Wydawnictwo Nowy Świat Wydawnictwo Nowy Świat
319
BLOG

Teufel (gdański kryminał, cz. 11)

Wydawnictwo Nowy Świat Wydawnictwo Nowy Świat Kultura Obserwuj notkę 0

 Izabela Żukowska "Teufel" (11) 


 

– Czemu nie? – Lotte wzruszyła tylko ramionami, bo postanowiła udawać, że nie zależało jej na tej nowej nieoczekiwanej możliwości, daleko bardziej pociągającej od pracy u pana Thiela. Bo przecież Lotte była tylko młodą, ciekawą świata dziewczyną, która chciała wyrwać się z zaułka Schusterhof, choć wolała, by nikt nie wziął jej za próżną marzycielkę, której wydaje się, że na bruku Langegasse znajdzie milion gdańskich guldenów. – Jak mówi pani Klagerhofen, jak mi się nie spodoba, będę szukać czegoś innego. A pieniądze przydadzą się od razu, prawda? Sama mówiłaś, mamo. – Nieoczekiwana okazja, by dotknąć życia zza szyb eleganckich mieszkań na Jopengasse czy Breitgasse, połechtała wyobraźnię Lotte. Z zaułka Schusterhof było do niego tak blisko, wystarczyło przejść kilkadziesiąt kroków, by znaleźć się na Langegasse, ale Lotte zawsze czuła tę niewidoczną granicę, której nie mogła przekroczyć, choć wydawało się, że wystarczy tylko wyciągnąć rękę, by sięgnąć po to, co ofiarowało to miasto. Spacerowała wzdłuż witryn drogich sklepów na Jopengasse, zaglądała do składów pełnych angielskich wełen, weneckich koronek i japońskich jedwabiów, wdychała drażniące nos egzotyczne zapachy ze sklepów kolonialnych i drogeryjnych, kontemplowała delikatne ażury porcelany Rosenthala i bawarskiej Hutschenreuther. Wszystko to było w zasięgu wzroku. Wydawało się, że wystarczy sięgnąć po delikatną, białą filiżankę ze złoceniami tak delikatnymi, jakby na jej niemal przeźroczystych ściankach rozsypały się drobne złote nici, po filigranową, ręcznie malowaną figurynkę rokokowej damy w liliowym kapeluszu okalającym jej porcelanowo bladą twarzyczkę, biedermeierowskie srebrne solniczki wyglądające jak greckie amfory czy secesyjną żardinierę z Württembergische Metallwarenfabrik, by już stać się ich właścicielem. Lotte uwielbiała sklepy z dekoracyjnymi bibelotami. Na co dzień przyzwyczajona do fajansów i grubo rżniętego szkła, funkcji tych misternych cacek często nie potrafiła nawet określić. Możliwość zamiany biurka na tyłach sklepu rzeźnickiego pana Thiela na gabinet przy Breitgasse, zapewne pełen tych drogocennych cudeniek, które Lotte tyle razy oglądała w sklepie w Das Grosse Zeughaus, zelektryzowała jej dziewczęcą wyobraźnię.

– No, dobrze. Porozmawiam z Georgiem – powiedziała Liselotte. – A ci Walewicze to katolicy czy protestanci? – Od dnia, w którym rozpędzona ciężarówka firmy Henschel wjechała w odświętnie ubraną, radosną Liselotte w momencie, gdy ta przechodziła przez Holzgasse, by spotkać się z czekającą pod Victoriaschule Lotte, kobieta pojednała się z Bogiem i powróciła do wiary, od której odeszła wiele lat wcześniej. Od czasu, gdy wyjęto jej wątłe ciało z gipsowego gorsetu, a Georg przywiózł ją ze szpitala sióstr boromeuszek przy Weidengasse blitzem pana Thiele owiniętą jak świąteczny cukierek w pikowaną kapę z małżeńskiego łóżka, każdego niedzielnego ranka Liselotte kazała wieźć się do Marienkirche na nabożeństwo. Jej wiklinowy wózek, który zazwyczaj pchał Georg, podskakiwał na bruku Ketterhagergasse, Portechaisengasse i dalej Jopengasse aż do samego Marienkirche, którego masywna dzwonnica wraz ze smukłymi wieżami iglicznymi ginęła w mgłach opadających jesienią na miasto. Liselotte modliła się żarliwie w świątyni, której początki sięgały dnia Zwiastowania Pańskiego roku 1343, nieświadoma historii zamkniętej w murach z brunatnoczerwonej gdańskiej cegły. Nie zdawała sobie sprawy, że po kamiennej posadzce, po której Georg toczył jej wózek z twardym, wiklinowym oparciem, do Marienkirche wkraczał kiedyś polski król Kazimierz, który ustanowił się patronem kościoła, wkraczał też krzyżacki mistrz von Plauen, który wydał zgodę na założenie przy nim biblioteki, co wprowadziło ruch wśród miejscowych iluminatorów kopiujących święte księgi, a także dominikanin Pankracy Klemme, który po płomiennych kazaniach głoszonych na zboczach Hakenbergu przez Jakuba Hegge, domagającego się w miejscowych świątyniach czystego słowa Bożego, w imię nauki, którą głosił w dalekiej Wittemberdze augustiański mnich Martin Luter, wprowadził pod gwiaździste sklepienie nową religię, którą ona, Liselotte Meier z domu Guttke tak żarliwie wyznawała. Dawno w murach kościoła umilkły dźwięki Capelli Gedanensis, którą miejscy rajcy ku większej chwale swego miasta powołali w 1563 roku, a modlitwę Liselotte przerywały czasami tylko Danziger Landesschützen-Marsch albo Gruss aus Danzig obermusikmeistra Ernsta Stieberitza, który ulicami miasta prowadził swój Musikkorps der Polizei der Freistadt Danzig.

– Nie wiem, pani Meier – zastanowiła się pani Klagerhofen, zbierając widelczykiem resztki marcepanowego ciasta. – No, na pewno nie są Żydami. Tego może się pani nie obawiać. A nawet jeśli byliby katolikami, to przecież płacą najprawdziwszymi guldenami! – roześmiała się, odsuwając porcelanową salaterkę.

– Do Polaków? – wykrzyknął ojciec, gdy wrócił późnym popołudniem i od Liselotte usłyszał propozycję pani Klagerhofen. – Nigdy! Moja córka nie będzie pracować u Polaków! 

– Nie rozumiem cię, Georg – powiedziała spokojnie Liselotte, gładząc niewidoczne fałdy na kraciastym kocu. – Polak, nie Polak. W Danzig to wszystko jedno. W końcu mieszkamy tu razem i jakoś układamy sobie to życie, prawda? Wszyscy jesteśmy obywatelami tego miasta. A to chyba najważniejsze. Zresztą pani Walewicz jest Niemką. Mieszka w Berlinie, a ta młoda panienka właśnie stamtąd wróciła. Studiowała na Friedrich-Wilhelms-Universität.

– Liselotte, Liselotte! Jak ty nic nie rozumiesz! – Pokręcił głową Georg. – Danzig jest niemiecki i musi zostać przyłączony do Niemiec, zwłaszcza teraz. Jak mówi nasz gauleiter: Zurück zum Reich! Pamiętasz, co chciał zrobić ten ich komisarz? Obalić nasz gdański senat! – Georg wymówił dobitnie każdą sylabę. – Nawet ty, Liselotte, musisz pamiętać, jak w zeszłym roku wpłynął do portu ten ich okręt. Oni tylko czyhają, by nam odebrać nasze miasto. – Drzwi dębowej szafy skrzypnęły płaczliwie, gdy je otwierał. Z naftalinowej czeluści wydobył buty z wysokimi cholewami. Z pudełka po szkolnych butach Lotte wyjął słoik z pastą i szczotkę, którą zamaszystym ruchem przeciągnął w tę i z powrotem po brązowej skórze. – Kennst du die Stadt, wo deutsche Art – zaczął mruczeć pod nosem melodię Georga Göhlera mrużąc do żony oko i wprawnym ruchem nakładając pastę do butów, – Voll Kraft und Mut ihr Gut bewahrt, wo deutsch die Glocken werben und deutsch ein jeder Stein! Ja sollt’ ich selig sterben, in Danzig müsst es sein! – Podszedł do fotela, w którym siedziała, i ucałował ją w czoło. – Tak, Liselotte! To jest nasz hymn! Hymn naszego Danzig! 

Ciąg dalszy jutro

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura