-czarowali mnie przedtem ci ludzie, którzy mnie teraz tak roz-czarowali? Dlaczego pozwoliłam się za-czarować? A przede wszystkim dlaczego czuję niesmak w ustach, kiedy o nich myślę? Przecież roz-czarowanie to akt uzdrawiający. Od-czarowanie przychodzi z zewnątrz. Śpiąca królewna musiała czekać aż sto lat w szklanej trumnie na księcia, który by ją od-czarował. Tymczasem roz-czarowałam się o własnych siłach. Właśnie – chyba o siły tu głównie chodzi. Rozczarowanie to akt, który pochłania niesłychane kwantum energii życiowej. Przynajmniej to moje – teraz – rozczarowanie. Jest mi gorzko, i czuję ból w okolicy splotu słonecznego, ale z godziny na godzinę jest lepiej.

 

*

 

Obrzydzenie. Opisać kapitana Urbańskiego. (W następstwie awansował do rangi majora, poprawiło mu to emeryturę, za co niewątpliwie byłby mi/nam po latach wdzięczny, gdyby tak szybko nie umarł) 190 cm wzrostu, włosy postawione na jeża, czerwona prosta gęba, która pod wpływem złości nabiera koloru buraka ( nadciśnienie?) Źle się komponuje w zestawieniu z garniturem koloru musztardy. Kiedy mi wierci dziurę w brzuchu zastanawiam się, co opowiada w domu przy stole o swojej pracy. Zastanawiam się nad jego dziećmi. Muszą być dorosłe. Co kupują z jego opowieści? Na pewno ma syna i córkę i oboje pracują w SB. Córka w administracji albo w księgowości. Pewnie zamężna i mąż pewnie też w branży. U nich to przeważnie rodzinne. Więc pewnie nie opowiada w domu wiele, bo ich to nudzi. Opisać aresztowanie. Opisać, jak odmawiano mi pomocy. Opisać, jak wróciliśmy z małym z żonkilami do domu. Żonkile były dla Mamy. Na pożegnanie. Sześciu policjantów. Wywrócone mieszkanie. Spokojnie przebieram się i pakuję. Zabieram Biblię, bo może pozwolą chociaż to czytać?

 

*

Odgrodzenie. Utrata nadziei - przecięcie pępowiny ze światem zewnętrznym. Śmiech mnie ogarnia, kiedy mi prokuratorzy wojskowi przedstawiają oskarżenie. Zdrada stanu? Stworzenie organizacji podziemnej? Składam się ze śmiechu. Prokurator Giełżecki patrzy na mnie ze współczuciem. Współczuje mi naiwności. A może mi się tylko tak wydawało? Jego młodszy kolega przynosi mi kawę. Patrzymy sobie poważnie w oczy.

 

*

 

Rzeczywistość. Jestem we władzy absurdu, kłamstwa, zła i hipokryzji. Nie mogę nic zrobić. Razem z głodem opuszczają mnie siły fizyczne, ale paradoksalnie tym bardziej rosną duchowe. „Zwycięża, kto nie walczy” – to zdanie Sun Tsy od lat tkwi mi w głowie i nie mogę go do końca pojąć. Czy wszystko zależy ode mnie? A jeśli prawie nic?

*

 

Szaleństwo? Nie od razu dociera do moich uszu , nie, do mojej głowy, przez mur myśli ta melodia wygrywana przez kogoś tam na dole na działkach. Ktoś powiedział, że od strony podwórka znajdują się ogródki działkowe. Jakiś emeryt wygrywający w cieplejsze dni na akordeonie tę jedną jedyną melodię. To la paloma- słynne tango Zsuwam się po tym dźwięku jak po nitce pajęczyny w niedawną przeszłość. Odwiedzam myśli ludzi, których znam – rodziny, przyjaciół i wrogów. Choć jeszcze nie całkiem, ale pojmuję chyba szóstym zmysłem, co się stało i kto ile zawinił. To zdumiewające, jak fizyczne odgrodzenie i przymusowa głodówka pozwalają mi się wślizgiwać do ogrodów ludzkich myśli; ogrodów zapuszczonych i zaniedbanych, gdzie jednak co i rusz odkrywam jakiś niespotykany kwiat, albo owoc. „Jestem wolna” – powtarzam w myślach słowa Woody Allena z nowelki o śmierci Sokratesa- „jestem wolna, bo mój umysł jest wolny!”. „Czyżby? Jeśli tak, to w takim razie wyjdź z tej celi” – odpowiada mi zgryźliwie Kriton.

 

*

Bezsenność. Po dwóch nocach spędzonych na drewnianym katafalku zwanym szumnie pryczą boli każdy centymetr ciała. Odgniecenia nawet na głowie. Zdrętwiały kark. Guma tak zwanego materaca okropnie chłodzi. W półśnie pocieszenia Babci: „Wszystko co nas spotyka jest do czegoś potrzebne.” .-„ Nie wszystko, Babciu, jest potrzebne, ale może być pożyteczne” precyzuję i nie jestem pewna, czy nie mówię tego na głos. Nad drzwiami zapala się na chwilę żarówka i w judaszu coś się poruszyło. Oko. Ta myśl nie daje mi zasnąć i prześladuje we wszelkich możliwych aktorskich kreacjach: „ Czemu to służy? Komu to służy?” – pytają w mojej głowie stojąc samotnie na tonącej w półmroku scenie Łomnicki i Hanuszkiewicz, Kucówna i Hanka Bielicka, Holoubek, Himmilsbach, Młynarski i Stefania Woytowicz. Do odpowiedzi z trzaskiem obcasów wyłaniają się całe szeregi pospolitych, przymilnie wykrzywiających się w uśmiechu twarzy. Gogol nabija tytoniem fajkę i uśmiecha się ironicznie. Jeżeli to tutaj teraz ma być jakoś dobre dla mnie, to pewnie dlatego, że tam, na zewnątrz musiałoby być mi gorzej. I to pomimo puchowej poduszki i śnieżnobiałej pościeli - rozważam.

*

Zwycięstwo. Musiało ich to bawić, że ktoś może się czegoś takiego w takim miejscu domagać, ale oddali mi moje kosmetyki. Odtąd codziennie make-up. Zwycięska walka o ubrania. Na moją prośbę Mama dostarcza mi moje białe wełny, buty na obcasach (bez sznurowadeł), rajstopy, najlepszą bieliznę i... peniuar. Peniuar! Elegancja-francja w śmierdzącej dziurze znajdującej się na poddaszu komendy wojewódzkiej MO w mieście B. i raz niebieskie, raz piwne oko w judaszu. Chodzą w trampkach, żeby ich nie było słychać. Pod okulary podkładam czarną okładkę Biblii – jedynej książki Michniku Adamie, którą mi wolno mieć! - i tak powstaje quasi-lusterko. Wystarczy, żeby się starannie umalować. O każdej porze dnia i nocy jestem gotowa na przesłuchanie. Idę z gracją za człapiącym w przydeptanych trampkach klawiszem, jakbym szła na randkę. Conrad - do walki z żywiołem ogolić się, założyć najlepszą koszulę i starannie zawiązać krawat.

*

 

Tęsknota. Straszna tęsknota za dzieckiem, straszny, aż do bólu głód, straszne zwątpienie i nagle w tym strasznym, śmierdzącym miejscu o pomalowanych olejno na brązowo ścianach – niezapominajki. Paczka od Mamy. W załamaniu papieru dwa słowa. Świat kręci się we właściwym kierunku. Szukam jakiegoś znaku od niego, ale nie ma nic, prócz zagranicznej pasty do zębów. Luksus ! Dzielę się z moimi morderczyniami, złodziejkami, donosicielkami. Smak ciasta, smak wędliny. Na drugi dzień każą się pakować, zostawiam resztki paczki. Lodowate jabłko strachu w krtani– wywożą mnie. Okazuje się -cztery cele dalej – na koniec korytarza. Pod wieczór dostaję nową współmieszkankę. Maria, nazwiska nie podała, mała, korpulentna o powolnych ruchach krowy, pracowała na poczcie w okolicznym miasteczku. Kiedy cenzor, który prześwietlał listy kończył pracę, ona zaczynała swoją –zabierała listy, w których były pieniądze. Zabawne, że takie czyny też podlegają pod jurysdykcję sądu wojskowego. W końcu wiem po co jest stan wojenny!

*

 

Zatrzymanie (tak to się przecież dosłownie nazywa – zatrzymanie), wyrwanie z tkanki życia, zniszczenie egzystencji, odebranie dziecku matki oraz poczucia podstawowego bezpieczeństwa jest zbrodnią , która zaciąży nad moim życiem i życiem wszystkich moich najbliższych, ale zbrodniarzom ujdzie płazem. Rozkazodawcy będą się kreowali na zbawców ojczyzny. Czyjej? Przeklinam ich i ich potomstwo do siódmego pokolenia. Przeklinam donosicieli, informantów, kłamców, służalców i przestraszonych. Przeklinam tych, co zamykają oczy i uszy. Przeklinam fałszywych i wrednych. Przeklinam „zatroskanych ojców narodu” w wojskowych uniformach, przeklinam sługusów obcych mocarstw, przeklinam ich haniebne czyny, które wołają o pomstę do nieba. Jest pełnia. W ogródkach działkowych w nocy płaczą ludzkim głosem koty. W dzień ktoś gra stare tango „La paloma” -piosenkę o odejściu, tęsknocie i powrocie.

 

*

Oko w oko. Zapowiadana konfrontacja z moim kolegą redakcyjnym Michałem Jagodzińskim aresztowanym dwa tygodnie przede mną. Ja w moich białych wełnach, w czółenkach, umalowana, on wymięty, w swetrze oblepionym jakimś śmieciem, włosy rozwichrzone, zarośnięty, w zimowych butach bez sznurowadeł. Staje jak wryty w progu. W pierwszej chwili odczuwam radość – w końcu kolega, znamy się tyle lat. Pracowaliśmy nieomal biurko w biurko. Nie patrzy na mnie. Jest zmieszany. Kapitan Urbański odczytuje jego zeznania. Nie ukrywam rozbawienia. Urbański każe mu je potwierdzić. Michał wyciąga papierosa z pogniecionej paczki:

Zapałeczki można?” – pyta najprzymilniejszym głosem, na jaki go stać. Dziękuje wylewnie. Potwierdza i podpisuje. Nikt go nie bił, nie torturował, nie wyrywał mu paznokci. Wyprowadzają go. Śmieję się szczerze. Każdy z nas pozostał sobą.

 

*

 

Głód. Opisać procedurę pisania listów. Raz na dwa tygodnie. Jedna kartka papieru. Dostaję moje pióro. Rozkosz trzymania pióra. Rozkosz pisania. Piszę maczkiem. Dwa tygodnie później dostaję jeszcze mniejszy kawałek papieru i tylko piętnaście minut czasu. Listy, których nawet po dwudziestu latach nie jestem w stanie dotknąć.

Opisać moje głody. Co wiedział Knut Hamsun o głodzie? Niewiele. Opisać potworny głód czytania. Większy chyba od głodu płynącego z żołądka. Wolno mi czasem kupić gazetę. „Żołnierza Wolności” albo milicyjną. Kupuję obie. Czytam między linijkami, choć niewiele tam treści.

 

*

 

Zabijanie czasu. Ze współwięźniarką Marią gramy w bierki zapałkami. O wiele trudniej jest grać w bierki zapałkami, niż prawdziwymi bierkami. To jedyne, co mamy. Gramy godzinami. Śpiewam. Wszystko. Szła dzieweczka, poszła Karolinka, rascwietały, podmoskownyje, czerwona róża, lulajże, jabłuszko pełne snu i zapomniałam twoje ręce. Z wolna przypominają mi się słowa szlagierów, które wycinała mała dziewczynka z ostatniej strony tygodnika „Nowa Wieś” i wklejała do pękatego zeszytu. Kupowało się ten tygodnik tylko w tym jednym, jedynym celu. Śpiewam szczególnie intensywnie wtedy, gdy moją towarzyszkę z celi zabierają na przesłuchania. Przesłuchują ją co drugi dzień. Muszą się od niej jak najwięcej o mnie dowiedzieć. Opowiadam jej zatem co o nich myślę i co myślę o polityce sprzedawczyków wyniszczających naród. Spaceruję po celi. Można zrobić cztery kroki od zamalowanego brązową farbą okna do drzwi. I cztery z powrotem. Nie wypuszczają mnie na spacernik znajdujący się na dachu. Maria opowiada mi o więzieniu w Fordonie, do którego przeniesieniem grozi mi kapitan Urbański, a gdzie ją na pierwsze czterdzieści osiem godzin umieszczono. Dowiaduję się, że w celach są tam łóżka na sprężynach, pościel, toaleta i że można mieć długopis i papier. Podobno jest też biblioteka.

 

*

 

Spisek. Metoda małych kroków. Postanawiam przenieść się do Fordonu. W tym celu należy rozsierdzić kapitana , ale tak, aby nie posunął się do rękoczynów. Ani przez chwilę nie daję mu zapomnieć, że należę do intelektualnej elity w tym mieście. Domagam się spotkania z prokuratorem wojskowym. „Czy obiecuje pani, że będzie pani mówić?” Prokurator przybywa dokładnie jak wyliczyłam - trzy dni później, koło dziesiątej wieczorem. Jestem gotowa. Białe wełny - sweter, spódnica, rajstopy, czółenka, make-up. Opowiadam prokuratorowi o warunkach higienicznych aresztu urągających podstawowym ludzkim potrzebom. Mówię o głodowych dziennych racjach. O braku wody do picia. O półsurowym chlebie, który powoduje skręt kiszek. Opowiadam o szykanach, o niewypuszczaniu do toalety, na świeże powietrze, o braku kąpieli. O karaluchach. O śmierdzącym, zardzewiałym wiadrze Proponuję, żeby sam obejrzał areszt. Domagam się protokołowania tego, co mówię. Domagam się spotkania z adwokatem, przedstawicielem Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Domagam się wizyty u lekarza. Prokurator jest rozczarowany. Nie zapisuje niczego. „A co może pani powiedzieć do sprawy?” „Do jakiej sprawy? Pan przecież wie, że nie ma żadnej sprawy. Wszystko to skandal i humbug”. Prokurator wściekły, że dał się tak nabrać w sobotę o dziesiątej wieczór.

Podziałało. Kapitan Urbański osobiście wiezie mnie w poniedziałek do Fordonu. Całą drogę wściekle monologując obiecuje zemstę. Nie odzywam się ani słowem. W Fordonie urządzam dramatyczną scenę – kapitan zapomniał zabrać z aresztu moje lekarstwa na serce.

 

*

 

Ponura budowla. Kobiece więzienie w Fordonie obok którego wciąż się przejeżdżało w drodze do miasta T. Wysoki mur, żelazna wielka brama. W najczarniejszych snach do głowy by mi nie przyszło, że mogę tu trafić. Znowu wszystko odebrane: zegarek, medalik. Ale zostawiają Parkera - floating ball – długopis na atrament, który mi Ryszard przywiózł ze Stanów i który tak zachwycił kierownika aresztu w komendzie. Dziwne, że oddali. Poniemiecki neoklasycyzm - lśniące czystością korytarze. Cela – okno, zakratowane, ale otwarte, z widokiem na więzienny plac i dalej – na łęgi nad Wisłą, jasne ściany, dwa trzypiętrowe łóżka. Materace. Muszla klozetowa i umywalka za tekstylną zasłonką. Więzienny Hilton.

(Cele w areszcie komendy w mieście B. – brud, brązowe ściany, ciemność, zakratowane okienko zamalowane brązową farbą, nastanie dnia markowane zapaleniem żarówki nad drzwiami, nastanie nocy markowane wygaszeniem żarówki nad drzwiami, drewniane pomalowane brudnoszarą farbą prycze jak katafalki, gumowany cienki na centymetr materac, śmierdząca szmata starego dziurawego wojskowego koca. Przerdzewiały, zarośnięty grzybem i strawiony amoniakiem kubeł na odchody. Podniesienie klapy wywoływało niezmiennie odruch wymiotny. Tylko raz dziennie, o siódmej rano wychodzenie do prymitywnej łazienki. Dziewczyny nie pozwalały mi dotknąć kubła)

*

 

Panika. Nigdy przedtem i nigdy potem, ani w życiu, ani w filmie nie widziałam u nikogo czegoś podobnego. Od pierwszego dnia, od trzynastego grudnia, kiedy o szóstej rano jechaliśmy z Ryszardem na Dworzec Centralny, z którego miałam pociąg do B. i widzieliśmy po drodze co się dzieje. Bał się o siebie. Wiedział dlaczego. Potwornie się bał. Oni nie rozgrzeszają. Od pierwszego dnia stawał na głowie, żeby wyjechać do Stanów i żeby nie wyglądało to na ucieczkę. Chciał tylko przeczekać. Wiedział, że nie ma takiego miejsca, gdzie mógłby się schować. Stany – to by mu dawało od czasu do czasu poczucie bezpieczeństwa, o którym marzył, a którego nie zazna do śmierci odkąd zaprzedał duszę diabłu. Nie dziwiłam się więc, że na dobrą sprawę nie ma żadnej wieści od niego. Nic się nie dzieje. Musiałby przejść samego siebie. Czy zdoła? Mnie pozostało tylko czekać.

Opisać to nieopisane uczucie, które wypełniło mnie w chwili, gdy minęło czterdzieści osiem godzin w tej szczurzej norze: kogel mogel zdumienia, wściekłości, rozpaczy, bezsiły , ale też piołun zrezygnowanej satysfakcji. W końcu to naprawdę nie o niego chodzi, ale taka myśl na myśl by mu nie przyszła. (I to może być ratunek – kombinowałam – Z lęku o siebie będzie próbował mnie stąd wyciągnąć...) Czułam każdym fibrem jego strach i zdawałam sobie sprawę o ile jestem mocniejsza. Moja dusza należy tylko do mnie. Poczucie bezpieczeństwa – czy można się czuć gdziekolwiek bezpieczniej aniżeli za kratkami? Zartuję, oczywiście, że żartuję....Znowu ten mój czarny humor...

 

*

 

Po pierwsze - żyć. Lśniące korytarze kobiecych więzień jak klasztorów. Czyszczenie, pranie, polerowanie – żeńska forma medytacji. Ale także ersatz seksu. Cały świat jest zbrukany i one nic na to nie mogą poradzić. Te korytarze, w których je los uwięził jak niegdyś w brzuchu matki –lśnią czystością. To ich dzieło. Dwa razy wysłano mnie z ciężkim kotłem zupy na górne piętra, do tych, którym nie wolno za jakieś przewinienie ( kara w karze) wyjść na spacer dookoła podwórka. Ich cele – wychuchane, wypieszczone gniazdka, żelazne piętrowe łóżka obszyte falbankami, jakby były przeznaczone dla niemowląt. Kokardki. Serduszka. Kwiatuszki. Ile miesięcy, ile lat pracowały po powrocie z szychty w fordońskiej fabryce dżemów i przetworów warzywnych nad tymi serduszkami i falbankami? Zrealizowały tutaj w mikroskali marzenie, którego nie udało im się zrealizować w normalnym życiu. Nawet miłość spotkały. Nic dziwnego, że wiele z nich nie chce wyjść na wolność. Do czego?

*

 

Quae nocent, docent? „Uważaj, u ciebie jest kapusta!” szepnęła mi przez ramię podczas mijania się w korytarzu Irenka (raz taszczyłyśmy wspólnie kocioł z zupą). „Co za kapusta?” –zdumiewałam się w duchu, póki mnie nie oświeciło, że chodzi o kapusia. Każda z nich mogła być do tego celu używana. Jedna siedziała za współudział w bestialskim mordzie na kochanku, druga była notoryczną złodziejką, a trzecia, rozmemłana i płaczliwa nie wyglądała na nic i nic o niej nie wiedziałam. Czwarta była wspólniczką pierwszej i dlaczego były w jednej celi, było jasne, jak słońce. Każdej mogło zależeć na złagodzeniu kary. Irenka swoją sympatię do mnie przypłaciła kilka dni później bardzo drogo. Rzuciła mi przez kraty w oknie prezent w takich miejscach drogocenny – dużą zdrową cebulę. Została za to pobita przez najokrutniejszego strażnika (było w Fordonie kilku mężczyzn do takich właśnie specjalnych poruczeń) tak dotkliwie, że trafiła do więziennego szpitala i nigdy więcej jej nie zobaczyłam. Cebuli, ku zdumieniu i radości moich współmieszkanek, jeść nie chciałam.

 

*

 

Legendowanie. Opisać kapustę Mariannę, którą zgodnie z regułami ich gry przywieźli z miasta T. właśnie do B. Opisać jej partyzancką hunwejbińską bojowość, jej plakatową wierność związkowym ideałom, jej rzeczowość, męski sposób chodzenia, jej chłoporobotniczą przaśność i ludową przebiegłość. Umiała się przypodobać bez podlizywania się, potrafiła pokazać respekt, a nawet czołobitność bez zginania karku, ale jednak w kąciku ust i w ciągle odwracanym od rozmówcy spojrzeniu czaił się przewrotny uśmieszek: ”Jestem sprytniejsza niż wy, to ja tutaj rozdaję karty”-mówiła jej twarz. Często wywoływano ją na przesłuchania. Musiała przecież opowiadać moje niezliczone opowieści. Ciekawe, jak streściła moją bajkę o Czerwonym Kapturku i pani Thatcher? Albo odczytaną scenicznie Pieśń nad Pieśniami w wersji erotycznej z wzdychaniami? (potem, po wyjściu z więzienia przestrzegałam przed Marianną, bo wysłano ją w nagrodę na emigrację do Francji. Jak się później dowiedziałam - z całym szeregiem zadań)

 

*

 

Małe zadania. Przeczytawszy w areszcie w komendzie wojewódzkiej calusieńką Biblię, którą przytomnie wzięłam z domu, przeniosłam się z pustyń na morze. Z premedytacją zabrałam się w Fordonie za Conrada, którego na szczęście nie brakowało w więziennej bibliotece (prócz niego głównie produkcyjniaki z lat 50 oraz pełne wydanie Lenina ) Czasu będzie pewnie dużo.Trzeba planowo robić coś z mózgiem. Tak więc wolny człowiek Sokratesa wyrusza na morze: rozległy horyzont, perspektywa i medytacja. Szum fal – to łagodny to gwałtowny w jednakowym rytmie, poruszający je księżyc i zapach bryzy. Morze – pra-kobiecość, żeńska połowa Boga i do tego świat mężczyzn w ich łupinkach statków próbujący dopasować się do tej kobiecości, do jej reguł, do jej rytmu, do jej fal. Czytam Conrada – od wschodu słońca do zmierzchu, kiedy już tylko można domyślać się liter.

*

 

Luksusy. Tak, jak przypuszczałam, tu byłam bezpieczniejsza. Zeby wyciągnąć mnie stąd na przesłuchanie, trzeba było dokonać sporej papierkowej roboty, poza tym ruszyć tłuste cztery litery i przywieźć mnie z Fordonu do B. Już się nie dało według własnego widzimisię ściągać mnie o północy z aresztu na strychu. Zrobić mi coś złego też byłoby nieco trudniej, bo więcej świadków. No i dieta przyszła na czas. Kiedy pierwszego dnia zobaczył mnie doktor P.sprawujący funkcję lekarza więziennego nie mógł ukryć poruszenia. Znałam go. Był kierownikiem przychodni reumatycznej w B. tuż obok naszej rozgłośni. Przyjaźnił się ze Zbyszkiem Kuczyńskim, dlatego i mnie znał, jak większość nas, redaktorów. Etat lekarza więziennego to była jego tajemna fucha. Na moje szczęście. Byłam bardzo słaba. Myślałam, że to tylko (tylko!) brak ruchu i powietrza. Nie doceniłam głodu i obciążenia psychicznego, stałego napięcia, bezsenności. Doktor P. zarządził dietę. To oznaczało cieniusieńki płatek mięsa dwa razy w tygodniu z kiszoną kapustą albo utartymi burakami. Do tego dziewczyny po wyroku, które pracowały w PGR-ze przynosiły codziennie mleko. Mleko było z porannego udoju, przeważnie lekko fermentowało. Co wieczór przed kontrolą dostawałyśmy aluminiową miskę. Dziewczyny w mojej celi przeważnie nie chciały tego pić. Wszystkie były ze wsi. Obrzydło im. Wolały czarną jak smoła herbatę. Świeżo zsiadłe mleko miałam na śniadanie. Kromka chleba. Czasem ugniatałam je dłońmi na masło. Czasem zalewałam wrzątkiem i robił się twaróg. Mleczny McGiver.

 

*

Spacernik. Nie puszczają mnie na podwórko, gdzie w dwóch turach krążą nierównymi dwuszeregami więźniarki, jak niegdyś uczniowie podczas długiej pauzy w naszym liceum. Wtedy, gdy nie zostaję wysłana do kuchni po kotły z zupą albo kartoflami, obserwuję je przez kraty okna. Widok jak z Felliniego: ubrane różnie. Te po wyroku w spranych bawełnianych spódnicach i koszulach, te przed wyrokiem tak, jak je zastało to zrządzenie losu. Jedna jest nawet w długiej błękitno-srebrnej balowej sukni . Młode. Niektóre trzymają się czule za ręce. Jest kilka starszych, które wyglądają na główne księgowe. Młode dokazują jak pensjonarki, starsze są zatopione w sobie.

 

*

 

Napięcie w powietrzu. Ptaki wirujące nad wiślanymi łęgami. Byłam podenerwowana, jak przed burzą. Myśli łopotały w głowie, jak prześcieradła na wietrze, które widziałam w oddali. Nie zmrużyłam oka przez całą noc. Leżałam bez ruchu. Czułam, że nastąpi jakaś zmiana. To z jednej strony dobrze, bo jedna z wartowniczek, Krwawa Mary z włosami jak anioł z bożonarodzeniowych wydmuszek ( kiedyś były takie w paczuszkach z Ovomaltiną – kolorowe główki aniołków z wyrastającymi im z karku skrzydełkami; wystarczyło je nakleić na wydmuszkę i powiesić na choince), otóż Mary zapowiedziała, że się ze mną niebawem policzy. Za co i jak – tego nie wiedziałam. „Mam na ciebie oko!” syczała stając w progu naszej celi podczas wieczornego apelu. Było we mnie widocznie coś, co głęboko irytowało Mary i czekała tylko na dogodną okazję, by wybuchnąć jak Etna. Czułam, jak zbiera w sobie troskliwie swoją złość na mnie, jak liliowy dzwoneczek na łące zbiera rosę, by utopić w niej muszkę. Bogu dzięki, ujdę na czas. Z drugiej strony stracę doktora P., którego łagodne promieniowanie czułam ciągle w pobliżu. I zsiadłe mleko, które także ratowało mi życie.

Dziś nie kazali mi taszczyć kotła z zupą. Przyszła Mary z informacją, że mam pięć minut na spakowanie. Wraca faktycznie za pięć minut. Sprawdza celę. Dziwi się, że zostawiam moją amerykańską pastę do zębów współtowarzyszkom celi, które w tym czasie zażywają kwadransu na spacerniku. „ A po co takim to?!” .

Nakładam znowu granatowe sztruksy i niebieski pulower, niebieskie zamszowe półbuty związane strzępkami nylonowych rajstop. Mary patrzy na moje sznurowadła i uśmiecha się jadowicie: „U mnie by to ci na sucho nie przeszło.” Dziwię się w duchu, że teraz mi to przechodzi, dziwię się wszystkiemu, bo przecież niedziela. Co to za transfery w niedzielę? Idziemy w kierunku wyjścia. Za mną więźniarki wchodzą z hałasem i szuraniem do budynku. Pauza między lekcjami kończy się. Odwracam głowę. „Nie odwracaj się!” – rzuca Mary nerwowo. Zdumiewam się – jakbym stała się dla niej nagle człowiekiem. „ Chcesz tu wrócić?” Nie chcę. Nie wrócę.

 

*

 

Uwolnienie. Oddają mi sprawnie wszystko, co przedtem zabrali. Tylko moje notatki rekwirują (tak, tak, Michniku Adamie!) I miłosny list jakiejś nieznanej mi dziewczyny do innej dziewczyny, który znalazłam pomiędzy kartkami „Jądra ciemności”. Przed bramą Mama. Poeta Kazimierz Hoffman ze swoim „maluchem” – wzruszająca niespodzianka. On jeden zachowuje się tak naturalnie, jakby chodziło o oczywistość, nie więcej niż o odwiezienie chodnika do pralni. Najzwyczajniej. Przynajmniej tak mi się wydaje. Jestem mu za to wdzięczna. „Inni się bali”- szepcze mi Mama. Prawdziwi poeci nie znają tego rodzaju strachów. W domu czekają już inne kwiaty, także bukiet przyniesiony już na trzy godziny przed moim uwolnieniem przez Judaszy - Annę Sucharską w towarzystwie męża. Wyrzucam go zamaszystym łukiem przez balkon, bo spowija go czarna aura i cuchnie, jak pewna brazylijska orchidea.

*

 

Wolność. Absolutna bezsenność. Kolejne noce nie mogę w ogóle zasnąć. Łóżko jest za miękkie i za czyste. Kładę się na podłodze. Smiertelnie zmęczona kiedy się kładę. Po kwadransie bezwładności znowu wypełnia mnie jakiś dziwny rodzaj energii, który wypełnia tylko mózg. Rzeczywistość miesza się z nierzeczywistością. Myśli łopoczą jak żagle na wietrze. Wirują jak galaktyki. Płoszą sen. A może właśnie teraz śnię? Ryszard na Dworcu Centralnym. Moje dziecko trzyma mnie kurczowo za rękę. Nie chce puścić ani na chwilę. Ryszard opowiada o cudzie mojego oswobodzenia – o rzekomych staraniach Rakowskiego, wicemarszałek Haliny Skibniewskiej, Jana Józefa Szczepańskiego, o Amnesty International – wszyscy razem i podobno nie wiadomo kto najbardziej – pomogli (potem po paru latach dowiaduję się, że to Szczepański i Amnesty. Szczepański pojechał z Krakowa w mojej i Grzegorza Musiała sprawie do samego Kiszczaka). Ryszard zabiera nas do Ogrodu Zoologicznego. Udajemy spacer rodzinny. Próbuję czuć się szczęśliwa. Idziemy w tłumie ludzi wzdłuż klatek. Kraty z lewa i prawa. Jestem w środku czy na zewnątrz? Kręci mi się w głowie od tej nagłej wolności. Ktoś gra na akordeonie znajome dźwięki. Slepy grajek przy bramie. Wreszcie wiem, co to takiego.To ”La colomba”.

 

*

 

Ryszard zabiera mnie do swojego przyjaciela Romana Samsela kilka ulic dalej. Samsel wrócił właśnie z placówki w Meksyku i przywiózł zapas tequili. Witając się czuję lepką od potu dłoń. Prawie wszyscy znajomi Ryszarda, którzy dłużej przebywali za granicą bardzo się pocą. Ryszard pokazuje mnie Samselowi jakbym była Koniem Który Mówi. Mam zaświadczyć. W stolicy taka karta w życiorysie jest prawie tak samo ważna jak Visa Platinum. Ale karta nie jest ważna dla mnie. Ona ma uwiarygodniać jego. Niestety, Koń najwidoczniej specjalnie się nie popisuje opowieścią, a Samsel najwidoczniej nie jest tematem specjalnie zainteresowany i

Ryszard jest dotknięty. Uśmiecha się tajemniczo, tęczówki mu żółkną, oczy zwężają się i rzuca mi przeszywające spojrzenia. Im bardziej ognista woda Azteków zbliża Ryszarda i Romana. do siebie, tym bardziej ja się oddalam. Jakby była w tym jakaś fizyczno-magiczna odwrotna zależność, której nie zdążył zbadać

Einstein. Im bardziej zwężają się jego oczy, tym bardziej otwierają się moje.

 

*

 

Wchodzę do rozgłośni. Wtedy, 14 grudnia 1981, w poniedziałek rano, dwóch żołnierzy przed wejściem skrzyżowało mi przed nosem bagnety. Teraz nikt mi nie przeszkadza wejść. Odwrotnie, kilku spotkanych kolegów schodzi mi z drogi, jakby zobaczyli ducha. To naprawdę zabawne grać mimo woli rolę ojca Hamleta.

Naczelnemu, Zdzisławowi Urbankowi pokazuję wypis z więzienia. Inaczej by nie uwierzył. Jest zdezorientowany. Tłumaczę mu, że jestem wolnym człowiekiem. Ale czy w mieście B. ktoś, kto przeszedł przez więzienie może być tak naprawdę zupełnie wolny? Jest już na zawsze skażony. To gorsze, niż syfilis. Na wszelki wypadek nie dostaję żadnych odcinków antenowych. Żadnych komentarzy, żadnych reportaży. Nic. Mam prawo być, mogę oddychać, ale nie mam prawa pracować. Co oznacza śmierć głodową. Siedzę, robię na drutach, grzebię w taśmotece i w bibliotece. I piję herbatę. Nikt mnie o nic nie pyta i o nic nie zagaduje. Ojciec Hamleta. Radioaktywny trup w szafie.

*

 

Bezustanne rady Ryszarda : „Uważaj na siebie! Nie dotykaj gazetek podziemnych, nie przechodź ulicy na czerwonym świetle! Pamiętaj, że jesteś odpowiedzialna za dziecko!”. Ma rację, ale dla siebie. Ja mam swoje własne racje. Właśnie dlatego, że jestem odpowiedzialna. I to nie tylko za wychowanie mojego dziecka. Mam obowiązek wobec własnego sumienia. Rośnie we mnie wściekłość. Czerwone światło działa na mnie aktywizująco. No pasaran, kapitanowie Urbańscy i mocodawcy! Uważajcie, bo przechodzę!

 

*

 

Przepyszna dulszczyzna miasta B. Antyczny genius loci, który unosi się przemieszany ze smogiem w wąskich traktach ulic pomiędzy starymi kamienicami poczynając od mostu Królowej Jadwigi, a kończąc na wielkopłytowych blokowiskach Kapuścisk i udziela się ludziom. A może odwrotnie? Może to określony gatunek człowieka ze szczególną częstotliwością rodzi się lub zagnieżdża w tym mieście i z wydychanymi w ciągu swego życia kubikami dwutlenku węgla tworzy tę specyficzną atmosferę, która mroziła wszystkich w naszej przybyłej tu rodzinie swoją obcością? Na przykład Jurek Sulima, nieodparty syn tego miasta , czerwieni się za każdym razem, kiedy mnie spotyka na korytarzu i przyspiesza kroku. „Litości!”- zdają się wołać jego rozwiane siwe loki. Lituję się. Nie zatrzymuję. Zosia Turwid natomiast przeciwnie, wykazuje niesłychaną odwagę osobistą proponując mi pisanie do jej mini-miesięcznika. Mój pierwszy tekst znajduję podpisany śmiesznym pseudonimem. Prosi, żeby ją zrozumieć. Rozumiem. Nawet odbierając skromniutkie honorarium podpisuję się pseudonimem. Michał Filek ( podobno teraz znowu w Australii?) pod moją nieobecność wręcza Mamie paczkę z Komitetu Prymasowskiego. Cuda. Pasta do zębów, herbaty owocowe i wielki kawał najpiękniejszego na świecie schabu od pomorskich chłopów. Mama płacze ze wzruszenia. To jest dopiero solidarność. Paczka jest pierwsza i ostatnia. Pustka robi się nagle jeszcze puściejsza. Moja przyjaciółka Eleonora nagle nie ma dla mnie czasu. Po wielu tygodniach Jurek Sulimierski mówi mi w wielkim zaufaniu, dlaczego. Otóż Antoni Tokarczuk rozpowiada na mieście, że jestem na liście płac SB. On wie to od swojej dobrej znajomej stamtąd. A że oprócz tego ma wujka biskupa, więc mu wierzą. Żeby być wiarygodnym w mieście B. trzeba mieć dobre koneksje. I tu i tu. Przyjaciele w Warszawie tłumaczą mi, że to jest teraz taka choroba wirusowa. Nazywa się szeptanka. Lekarstwa na to nie ma. Trzeba się samemu uodpornić.

 

*

 

Jaki z tego doświadczenia płynąć ma pożytek – zastanawiam się i ogarnąć nie mogę. Pożytek musi być ogromny, bo doświadczenie jest potężne. „Doświadczenie to grzebień dla łysych” powiedział ktoś efektownie i na pozór miał rację. Kiedy układam bilans tych wydarzeń staram się jak najwięcej zapisać po stronie „ma”. Niezależnie od wydarzeń polityczno-historycznych, które tyle zmieniły w życiu każdego pojedynczego człowieka w tym kraju ja sama zostałam nagrodzona w specjalny sposób. Mój „Oskar”: wiedza o ludziach- od siebie samej począwszy. To waży najwięcej dla pisarza. Był to jakiś kosmiczny filtr, który nie tylko przesiał skutecznie szeregi naokoło mnie, ale wyposażył także w wewnętrzną różdżkę , która pozwala mi odróżnić wrogów od przyjaciół.

Co mnie z jednymi dzieli? Myśli i drogi . Co mnie łączy z drugimi? Myśli i drogi.

 

 

 

Joanna Mieszko Bydgoszcz-Fordon-Berlin 1982-2002

 

 

Post Scriptum: Dopiero rok później oddają mi zarekwirowaną maszynę do pisania – narzędzie zbrodni oraz zarekwirowane wiersze i dzienniki –produkty zbrodniczego umysłu. Nie mogą mi darować, że się im wtedy wymknęłam. Mój naczelny z Rozgłośni pozbawia mnie na wszelki wypadek pracy. Zebym nie przeszkodziła mu w karierze. Zawsze chciał zostać korespondentem we Wschodnim Berlinie i nawet mu się to w ostatnich miesiącach isnienia NRD – niestety, na bardzo krótko - udało. Pech. Mur diabli wzięli, a z nim i całe NRD. Mój syn też się do tego aktywnie, z młotkiem w dłoni, przyczynił. Oni ze swojej strony dbali przez długi czas o to, żebym nie miała żadnej pracy. Najmniejszej. Co mnie urząd pracy gdzieś skierował, to zaraz na drugi dzień dowiadywałam się, że już ktoś był i zakazał.Zemsta nietoperza. Tylko Kaziu Jułga z BWA się nie przestraszył. Jesienią 1988 roku w obozie dla azylantów w Berlinie zwanym w fachowym żargonie „Etap pierwszy – Spandau” spotykam dwóch oficerów SB, którzy sześć lat wcześniej przewrócili mi dom na głowę i w kajdankach zawieźli do więzienia. Poprosili o azyl jako prześladowani za poglądy polityczne i azyl ów im po „Okrągłym Stole” przyznano ( co oznaczało prawa obywatelskie i ekonomiczne udogodnienia niedostępne większości emigrantów). Jakie były ich dalsze zadania? Pozostałym negatywnym bohaterom tych wydarzeń także wiedzie się po dziś dzień nie najgorzej. Wcale nie dlatego, że nie ma na tym świecie Sprawiedliwości, a dlatego, że droga do Piekła jest szeroka i wygodna. Tak, jak przedstawił ją już 500 lat temu Michał Anioł na sklepieniu Kaplicy Sykstyńskiej.

 

JMW

 

 

 

Komentarze niemerytoryczne są usuwane. Autorzy komentarzy obraźliwych są blokowani.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura