Obserwator Lubelski Obserwator Lubelski
1306
BLOG

Karnowski, krzyż i Zakajew, czyli PO zdejmuje kota ze stołu

Obserwator Lubelski Obserwator Lubelski Polityka Obserwuj notkę 6

Na początek przykład znany każdemu kociarzowi: zrobiliśmy pyszny obiad, niesiemy go do jadalni, a tam, z oczami zmrużonymi z zadowolenia, leży sobie na środku stołu nasz ulubieniec. Ponieważ zupa stygnie, a my nie mamy ochoty zjadać jej na spółkę z kotem (który dodatkowo mógłby się przy tym poparzyć), nie mamy wyjścia - odnosimy talerz z powrotem do kuchni, wracamy do pokoju i zdejmujemy futrzaka z blatu, wywołując jego potężne niezadowolenie. Przymusowe przeniesienie kota w inne miejsce, niż aktualnie wybrane, jest przecież jednym z największych despektów, jakie można uczynić wobec kociej godności. Oznak tego niezadowolenia, w postaci gniewnych pomruków, nerwowego machania ogonem a nawet klapsa łapą, możemy uniknąc tylko w jeden sposób: należy natychmiast dać kotu do obejrzenia i powąchania dowolny przedmiot, którego zwierzę wcześniej nie widziało. Nie musi byc to żadna kocia zabawka - wystarczy długopis lub zmięta kartka papieru. Ciekawość i żądza nowych doznań jest u kotów tak silna, że w dziewięciu przypadkach na dziesięć nasz przyjaciel natychmiast zapomni o wyrządzonej mu przykrości i bedzie z zadowoleniem obwąchiwał nieznaną sobie rzecz, my zaś w tym czasie szybciutko przyniesiemy zupę i postawimy ją na stole.

Dokładnie tak samo postępują z nami nasi politycy. Sprawę przykrą, wywołującą gniewne pomruki opinii publicznej, zawsze starają się przykryć czymś, co odwróci jej uwagę. Ciekawośc i żadza nowych doznań jest bowiem u ludzi niemal tak samo silna jak u kotów. Nieprzypadkowo niektórzy producenci wszystkie swoje produkty, nawet te wytwarzane od kilkunastu lat (jak pewne dostępne u nas tureckie mydło), sygnują napisem "nowość". Ciemny lud to kupuje, bo lubi nowości.

Trudno powiedzieć, czy wypadki ostatniego tygodnia zostały przez obóz rządzący częściowo wyreżyserowane, czy może tylko wykorzystane w charakterze poprawiacza humoru dla zdjętego ze stołu kota, faktem jest jednak, że codziennie podsuwano nam pod nos coś, co natychmiast wypierało z naszej pamięci główne wydarzenie dnia poprzedniego. I jest faktem niezaprzeczalnym, że cała sekwencja działała ostatecznie zdecydowanie na korzyść premiera Tuska i jego formacji politycznej.

A przecież jeszcze w poniedziałek wydawało się, że Platforma z własnej winy weszła na minę. Zajadłośc, z jaką jej lokalni (a także niektórzy centralni) działacze bronili decyzji o poparciu partii dla Jacka Karnowskiego w wyborach na prezydenta Sopotu, ich pokrętne odpowiedzi udzielane na pytania, dlaczego rezygnują z zasad, których wyznawanie odróżnia ich podobno od innych partii, mało przekonujące tłumaczenia kolegów p. Karnowskiego przypominały jako żywo to, co w pierwszej połowie zeszłego dziesięciolecia nazywano - również w enuncjacjach działaczy PO - republiką kolesiów czy bardziej lakonicznie Rywinlandem. Ostatecznym argumentem na rzecz prezydenta Sopotu miało być to, że "przecież zweryfikowali go pozytywnie wyborcy". No cóż, wypada tylko przypomnieć Platformie, że Andrzeja Leppera (który miał na koncie nie tylko podejrzenia prokuratury, ale i wyroki sądowe) też kiedyś pozytywnie zweryfikowali wyborcy, wobec czego w zasadzie nie powinna ona wypominać PiS-owi wzięcia go kilka lat później do rządu.

Cała sprawa stałą się wdzięcznym tematem dla mediów wszelakich, również tych sprzyjających Platformie. Wyborcy zaś - szczególnie ideowi zwolennicy PO, autentycznie wierzący w to, że na listach tej partii nie będzie osób, którymi interesują się organy ścigania - poczuli się trochę jak ów tytułowy kot zdjęty ze stołu, na którym leżał w poczuciu pełnego zadowolenia i niezmąconego spokoju. Na kryształowo przejrzystym wizerunku Platformy pojawiła się denerwująca rysa, której nie zatarła nawet szybka i stanowcza reakcja premiera, który kategorycznie zaprzeczył, jakoby miał zamiar poprzeć Jacka Karnowskiego w najbliższych wyborach. Zyskał wizerunkowo co najwyżej on sam, bo wreszcie powiedział coś, co premier i szef najsilniejszej partii w kraju powiedzieć powinien. I mniejsza już o to, czy był to wyraz rzeczywistego przywiązania "pana Donalda" do pewnych wartości, czy też element gry z mediami, społeczeństwem i konkurencyjną frakcją we własnym ugrupowaniu. Ważne, że padły słowa stanowcze i dające nadzieję na to, że stuprocentowego powrotu do Rywinlandu pod rządami PO nie będzie.

Wypowiedź premiera nie uspokoiła jednak burzy w radiu i telewizji oraz fali obywatelskiej krytyki w internecie. I oto we środę rano zdjęty ze stołu kot dostał coś ciekawego do powąchania.

***

Nie bywam w Pałacu Prezydenckim (z Lublina trochę daleko), nie mam znajomych w prezydenckiej świcie ani wśród obsługi, więc nie wiem, co się tam dzieje, i nie mogę wysuwać wobec kancelarii prezydenta oskarżeń o to, że sprzatnięcie krzyża smoleńskiego z Krakowskiego Przedmieścia było działaniem celowym, obliczonym na przykrycie tematu p. Karnowskiego (a przy okazji na przykrycie równoległych spekulacji na temat wewnętrznych konfliktów w Platformie). Nie ulega jednak wątpliwości, że z punktu widzenia partii Donalda Tuska krzyż zniknął z ulicy w samą porę, tuż przed ósmą, jeszcze przed politycznymi śniadaniami w największych stacjach radiowych. Media od rana pełne były komentarzy i informacji na temat krzyża, przed południem zorganizowano konferencję prasową w tej sprawie, po południu zaczęli się na Krakowskim Przedmieściu zbierać tzw. obrońcy i zaczęło się nerwowe oczekiwanie na zadymę, która jednak nie nastąpiła, wieczorem zaś w telewizji pojawił się Jarosław Kaczyński i również zajmował się krzyżem. O Karnowskim nie mówiono nic, choć w Sopocie nadal dzieje się ciekawie, tzn. tamtejsi platformersi nie chcą przyjąć do wiadomości decyzji Tuska i wciąż forsują "trefną" kandydaturę.

O ile jednak można spekulować, kto i dlaczego podjął decyzję o przeniesieniu krzyża akurat o ósmej rano w ostatnia środę, o tyle trudno uwierzyć, że sam pomysł przeniesienia krzyża do kaplicy prezydenckiej przyszedł urzędnikom Kancelarii do głowy tego samego dnia rano, czy może dzień wcześniej, "gdy Kancelaria poczuła, że została pozostawiona sama z tym problemem", jak to ładnie ujął minister Michałowski. Gdyby bowiem istotnie Kancelaria została pozostawiona sama z problemem i gdyby nie zastanawiano się tam już od dawna nad cichym przeniesieniem krzyża, cała akcja nie mogłaby się odbyc tak gładko. Trudno bowiem nie skojarzyć sobie wydarzeń z 16 września z tymi z 15 sierpnia, to jest z usunięciem spod krzyża demonstrujących pod nim osób pod pretekstem działań zabezpieczających uroczystości święta Wojska Polskiego. Gdyby chodziło jedynie o zabezpieczenie Pałacu na czas święta, osoby te po jego zakończeniu zostałyby wpuszczone pod krzyż z powrotem. Tymczasem ani 15 sierpnia wieczorem, ani w następnych dniach nikogo pod krzyż nie dopuszczono - 10 września kłopoty ze złożeniem tam wieńców miał przecież nawet sam Jarosław Kaczyński i towarzyszący mu posłowie! Cel akcji z 15 sierpnia wydaje się dziś jasny: chodziło o usuniecie spod krzyża ludzi, którzy go pilnowali, tak, aby po jakimś czasie można było zabrać go bez konieczności ponownego odwiązywania od niego słynnej p. Joanny czy innych obrońców.

Co ciekawe, w działania "antykrzyżackie" zaangażowano przede wszystkim straż miejską stolicy, czyli zbrojne ramię p. Gronkiewicz-Waltz. To straż nie chciała dopuścić posłów do krzyża (zrobiła to w końcu Kancelaria), to ona przepędza dziś z ulicy ludzi zapalających tam znicze i próbujących stawiać nowe krzyże. Władze Warszawy, miasta "młodych i wykształconych", wyraźnie pokazują, że działają w ich interesie, goniąc bezlitośnie okupujących fragment stolicy ciemnogrodzian z prowincji. Nie bezinteresownie rzecz jasna: pani Hania z pewnością liczy na wdzięczność owych młodych i wykształconych (a także zapewne słynnego kucharza, p. Tarasa, organizatora akcji pod hasłem "jest krzyż, jest impreza") przy urnach wyborczych. Wspomaga ją w tym premier, który również powołuje się na wolę warszawiaków, którzy podobno już od dawna nie chcieli krzyża na Krakowskim Przemieściu i żądali normalności na tej ulicy. Dostali więc normalność, która wygląda w ten sposób, że strażnicy miejscy przepychają się ze staruszkami zapalającymi znicze, a pod Pałacem nadal stoją zasieki jak w Afganistanie.

W całej sprawie zadziwia bierność i bezradność drugiej strony konfliktu, czyli tzw. obrońców krzyża. Okazało się, że mimo groźnych zapowiedzi,że krzyża nigdy nie oddadzą i będą go bronić nawet z narażeniem życia, nie byli w stanie zrobić nic, zresztą nawet nie próbowali. Mieli czuwać, a zaspali. Nie udało się też jakoś zebrać tych tysięcy, które podobno miały w razie czego stanąć do walki o pamięć ofiar Smoleńska - w demonstracji wieczornej uczestniczyło zaledwie kilkaset osób. Inna sprawa, że ktoś w PiS-e chyba wziął sobie do serca głosy krytykujące zafiksowanie się tej partii na sprawie krzyża i Smoleńska w ogólności, bo reakcja Prezesa i jego otoczenia także była spóźniona i dość miałka. Nie można się dziwić szeregowcom, że strawili się nielicznie i walczyli bez przekonania, skoro nie czuli oparcia w wodzach, w tym przede wszystkim w samym głównodowodzącym.

 

Bezproblemowe usunięcie krzyża było więc taktycznym zwycięstwem obozu rządzącego i świetnie odwróciło uwagę społeczeństwa od sprawy Karnowskiego. Zbyt długie mielenie tej sprawy w mediach mogło jednak miec skutki odwrotne od zamierzonych, ponieważ zwolennicy opozycji i obrońców krzyża, którym co chwila przypominanoby o jego braku pod Pałacem, mogliby się w końcu zmobilizować i zorganizowac jakąś większą akcję. Kot mógłby znów wejść na stół i Platforma musiałaby go znów stamtąd zdejmować. Ale oto, jak na zawołanie, pod ręką pojawił się kolejny temat dnia: Ahmad Zakajew i list gończy Interpolu.

***

Trzeba naszym władzom przyznać, że w sprawie Zakajewa zachowały się bardzo sprytnie, grając tak, żeby - jak się raczył wyrazić w radiowej Trójce ambasador Ciosek - "wilk był syty i koza cała". Najpierw Zakajewa uprzejmie podwieziono radiowozem do prokuratury, do której właśnie się był wybierał. Po co miał się biedak męczyć, po co Rosjanie mieli krzyczeć, że Polacy znów przejawiają antyrosyjską fobię i nawet palcem nie kiwnęli, żeby złapać groźnego terrorystę (swoją drogą Amerykanie ponoć mają go na swojej liście osób podejrzewanych o kontakty z Al-Kaidą). Uprzejmi panowie policjanci pomogli mu trafić gdzie trzeba, pozwolili wypowiedzieć się dla prasy, podczas całej akcji nawet nie wyjęli kajdanek. Prokurator postarał sie bez zbędnej zwłoki wykonać czynności, które wykonać musiał, do sądu poszedł wniosek, który nie mógł być inny, niż był, bo zarzuty w liście gończym były poważne, a nie prokuratura jest od ich oceny - słowem zrobiono, co zrobić było trzeba, żeby nie zadrażniać stosunków polsko-rosyjskich i nie wystawić się na oskarżenia o nieprzestrzeganie prawa międzynarodowego, a jednocześnie potraktować p. Zakajewa w sposób maksymalnie cywilizowany. Reszta należała do sądu, który oczywiście czeczeńskiego premiera natychmiast wypuścił. Mam wrażenie, że takiego finału sprawy spodziewał się nawet prokurator wypisujący wniosek o tymczasowe aresztowanie. Minister Ćwiąkalski rytualnie wyraził zdziwienie (trudno ministrowi sprawiedliwości otwarcie podważać list gończy Interpolu), zadowolony Zakajew pojechał na Światowy Kongres Czeczeńców i nazwał Polskę "swoim ulubionym krajem". Gra została rozegrana: z formalnego punktu widzenia Rosjanie nic nam zarzucić nie mogą, natomiast tzw. wolny świat dostał wyrażny przekaz, że Polska nie wydaje uchodźców krajom, w których łamanie żeber przesłuchiwanym jest normalną metodą prowadzenia śledztwa.

Jest jednak rzeczą zadziwiającą, jak łatwo dzięki zatrzymaniu Zakajewa udało się obozowi rządzącemu przykryć sprawę usunięcia krzyża. Od rana do nocy słyszeliśmy o Zakajewie - a o krzyżu nic, mimo iż poprzedniego dnia można było odnieść wrażenie, że nie ma dla polskich środków przekazu (i dla wielu polskich polityków) rzeczy ważniejszej, niż ten krzyż. Jeśli zatrzymanie Zakajewa było nie tylko elementem gry z Rosjanami, ale także celową "przykrywką" dla kwestii krzyża smolenskiego, to można tylko pogratulować Platformie sprytu - tego samego, który wykazała, usuwając przy pomocy prezydenckich urzędników krzyż smoleński w samym środku sprawy Karnowskiego. Speców od PR-u mają tam naprawdę dobrych. Przydaliby się tylko jeszcze tak samo sprytni spece od rządzenia, bo metoda nakładania kolejnych przykrywek nie będzie działać wiecznie - wyborcy prędzej czy później zorientują się, że ktoś nimi manipuluje, media też w końcu wrócą do spraw niewygodnych.

Platforma powinna pamiętać, że nawet kota zdjętego ze stołu nie da się otumaniać w nieskończoność - bo koty to bardzo inteligentne zwierzęta. Za którymś razem futrzak przestanie reagować na odwracające uwagę przedmioty i zacznie po prostu wracać od razu na stół, a my bedziemy musieli jeść zupę w kuchni.

A ludzie są jednak chyba troszeczkę od kotów inteligentniejsi...
 

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka