Od 4 lipca mam ciągle wrażenie, ze powtarza się w naszej historii rok 1764. Wtedy też stojącej na polu elekcyjnym szlachcie wydawało się, że sami wybierają Stanisława Antoniego (tak miał naprawdę na imię) Poniatowskiego, a w rzeczywistości decyzje zapadały daleko na wschodzie. Inne były też metody skłaniania do odpowiedniego głosowania, ale jak usłyszałem przed chwilą wypowiedx niejakiego Marka Ostrowskiego, który stwierdzał, ze Bóg uchronił nas przed wyborem Kaczyńskiego, bo to nieuchronnie doprowadziłoby do natychmiastowego zepsucia stosunków z Rosją, to pomyślałem, że Prorosjanie nie zmienili się od ponad dwustu lat. I najciekawsze, że dla nich bardziej liczy się, co powie się w Moskwie, a nie w Warszawie, czy Krakowie. I takich jak Ostrowski w Platformie niestety nie brakuje, którzy uważają, że dla tzw. dobrych stosunków z Moskwą lepiej siedzieć cicho w sprawie smoleńskiej i za dobrą monetę przyjmować te bzdury, którymi nas karmi rosyjska prokuratura i rząd, bo tutaj już tylko inteligentni inaczej mogą uwierzyć w oficjalne wersje.
Niestety w pierwszej linii tych "miłujących Rosjan" znajduje się zarówno prezydent-elekt Komorowski (któremu nie na darmo ulica nadała miano Komoruskiego) i premier Tusk . To prawdziwy wstyd dla Polski i pewnie kiedyś w podręcznikach historii będzie to najmroczniejszy okres w naszej historii.
