Tecumseh Tecumseh
43
BLOG

Zemsta Czerwonoskórych

Tecumseh Tecumseh Polityka Obserwuj notkę 7
Donośne odgłosy młotków, pił i siekier rozlegały się w miasteczku Wichita od samego rana. Była sobota. Wyjątkowy dzień w tygodniu, taki, w którym wszyscy ludzie zrywali się wraz ze świtem, aby ze zdwojonym wysiłkiem wykonywać swe obowiązki. Nazajutrz następował przecież Dzień Pański, który to każdy gorliwy chrześcijanin powinien święcić. A w takim miejscu, gdzie znało cię pół miasta - nie mogłeś sobie pozwolić, aby ludzie myśleli o tobie w inny sposób. A już na pewno nie w takich okolicznościach.

Świętowanie niedzieli było nie tylko jedną z niewielu tradycji, którą mieli wspólną Szwedzi i Irlandczycy, Anglicy i Holendrzy. To także jedyna nić, która łączyła przybyszów ze Starego Kontynentu i Czerwonoskórych. Nikt nie zaczepiał grup indiańskich kobiet i mężczyzn, przybywających ze swego rezerwatu na niedzielne nabożeństwo. Nikt ich nie witał ani nie żegnał, ale ich regularne wizyty dawały nadzieję, że w ich prostych umysłach nie zagości już żądza krwawego odwetu. Każdy w Wichita wiedział, że Czerwoni mają powody, aby się mścić.

Z północy powiał zimny wiatr. Listopad zbliżał się wielkimi krokami, każda para rąk była na wagę złota. Lada dzień może spaść śnieg, a wtedy bezdomna część mieszkańców Wichita będzie musiała zamieszkać wraz z rodzinami u sąsiadów. Osadnicy mieli serca pełne miłosierdzia, ale jednocześnie cenili sobie wygodę. Wielu z gospodarzy, których nie dotknęło "to wielkie nieszczęście", wolałoby już dzielić się z sąsiadem swoją żoną, niż domem. Dlatego praca wrzała. Choć po dwóch tygodniach wszędzie głównym tematem rozmów było to, kto jest za to wszystko odpowiedzialny?

"Na pewno to ONI" - mówili półgębkiem ludzie, wskazując przy tym dyskretnie za rzekę Arkansas. Któż mógłby popełnić zbrodnię o takiej skali, jeśli nie ktoś zupełnie obcy, nastawiony wrogo do białego człowieka? Dowodów nie znaleziono, ale ich brak nie powstrzymałby zdesperowanych MacClaire'ów, Gustaffsonów i van Schellinków przed odwetem. Sprawiedliwym, czy nie - Bóg nam wybaczy, przecież jedynie chcemy chronić nasze rodziny! Szczęśliwie zarówno dla Indian, jak i osadników nieformalną władzę sprawował stary Abel Wright, żołnierz od czterech pokoleń i jednocześnie ojciec wielebnego Wrighta. Żadna zbrojna akcja nie miałaby racji bytu, jeśli stary Wright by jej nie przewodził, a młody nie błogosławił. Chcąc nie chcąc, nawet najbardziej krewcy osadnicy musieli poprzestać na słowach. I wrogich, pełnych podejrzliwości spojrzeń w każdą niedzielę, gdy grupy "na wpół pogańskich dzikusów" siadały w ostatnich ławkach kościoła.

Mieszkańcy Wichity nie używali słowa "pożar" ani "ogień". Te słowa od dwóch tygodni stały się prawdziwym tabu. Budziły rozpacz po tych, którzy z dnia na dzień odeszli z ich życia. Przydawały lęku codziennym czynnościom. Jak ich pogańscy przodkowie nadawali przydomki grożącym im drapieżnikom, tak i oni tworzyli nowe słowa, aby tymi znanymi nie przyciągać do siebie nieszczęścia. Szczególnie zaś upodobali sobie słowo-klucz "czerwony kur". W wyborny sposób łączyła ona tragedię i domniemanych sprawców. Pozwalała ulżyć gniewowi w taki sposób, który nie ściągał na siebie potępienia wielebnego Wrighta, głoszącego z ambony, że Indianom należy po chrześcijańsku przebaczyć i dać im miejsce w nowym, amerykańskim społeczeństwie. O nie, z wielebnym lepiej było żyć jak najlepiej - czy warto dla chwilowej ulgi usłyszeć podczas kazania własne nazwisko i narazić się na wstyd?

Mijało południe, kiedy to z gościńca nadjechali dwaj jeźdźcy. Jeszcze tego samego dnia w miasteczku gruchnęła wieść: całe Kansas zostanie już na dniach przyłączone do Stanów Zjednoczonych Ameryki! Wszyscy, ma się rozumieć, jako pobożni chrześcijanie popierali ruch abolicjonistyczny, jednak pewni ludzie na wysokich stanowiskach chcieli mieć pewność. A stary Abel Wright nie sprzedawał swojego poparcia, jeśli nie zaoferowano mu za nie naprawdę dobrej ceny. Światła w domu Wrightów paliło się więc aż do późna w noc.

Nazajutrz miejsce przy stole, przy którym kilkanaście godzin wcześniej siedzieli goście z Waszyngtonu, zajmował Black Knife z plemienia Czejenów. Abel Wright po zdawkowej wymianie uprzejmości rozpoczął:

- Zbliża się wiatr wielkich przemian. Już wkrótce zarówno Wichita, jak i wasz rezerwat stanie się oficjalnie trzydziestym czwartym stanem. Wszyscy obywatele, bez względu na pochodzenie czy kolor skóry, zyskają wiele praw, gwarantowane przez rząd w Waszyngtonie. Nigdy więcej czarnych plam w naszej historii, jak niesławna masakra pod Tippecanoe!

Indianin milczał. Gospodarz kontynuował:

- Obywatele Stanów Zjednoczonych będą mieli zapewnioną opiekę na wypadek epidemii ospy lub innych chorób zakaźnych. Każde dziecko będzie miało prawo do edukacji. Dzięki temu zniknie... hmm... przepaść cywilizacyjna, prowadząca do wyzysku człowieka przez człowieka. Indiańskie czy nawet murzyńskie dzieci uzyskają taki sam dostęp do wiedzy, jakie mają dzieci białych.

- Co będziemy musieli dać w zamian za te wielkie dary od białych ludzi? - zapytał Black Knife.

Rząd w Waszyngtonie ma pieniądze - odparł z wymuszonym śmiechem - jedyne, na czym nam zależy to po prostu dobre sąsiedzkie stosunki. Wiecie zapewne, co ludzie mówią na temat wielkiego pożaru w mieście... Nie można żyć o miedzę z kimś, kto pewnego pięknego dnia wstanie z łoża po to, by zerwać skalp z twojej głowy...

- Nasze plemię nigdy nie zdobywało skalpów - przerwał Black Knife - a jeśli chodzi o miasto, to masz moje słowo, że żaden z moich braci nie podłożył ognia pod wasze domy.

Wright pokiwał głową. Musimy myśleć o przyszłości, o przyszłości naszych dzieci i wnuków - kontynuował. Trzeba gasić wszystkie niepokoje, zanim wyjdą nam one spod jakiejkolwiek kontroli. Dlatego przekaż proszę, reszcie starszyzny, to czego się dzisiaj dowiedziałeś.  Powiedz im też, że cieszę się z zapewnienia, że to nie wy podpaliliście miasto. Obiecuję wam, że na nadchodzących zmianach tylko zyskać. Możecie wierzyć mojemu słowu. Tak samo jak wy, jestem człowiekiem honoru.

Abel Wright i Black Knife wymienili jeszcze parę zdawkowych uprzejmości i pożegnali się. Jeszcze tego samego dnia, pod wieczór, Czejen opowiedział wszystko staremu szamanowi. Ten zaś po wysłuchaniu relacji ze spotkania zapytał:
- Czy jesteś pewien, moje dziecko, że biały wódz nie mówił nic, co będzie, jeśli nie przyjmiemy daru jego plemienia?
- Moje uszy były uważne, a umysł czujny jak u polującego kojota.
- A więc białym nie wystarczyło odebrać nam ziemię i zagnać tutaj. Chcą do tego skraść nam nasze serca i zaczarować nasze dzieci, by ich serca były białe! Biada nam wszystkim!
- A jednak on mówił tyle dobrego. I dał nam słowo, że dostaniemy dobre rzeczy...
- Biali zawsze tak mówią. A ich obietnice są jak ten wiatr, co niby ma tu przywiać. Czy można wierzyć obietnicom wiatru? Czy można wierzyć w obietnicę kogoś, kto przelał krew tylu naszych braci w Tippecanoe?
- Co więc uczynimy, jeśli nawet Duchy Nieba okazały się być za słabe, by przepędzić stąd białych ludzi?
- Duchy Nieba mogły zesłać z nieba ogień, ale nie mogły zmienić ich serc. A te zmienią się tylko wtedy, jeśli biali przeżyją to samo, co przeżywamy my. Dlatego oni musieli poczuć, jak to jest, gdy ktoś zabiera ci twój dom.
- A jeśli...
- Biali chcą nam zabrać dzieci? Biada im! Za każde serce czerwonego człowieka, które zostanie podstępem zmienione w serce bladej twarzy, plemiona białych okupią własnymi utraconymi dziećmi! Howgh! Niech i do ich ojczystych ziem i ich domów wtargną ludzie i oderwą matkom od piersi niemowlęta! Howgh! Niech stracą nauki przodków, skarleją i upodlą się, tak jak chcą upodlić nas! Howgh! Howgh! Howgh!

To nastąpiło w jednej chwili. Stary szaman zaczął wyginać się w dzikich, niekontrolowanych paroksyzmach. Z jego ust wydobywały się pieśń złożona ze słów, których Black Knife nie rozumiał. Powietrze nagle zgęstniało. Szaman tańczył. Szybciej, coraz szybciej. Już bez słów. Black Knife patrzył osłupiały, widząc takie zjawisko pierwszy raz w swoim życiu. Wtem usłyszał w jednej chwili wszystkie zwierzęta prerii. Wycie wilka, ryczenie bizona, krzyk sokoła. Duchy usłyszały wołanie.

Black Knife patrzył na swego szamana z niekłamanym podziwem. Gdy tylko odzyskał głos, spytał:
- Kiedy duchy spełnią swą obietnicę? Czy jeśli to ich dotknie, zrozumieją, jaką podłość nam czynią?
- Musisz być cierpliwy, moje dziecko. To dopiero początek naszych wołań o pomoc duchów. Może to potrwać nawet i do końca twojego życia...
- A jeśli umrę przedwcześnie?
- Jeszcze dziś opowiesz historię o zemście naszego ludu swojemu najstarszemu synowi. Ten zaś opowie ją swojemu synowi. Przez to w dniu nadejścia dnia kary każdy biały będzie wiedział. Nigdy nie wolno nas lekceważyć.
- Skąd jednak możemy wiedzieć, ze nasze modły odnoszą skutek? I jak o tym przekonać białych?
- Wczytaj się tylko w znaki. Na ogień z nieba biali powiedzieli "czerwony kur". Ich serca lękały się nas. Gdy nasza klątwa zacznie działać, przyjdą ludzie, którzy ukarzą blade twarze za ich zbrodnie wobec nas. Oni zaś jako swój symbol przyjmą kolor czerwony. Tak jak my, będą oni malować na czerwono swoje piersi i twarze. Ich wojownicy przezwani zostaną "czerwonymi". Gdy będą znani na całym świecie, wtedy nadejdzie czas, aby biały człowiek dowiedział się, że został ukarany za odebranie wolności dumnym mieszkańcom prerii...

Tecumseh
O mnie Tecumseh

"Prawie każde pokolenie ma całkiem nowy konserwatyzm kością w gardle stający konserwatywnym ojcom." Armin Mohler "UE jest skazana na niepowodzenie, gdyż jest czymś szalonym, utopijnym projektem, pomnikiem pychy lewicowych intelektualistów." Margaret Thatcher "Często słyszymy o potrzebie wyboru między lewicą i prawicą. Chciałbym jednak zasugerować, że nie istnieje coś takiego, jak lewica i prawica. Jest tylko góra i dół. Możemy podążać w górę, w stronę naszego odwiecznego snu – wolności jednostki, powiązanej jednocześnie z prawem i porządkiem, lub w dół – w stronę totalitaryzmu. Ci, którzy chcą poświęcić naszą wolność w zamian za opiekę społeczną i bezpieczeństwo, wybrali ścieżkę wiodącą w dół." Ronald Reagan

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka