W kościele bywam raz w roku - w imię tradycji, aby zanieść koszyczek. Idę z mamą, dziś zrobiłyśmy to po raz osiemnasty. I ostatnio co rok zauważam coś nowego, coś, co utwierdza mnie w przekonaniu, że niewiele tracę, trzymając się z dala od tej insytucji 364 dni w roku.
Zaczęło się od matki oddzielonej przez tłum od dzieci. Biedna kobietka (sięgała mi do ramienia, a ja mam zaledwie 1.7m) próbowała się do nich dopchać, oczywiście ku niezadowoleniu stojących obok, którym wybitnie nie chciało się przesunąć. Ba, usłyszałam też kilka promieniujących miłością do bliźniego komentarzy o tym, że bachory się drą i paniusia powinna je upilnować (przepraszam, jak dzieci, tak na oko, pięcioletnie, mają się nie drzeć ze strachu, kiedy są w tłumie i nie widzą mamy?).
Kiedy ksiądz już zaczął święcić (przechodząc między rzędami ławek), ludzie zaczęli się pchać (nie mam pojęcia, po ciężką cholerę, skoro liczy się tylko symboliczne błogosławieństwo, a nie te kilka kropel wody). Udało mi się podtrzymać starszawą zakonnicę, żaden z panów stojących gdzieś z boku nawet się nie ruszył.
Wszystko zajęło może dziesięć minut, a ja wyszłam z poczuciem głębokiego zniesmaczenia hipokryzją ludzi, którzy wierzą w Miłość Wcieloną.
Ocenę pozostawiam Wam. Spokojnych świąt.