NowePeryferie - redakcja NowePeryferie - redakcja
1782
BLOG

Okraska: Polska bez woli mocy

NowePeryferie - redakcja NowePeryferie - redakcja Polityka Obserwuj notkę 23

 1. Czy Polska jest peryferią i dlaczego?

 
Najogólniej ujmując, Polska jest krajem peryferyjnym, ponieważ postępuje wedle reguł i wzorców, które tworzy ktoś inny, oraz czyni tak zazwyczaj nie dlatego, że suwerennie zdecydowano, iż będzie to rozwiązanie dobre i korzystne, lecz z uwagi na to, że istnieje niewielkie pole manewru lub ograniczone są zdolności i chęci refleksji. Przykładowo, uważam, że akces Polski do NATO i Unii Europejskiej w tym konkretnym okresie to proces korzystny dla naszego kraju, choć nie wolny od rozmaitych skutków ubocznych. Jednak sposób, w jaki tego dokonano – brak rzetelnej debaty publicznej, prezentowanie owej decyzji jako pozbawionej alternatyw, wywody o kolejnej „konieczności dziejowej” (to wymówka słabych – silni samodzielnie tworzą dzieje), czołobitność wobec zasad owych akcesji – świadczy dobitnie, że jesteśmy traktowani i sami się traktujemy jak obszar peryferyjny. Centrum decyzyjne jest gdzie indziej, tu są tylko jego jawni i niejawni agenci wpływu, utrzymankowie oraz pożyteczni idioci.
 
Taki stan ma oczywiście częściowe uzasadnienie w obiektywnej sytuacji. Polska wypadła z głównego nurtu rozwoju cywilizacyjnego setki lat temu. Gdy Europa Zachodnia przechodziła przez fazy tworzenia się burżuazji, nowoczesnych instytucji, rozwoju nauki i technologii itp., Polska z różnych względów postawiła na – anachroniczną i mało wydajną w perspektywie długofalowej – gospodarkę folwarczną. Temu modelowi towarzyszyły trwające bardzo długo poddaństwo chłopów, niedorozwój przemysłu, urbanizacji i mieszczaństwa, stagnacja ekonomiczna, słabość struktur państwowych i instytucji publicznych. Gdy czołowe państwa Europy przeżywały dynamiczny rozwój gospodarki i struktur państwowych, powiązany z wkraczaniem na arenę dziejów warstw ludowych i tworzeniem się podmiotowości obywatelskiej, my byliśmy krajem okupowanym przez trzy mocarstwa, z zacofaną strukturą społeczną, zablokowanym swobodnym życiem intelektualnym, z milionami mieszkańców-chłopów wegetujących w realiach niezbyt odmiennych od tych z czasów średniowiecza, z modelem gospodarki dostosowanym do interesów obcych władców i takich też magnatów przemysłu. „Przespaliśmy” okres powstawania kapitalizmu, industrializacji i prorozwojowej akumulacji aktywów. W efekcie, pozostaliśmy w tyle za innymi państwami, będąc w ich rękach zabawką lub obiektem eksploatacji.
 
Należy jednak podkreślić rzecz niezmiernie ważną – choć byliśmy wówczas w obiektywnie kiepskiej sytuacji pod względem materialnym, to jednak polskie elity intelektualne nie wyzbyły się dążeń do zmiany tego stanu rzeczy. Jest to w mojej ocenie postawa kluczowa dla zmiany peryferyjnego status quo. Druga połowa XIX wieku i początek kolejnego stulecia to okres intensywnych wysiłków w celu odwrócenia negatywnych trendów. Czy były to powstania zbrojne i nieustanne „knucie”, czy pozytywistyczne umiłowanie „konkretu”, czy piłsudczykowska „filozofia czynu”, czy niezwykle oryginalna polska myśl lewicowa (z takimi tuzami, jak Abramowski czy Brzozowski, którzy nie małpowali zachodnich doktryn, lecz inspirując się nimi formułowali wizje nierzadko bardzo odmienne), czy rozmaite formy drobnych, acz nieustannych przekształceń zastanego świata (od ruchu spółdzielczego, po endeckie tworzenie świadomych Polaków z biernych mas) – wszystko to nacechowane było swoistą „wolą mocy”.
Można się spierać o metody, rozmaicie oceniać skuteczność poszczególnych wysiłków i ich moralny wymiar, jednak pewne jest jedno: nie byliśmy bierni. Chcieliśmy rządzić się sami, nie zaś być rządzonymi przez innych. Mimo różnorodności tych środowisk i pomysłów na Polskę oraz oczywistych sprzeczności i konfliktów między nimi, do wszystkich zastosować można, jak sądzę, słowa „Pierwszej Brygady”: Krzyczeli, żeśmy stumanieni, Nie wierząc nam, że chcieć – to móc! Nie negowano niezwykle trudnych warunków wyjściowych, nie roztaczano miraży, ale zarazem nie załamywano rąk i nie zdawano się na niczyją łaskę, bo po pierwsze w nią nie wierzono, po drugie zaś – uważano, że stać nas na wiele, jeśli tylko będziemy chcieć i podejmiemy odpowiednie wysiłki.
Nic dziwnego zatem, że krótki okres suwerenności i samodzielności, czyli II RP, wykorzystano dobrze. Nie zamierzam idealizować tego okresu, jak to się dzisiaj nieraz czyni, zresztą zupełnie fałszywie, bo wychwalając głównie to, co w owych czasach było najgłupsze i najbardziej strupieszałe, czyli kulturową kołtunerię „tradycyjnych wartości”, zapyzialstwo ziemiańskich dworków i momentami groteskowy kult Wodza. Jednak jeśli weźmiemy pod uwagę sytuację kraju, który dopiero co wyszedł z ponad stuletniej niewoli i rozbicia na trzy organizmy, a jego zacofanie nawarstwiało się od kilku wieków, to mimo krytycznej oceny wielu kwestii (autorytaryzm polityczny) czy niezgody na realia społeczne międzywojnia (bieda, o jakiej dzisiejszym pokoleniom nawet się nie śniło) należy z uznaniem spojrzeć na dokonany wówczas skok modernizacyjny, którego symbolami będą m.in. port w Gdyni, Centralny Okręg Przemysłowy, unifikacja struktury formalno-administracyjnej regionów odizolowanych uprzednio przez ponad wiek, reforma walutowa, rozwój spółdzielczości, ustawodawstwo socjalne, stopniowe „uobywatelnienie” i własnowolna emancypacja chłopów.
 
Zaledwie dwudziestoletni okres takich wysiłków był oczywiście o wiele za krótki zarówno, aby uczynić z Polski kraj nowoczesny i grający w światowej ekstraklasie, jak i zdolny do odparcia agresji sąsiednich potężnych totalizmów. Jeśli jednak Polska nie zdołała wówczas przezwyciężyć swego peryferyjnego statusu, to jej elity przynajmniej próbowały tego dokonać – okres od końca XIX wieku do wybuchu II wojny światowej to na tle obecnych realiów czas gigantycznego wysiłku intelektualnego i praktycznego, podejmowanego bez kompleksów i z przekonaniem, że nie jesteśmy skazani na wieczną grę w II lidze. Eugeniusz Kwiatkowski w głośnej wówczas książce „Dysproporcje. Rzecz o Polsce przeszłej i obecnej”, zawarł znamienne spostrzeżenie-wezwanie: Historia zna narody, które były biedne, których kraj nie został obdarzony przez naturę ani urodzajną glebą, ani bogactwami podziemnymi, które nie posiadały własnych kapitałów; całym majątkiem ich była tylko chęć do pracy i wola pokonania trudności, choćby przy pomocy najcięższych ofiar; dziś narody te są bogate, zasobne i nie znają pojęcia nędzy ludzkiej.
 
Paradoksalnie, nawet czas PRL-u, zupełnie obcego mi pod względem ideologii i praktyki rządzenia, nie był z tego punktu widzenia okresem całkiem straconym. Sytuacja geopolityczna skazała nas na zależność od kremlowskiej centrali, a „żelazna kurtyna” odgrodziła od procesów rozwojowych centrum świata zachodniego, utrwalając peryferyjny status. Jednak w porównaniu z marazmem i biernością, które dominują w postawie dzisiejszych elit społecznych i kulturalnych, wrażenie robi nawet siermiężna, nierzadko niezbyt sensowna i marnotrawna PRL-owska wersja „skoku cywilizacyjnego”. Oczywiście nie ma potrzeby idealizować jej, bo przecież w analogicznym okresie mieliśmy do czynienia np. z niesamowitym rozwojem kilkumilionowej, leżącej na uboczu i w znacznej mierze chłopskiej Finlandii do pozycji jednego z najbogatszych, najnowocześniejszych i najbardziej sprawiedliwych społecznie krajów świata. Pamiętać jednak należy, że gdy dzisiejsze władze centralne i lokalne podczas kadencji budują kilkanaście kilometrów autostrad, ściągają „inwestycje zagraniczne” w postaci montowni w prowizorycznych blaszanych halach i „absorbują” unijne środki na miejskie sieci kanalizacyjne, a wszystko to w sytuacji stale rosnącego długu publicznego, to wyszydzani Bierut, Gomułka i Gierek zostawili po sobie setki zakładów pracy, osiedli mieszkaniowych, kilometrów dróg i torowisk, szkół i szpitali.
 
A dzisiaj? Wieloletnia gra w II lidze poskutkowała czymś o wiele gorszym niż tylko obiektywnie niełatwe i niekorzystne warunki wyjściowe. Polska jest krajem zacofanym gospodarczo, anachronicznym kulturowo oraz mało znaczącym politycznie. Jednak przede wszystkim jest krajem, którego niemal cała elita ogarnięta jest silnymi kompleksami wobec krajów centrum i związanym z tym syndromem bierności-naśladownictwa. Gdy przed mniej więcej stuleciem byliśmy pariasem, dysponowaliśmy przynajmniej chęcią zmiany tego stanu rzeczy oraz rozmaitymi, nierzadko ciekawymi pomysłami, jak tego dokonać. Stanowiliśmy zatem peryferie, ale obdarzone wolą zaprzestania bycia nimi. Dziś natomiast albo nie dysponujemy żadną wolą działania, nurzając się w doraźnej, egoistycznej konsumpcji i trosce o czubek własnego nosa (taką postawę wybiera większość tzw. zwykłych ludzi), albo – jak w przypadku elit – przyjmujemy postawę wiernego sługi. Czy będą to politycy głównego nurtu, czy intelektualiści z lewa lub prawa (od „Krytyki Politycznej” po „Frondę”), łączy ich podszyte kompleksami i wygodnictwem przekonanie, że jeśli będziemy wiernie kopiować cudze rozwiązania i naśladować obce idee, to kiedyś przygarną nas do ekstraklasy. Mieliśmy być drugą Japonią, drugą Skandynawią, dogonić Europę i Amerykę – tylko sobą być nie chcemy i nie potrafimy.
 
Odwrotną stroną medalu o nazwie „być jak inni”, jest przy tym niewyrażone wprost mniemanie, że tak naprawdę mamy być wciąż sobą. Być sobą tak, aby nic nie zmienić – sobą jako stadem prowincjonalnych matołków, bądź to kultywujących lokalne dziadostwo i zacofanie, którym nadajemy dumne miano „tradycji”, bądź tańczących jak nam zagrają inni, w nadziei, że gdy nauczymy się obcych języków, idei i trendów oraz okrasimy to cwaniactwem Dyzmy i szczyptą egzotyki wschodniego „dobrego dzikusa”, to załapiemy się na indywidualne kariery, granty płynące z centrali lub stanowiska kadry namiestniczej w nadwiślańskiej prowincji.
 
 
2. Największe zagrożenia z tym związane. 
 
Zdecydowanie łatwiej byłoby wymienić to, co nam w sytuacji statusu peryferyjnego nie zagraża. Jeśli ktoś nie rządzi sobą i nie panuje nad własnym losem, jest marionetką w rękach innych – niekoniecznie osób, częściej zdepersonalizowanych procesów. Polska jest polem eksploatacji materialnej – czy to aktywów finansowych, czy surowców i zasobów, czy taniej siły roboczej, czy resztek gromadzonego z mozołem dorobku materialnego. Jest państwem, któremu za grube pieniądze wciska się nienajlepsze i nienajnowsze technologie i strategie działania oraz idee już niemodne, bezproduktywne, fałszywe lub niedostosowane do tutejszych realiów. Jest państwem, które pełni rolę chłopca na posyłki w definiowanej i prowadzonej przez innych grze (geo)politycznej. Jest krajem, z którym za parę dolarów czy euro lub za kilka uśmiechów i komplementów można zrobić właściwie wszystko. Jest coraz bardziej przypadkową zbieraniną zatomizowanych jednostek, których jedyne oparcie stanowi podszyta dulszczyzną Święta Rodzina, a jedyna forma zbiorowej aktywności to tandetne popkulturowe spędy lub jarmarczne rytuały celebrowania rocznic zgonów i wydarzeń z dawno minionej świetności.
 
Gdyby nie wyżebrane unijne dotacje, Polska znajdowałaby się w rozsypce, bo i z nimi cały interior leżący poza kilkoma imitującymi nowoczesność aglomeracjami wygląda tak, jakby niedawno przetoczyła się tu jakaś wojna. W środku Europy w XXI wieku byle zima paraliżuje koleje i drogi, każde większe opady skutkują powodzią stulecia, starcom wręcza się kilkusetzłotowe emerytalne ochłapy a samotnym matkom dziesięciokrotnie niższe zasiłki. Tu nawet „narodową drużynę” musi sponsorować zagraniczny właściciel brudnych dyskontów. Nic dziwnego, skoro jedynym budżetowym pomysłem władz publicznych jest obniżanie podatków najbogatszym, „etosowa” gazeta publikuje poradniki, jak tych podatków nie płacić, a za szczyt obywatelskiej zaradności uznaje się powszechnie ich niepłacenie. Gdyby nie to, że mamy wiek XXI, czyli epokę miękkiej dominacji, i gdyby nie to, że nasze odwieczne przekleństwo – położenie geograficzne – tym razem okazało się pewnym atutem (strach pomyśleć, co by się stało, gdybyśmy byli nie „Unią Europejską B”, lecz jakimś zakątkiem Afryki czy Ameryki Południowej), być może w ogóle by już nas nie było jako zbiorowości obdarzonej choć formalnymi atrybutami podmiotowości.
 
Ale też żadna Unia nie ocali nas w pędzącym wciąż szybciej wyścigu dziejów. Bywały epoki, w których wegetację można było wybaczyć. Dzisiejsza do nich nie należy. Tylko za mojego, niedługiego życia, dokonały się ogromne zmiany, a wiele wskazuje, że to dopiero początek. Polska wchodzi w epokę wszechstronnych rewolucji technologicznych, kulturowych i politycznych zupełnie nieświadoma i nieprzygotowana. Za szczyt refleksji uchodzą tu wywody o ciepłej wodzie w kranie, zaklęcia, że poza Unią nie ma zbawienia, spóźnione o kilka dekad pustosłowie debat dotyczących gejów i wkładek domacicznych, kserokopie minionych mód intelektualnych z Paryża czy Nowego Jorku, kampanie promocyjne polskich hydraulików, umizgi wobec niemieckich kanclerzy lub amerykańskich ambasadorów, zabiegi o beatyfikacje, intronizacje i symboliczne pochówki. Jeszcze niedawno mieliśmy przynajmniej werbalne zamiary doganiania Japonii, dziś uciekają nam Brazylia, Czechy czy Węgry.
 
Co gorsza, mam wrażenie, że wszystko to dokonuje się w jakiejś trudno wytłumaczalnej próżni. Chyba jeszcze nigdy w dziejach Polski nie mieliśmy takich klapek na oczach. Jeśli ktoś w ogóle myśli w kategoriach suwerenności i rozumie, że każdy dzień bierności jest dniem bezpowrotnie straconym, to jest nim prawica z PiS i okolic. Tyle że diagnozy i analizy autorstwa tego obozu pomijają kluczowe z punktu widzenia przezwyciężania peryferyjności zjawisko współczesnych procesów gospodarczych. Środowisko to uważa, że gra toczy się na polu państw narodowych. Znikoma jest refleksja, że oprócz Niemców i Rosji istnieją „odpaństwowione” procesy ekonomiczne, a logika hiperkapitalizmu wymaga zupełnie innych poczynań niż wojny podjazdowe z Putinem i Merkel. W tym sensie PiS nie jest bynajmniej spadkobiercą sanacji, której etatyzm i projekty modernizacyjne były nacechowane zrozumieniem logiki ówczesnych procesów globalnej gospodarki kapitalistycznej. Jest dziedzicem późnej, skostniałej endecji, która toczyła boje z drobnym handlem żydowskim czy z niemieckimi fabrykantami, nie dostrzegając, że kraj taki jak Polska jest przedmiotem rozgrywek kosmopolitycznego wielkiego kapitału, który nie ma ojczyzny, lecz ma interesy, a w imię ich realizacji będzie się w razie potrzeby stroił choćby i w prawdziwie-polskie piórka, mniej więcej tak, jak dzisiejszy sponsor „narodowej jedenastki”.
 
Środowiska lewicy z kolei chciałyby widzieć „czysty” kapitalizm, przed którego potęgą można jedynie bądź to skapitulować (Globalizacja? There is no alternative – thatcherowskie trzy po trzy pieprzą lewaccy „radykałowie”), bądź też zmagać się z nią w ramach Unii Europejskiej, która Polaków ucywilizuje, uchroni przed wyzyskiem oraz bonusowo pogłaszcze po główce. Tymczasem zarówno Unia, jak i inne tego rodzaju twory są i będą podskórnie drążone przez narodowe interesy oraz myślenie w kategoriach własnych korzyści i własnej wspólnoty. Poza pojedynczymi głosami, np. Ryszarda Bugaja, wielkim nieobecnym jest dziś lewica typu przedwojennej PPS, która łączyła krytykę i analizę światowego kapitalizmu z akcentowaniem interesów narodowych, nie popadając w pułapki zarówno plemiennych waśni, jak i internacjonalistycznego pięknoduchostwa.
 
 
3. Największe atuty - jeśli są jakieś
 
Atuty Polski są czymś, co można długo wymieniać, ale będzie to tyleż bolesne i przykre jako katalogowanie straconych szanse, co po prostu bezpłodne. Cóż bowiem po lepszych czy gorszych pomysłach, jeśli wiemy, że nikt ich poważnie nie analizował, że grzęzły w magmie beznadziei, że przegrywały ze strategiami światowych banków i międzynarodowych funduszów oraz z prowincjonalnymi pańsko-wójtowsko-esbecko-rodzinno-plebańskimi układami. Zaprzepaszczono już – lub właśnie się to robi – mnóstwo możliwości zmiany niekorzystnego położenia. Polska, choć przeorana przez wiekowe zapóźnienia cywilizacyjne, polityczne kataklizmy i wojenne hekatomby, mogła odmienić swój los. Nawet to, co było (d)efektem niezbyt udanej przeszłości, można było spożytkować na chwałę lepszej przyszłości.
 
Mogliśmy, na przykład, z tradycyjnego, niezbyt intensywnego rolnictwa uczynić zagłębie produkcji i przetwórstwa żywności smacznej i zdrowej na tle schemizowanych produktów zachodniej Europy. Stosunkowo dobrze zachowany krajobraz i dzika przyroda mogły stać się fundamentem „zrównoważonej”, koneserskiej turystyki. Rozwinięta sieć kolejowa dawała szanse, żeby oprzeć transport na rozwiązaniach nowoczesnych i mało energochłonnych. Liczne w miastach tereny publiczne, nieskomercjalizowane, pozwalały kształtować tkankę przestrzenną tak, aby wzmacniała więzi społeczne i generowała życie publiczne. Państwowe środki produkcji i usługi publiczne umożliwiały model gospodarczy, który wspierałby egalitaryzm i partycypację społeczną w zarządzaniu i własności. Zaplecze surowcowe umożliwiało nie tylko zyski z eksploatacji, ale także inwestowanie ich w rozwój nowoczesnych technologii. Niezły poziom i rozsądna struktura oświaty mogły stać się podstawą kształcenia zarazem specjalistycznego, jak i wszechstronnego. Nieco skostniałe wzorce kulturowe i silne więzi międzyludzkie dawały szanse na ominięcie pułapki postaw egoistyczno-indywidualistycznych oraz przesadnej inżynierii społecznej krajów Zachodu.
 
Cóż z tego, skoro tyleż prymitywna żądza zysku i wygodnictwo, co i brak horyzontów, kompleksy wobec rozwiązań i etosu centrum sprawiły, że w ogóle nie brano tego pod uwagę. Zamiast tego, małpowano najgłupsze trendy z zagranicy (nierzadko takie, od których tam już odchodzono), zazwyczaj pomijając naśladowanie tego, co gdzie indziej było wartościowe. Jak w najbardziej zapyziałym kraiku trzeciego świata, za szczyt rozwoju uznaje się tu daczowiska i hotele nad brzegami mazurskich jezior, wyciągi narciarskie w parkach narodowych, butle z Roundupem, samochodowe korki, hipermarkety z blachy falistej, szklano-aluminiowe biurowce w starówkach miast, ogrodzone osiedla mieszkań nabytych na 30-letni kredyt, samozatrudnienie lub pomiatanie pracownikami, aby szef mógł kupić nowsze BMW, prywatyzowanie kopalń węgla i miedzi lub miejskich ciepłowni i wodociągów, choćby przez sprzedaż ich zachodnim przedsiębiorstwom państwowym, sprowadzenie procesu nauczania do umiejętności rozwiązywania „testów wyboru” lub posługiwania się elektronicznymi gadżetami, billboardowe kampanie „tolerancji” itp.
 
A przecież rozwój nie tylko nie wszędzie jest jednakowy, a tym bardziej nie polega na drobiazgowym naśladowaniu cudzych błędów, lecz przede wszystkim bazuje na pomysłach nieszablonowych, na tworzeniu nowatorskich rozwiązań i umiejętności dyskontowania tego, co innym wydaje się nieprzydatne lub wręcz przeszkadzające. To, czego nie wiedzą polskie tuzy intelektualne, stanowi ABC poradników psychologicznych – rozdział jednego z nich zatytułowano w polskim przekładzie „Jak upiec z sęków sękacz”.
 
Powtórzę to, o czym wspominałem w odniesieniu do sytuacji sprzed stu lat: problem tkwi w głowach i sercach tubylców. Materia jest ważna, bo ułatwia lub utrudnia powodzenie powziętych zamiarów i działań. Ci, którzy posiadają niewiele, mają bez wątpienia trudniej, a każde osiągnięcie okupione będzie większym wysiłkiem. Jednak tam, gdzie brakuje ducha, wizji, odwagi, zapału i wytrwałości, tam nie pomoże nawet najwyższy stos materialnych aktywów. Rzecz nie w tym, żeby roić sobie, iż nagle wybijemy się jak za dotknięciem różdżki na samodzielność i genialność, nie w obrażaniu się na to, co wypracowali i stworzyli inni – rzecz w tym, by cudze doświadczenia i atuty połączyć z własnymi potrzebami, wizją i wolą działania.
 
Klucz do przezwyciężenia peryferyjnego statusu Polski leży w mentalności Polaków. Peryferie to przede wszystkim stan umysłu, to myślenie w kategoriach bycia czyimś uboższym krewnym, młodszym bratem, naśladowcą, „doganiaczem”. W 1907 r. Stanisław Brzozowski napisał słowa, które dziś są aktualne jeszcze bardziej niż wtedy: I cóż nam pomoże, chociaż byśmy najusilniej w siebie wmawiali, że siłą naszą jest nasze żebractwo umysłowe, nasza niemoc, zacofanie? Życie przechodzi do porządku dziennego nad nami, nie troszcząc się o nas. Nasze zagadnienia narodowe przestają być ludzkimi zagadnieniami, miłosierdzie nie rządzi w historii, i pomimo wszystko słusznym jest, że nie rządzi. [...] Naród, który chce na sympatię liczyć, na litość, jest skazanym przez nieszczęście narodem. Siłą tylko jest człowieczeństwo, tylko wolność życia, tylko energia, hart w miłości niezależnego, godnego człowieka istnienia.
Remigiusz Okraska
 
 
Autor (rocznik 1976) jest z wykształcenia socjologiem, z zamiłowania publicystą i społecznikiem, od roku 2000 redaktorem naczelnym pisma „Obywatel” (od roku 2011 pod nazwą „Nowy Obywatel”), od roku 2009 redaktorem portalu Lewicowo.pl, poświęconego popularyzowaniu dorobku polskiej lewicy demokratycznej, niekomunistycznej i patriotycznej. 
 

http://lubczasopismo.salon24.pl/noweperyferie; mail: nowe.peryferie(at)gmail.com Skład: acmd; andaluzyjka; geissler; kazimierz.marchlewski; michalina przybyszewska; binkovsky

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka