NowePeryferie - redakcja NowePeryferie - redakcja
595
BLOG

W poszukiwaniu źródeł kryzysu

NowePeryferie - redakcja NowePeryferie - redakcja Polityka Obserwuj notkę 3
 
 
Istnieją wypowiedzi tak głupie i butne, że aż genialne – do tej kategorii można z pewnością zaliczyć fragment blogowego wpisu Marka Siwca, w którym stwierdził on, że „Politycy lewej i prawej strony stworzyli system, w którym obowiązywało życie ponad stan. Nawet, jeśli było skromne.”
 
Wytłuszczam ten wiekopomny fragment, bowiem stanowi on doskonały komentarz do obrazków zamieszek w Atenach, które ostatnimi czasy serwują nam media. Z jednej strony mamy do czynienia z autentycznym gniewem zdesperowanych ludzi, których podstawy egzystencji załamują się, a z drugiej wszechobejmujący dyskurs „koniecznych cięć”, „życia ponad stan” czy „nadmiernego zadłużania się”. Opowieść mediów głównego nurtu na temat kryzysu zasadniczo sprowadza się do bajki o koniku polnym i mrówkach. W roli konika polnego występują w zależności od potrzeb: amerykańscy „ninja”, mieszkańcy południowej Europy (a nawet, jak w felietonie Rafała Ziemkiewicza, wyborcy Platformy) – generalnie każdy, kto w danym momencie zostanie uznany za winnego zamieszania. Grzechem tych wszystkich ludzi ma być „życie ponad stan”, choć jeśli przyjrzymy się temu życiu, ujrzymy głównie harówkę za psie pieniądze w uwłaczających warunkach.
 
W tej sytuacji podstawowym zadaniem lewicy „teoretyzującej” jest stworzenie alternatywnej narracji na temat źródeł kryzysu, która nie będzie przerzucać winy na biednych ludzi. Poniżej przedstawiam zarys tej narracji, mając bolesną świadomość, że jest to mieszanina dyletantyzmu (nie jestem zawodowym ekonomistą), uproszczeń i nieuzasadnionych uogólnień. Nie pretenduję przy tym do oryginalności – większość z tych myśli chętni znajdą w pismach „lewicujących” ekonomistów (nie podaję linków i cytowań – niech wina spada wyłącznie na mnie).
 
Od końca lat 70tych w krajach „wysokorozwiniętych” mamy do czynienia ze zjawiskiem stagnacji, czy wręcz spadku płac realnych (tu dane dla USA), połączonego ze wzrostem bezrobocia i spadkiem bezpieczeństwa zatrudnienia. Był to w dużej mierze wynik procesów globalizacji – przenoszenia produkcji do krajów rozwijających się (a od lat 90tych także do krajów byłego bloku sowieckiego). „Race to the bottom” w kwestii płac, bezpieczeństwa socjalnego, praw pracowniczych i temu podobnych skutkował z drugiej strony wzrostem nierówności społecznych – ktoś musiał wzbogacić się na spadających kosztach. Co było dziwne w tym całym procesie to fakt, że odbywał się on przy milczącej aprobacie dużej części społeczeństwa – alterglobalizm był uważany za zabawę „rozkrzyczanych gówniarzy” albo „lewicujących inteligenciaków”, z którymi zdrowa część społeczeństwa nie chciała mieć nic wspólnego.
 
Wydaje się oczywiste, że aby taka sytuacja mogła mieć miejsce, konieczne było, aby system podjął pewne działania kompensacyjne, które sprawiły, że sytuacja była dla szerokich rzesz społecznych akceptowalna. Owym złotym środkiem był dług. Lawinowo rosnące zadłużenie prywatne pozwalało ludziom na utrzymanie zagrożonego poziomu życia. Z perspektywy systemowej to działanie miało jeszcze jedną zaletę – pozwalało na utrzymanie wysokiego poziomu konsumpcji, w sytuacji, w której została złamana słynna fordowska zasada, głosząca, że robotnik w fabryce samochodów zarabia tyle, że go na ów samochód stać. W dzisiejszych czasach robotnika już na to nie stać, ale usłużny konsultant bankowy zaproponuje mu niezwykle korzystny kredyt. W krajach anglosaskich pozornym wsparciem tej konstrukcji była spekulacyjna bańka na rynku nieruchomości. Wywindowane do niewyobrażalnych wysokości ceny tychże (rudera w gettcie w południowym Londynie za 300 tys. funtów, anyone?) dawały szerokim masom iluzję bogactwa, a bankom poczucie, że kredyty, których udzielają jak szalone, mają jakieś zabezpieczenie.
 
W Europie, a zwłaszcza na jej peryferiach, funkcję kompensacyjną wobec pogarszających się warunków życiowych przejął sławetny „socjal” (który obejmował w dużej mierze zatrudnienie w sektorze publicznym – zasadniczo jedynym, który oferował godziwą płacę i godziwe warunki). Z tym, że w sytuacji, w której baza podatkowa ciągle kurczyła się – z jednej strony wskutek spadku dochodu ludzi utrzymujących się z pracy najemnej, a z drugiej, wskutek coraz większej niechęci plutokratów oraz korporacji do płacenia podatków – socjal ten musiał być finansowany z pożyczonych pieniędzy. Obraz ten jest oczywiście niezwykle uproszczony – USA jako państwo również zapożyczało się na potęgę.
 
Ujmując całą historię w kategoriach marksistowskich – mieliśmy przez ostatnie 30 lat do czynienia z sytuacją rosnącego wyzysku klasy robotniczej przez burżuazję. Jednak burżuazja ta, pańskim nieomal gestem, pieniądze zrabowane robotnikom postanowiła im na procent pożyczyć, tak by robotnicy mogli kupić rozmaite dobra. Co ważniejsze, ludzie, którzy dobra produkowali (robotnicy w krajach globalnych peryferii) często nie byli tymi, którzy dobra konsumowali (czyli zdeklasowanymi robotnikami w krajach centrum).
 
W 2007 lata temu doświadczyliśmy upadku turbokapitalizmu w wersji opartej na prywatnym zadłużeniu i spekulacji nieruchomościami. Obecnie widzimy, iż coraz więcej państw narodowych – zwłaszcza na peryferiach Europy – nie daje sobie rady z własnym długiem. Wszelkie drastyczne środki „oszczędnościowe” nie mogą ukryć faktu, iż nie ma z czego oddawać pieniędzy.
Liberalno-konserwatywna odpowiedź na kryzys jest odpowiedzią przewidywalną. Odwołując się do fałszywej analogii budżetu prywatnego i państwowego, sugeruje się, że jedyną metodą wyjścia z kryzysu jest zaciskanie pasa. W praktyce oznacza to postępującą pauperyzację zwykłych ludzi, obniżenie transferów socjalnych i pozycji pracowników na rynku pracy po kurczeniu się oferującego względnie godziwe warunki zatrudnienia w sektorze publicznym.
 

Świat, który przyjmie prawicowe nauki kryzysu, to świat prekariatu, rozpadających się usług publicznych, głodowych stawek oraz obscenicznego bogactwa. I jeśli nie godzimy się na taki świat, to nie możemy po prostu bronić tego, co było. Musimy przypomnieć, że państwo opiekuńcze nie może być finansowane przez zadłużenie, ale przez podatki. I że zwykli ludzie nie powinni za zakupy płacić kartą kredytową, ale pieniędzmi zarobionymi w pracy. Jeśli kapitalizm i prywatna własność środków produkcji ma mieć jeszcze sens, to potrzebna jest ciągła walka o redystrybucję dochodów – zarówno na poziomie płac pracowniczych jak i transferów budżetowych. Nie możemy dać sobie wmówić, że pracodawcy i bogacze uciekną ze swoimi miejscami pracy i podatkami. Zgoda na relokalizację miejsc pracy i ucieczkę plutokratów ze swoimi dochodami do rajów finansowanych była decyzją polityczną i można ją zmienić. Oczywiście, powrót do państwa opiekuńczego w takiej postaci, w jakiej funkcjonowało ono do lat 70tych, może okazać się niewykonalny. Oznacza to jednak jedynie, że musimy myśleć nad nową jego formą.  

Krzysztof Posłajko

tekst pierwotnie ukazał się na witrynie Nowych Peryferii

http://lubczasopismo.salon24.pl/noweperyferie; mail: nowe.peryferie(at)gmail.com Skład: acmd; andaluzyjka; geissler; kazimierz.marchlewski; michalina przybyszewska; binkovsky

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka