Obserwator Lubelski Obserwator Lubelski
852
BLOG

Polityczna ustawka z hipokryzją w tle

Obserwator Lubelski Obserwator Lubelski Polityka Obserwuj notkę 0

Dawno nie było takiego jedenastego listopada. Właściwie to po 1989 roku jeszcze nigdy. Po raz pierwszy obywatele Rzeczypospolitej z okazji swojego święta postanowili poobrzucać się wzajemnie kamieniami i butelkami w imię swoich jedynie słusznych poglądów. Co najciekawsze, oliwy do ognia dolała zazwyczaj raczej powściągliwa i nieskora do popierania zaburzeń ulicznych Gazeta Wyborcza, wzywająca od tygodnia środowiska lewicowe i liberalne do zablokowania marszu neofaszystów  z Obozu Narodowo - Radykalnego i Młodzieży Wszechpolskiej, zwanego dla lepszego efektu marszem niepodległości (pardon, podobno należy pisać i mówić o marszu narodowców - tak na wszelki wypadek, bo ONR i MW zapowiadają procesy sądowe "w związku z licznymi kłamstwami", a same siebie za organizacje neofaszystowskie nie uważają, więc określenie to mogą uznać za kłamstwo). Sama inicjatywa wywołania dużego - wreszcie! - protestu przeciwko marszom nacjonalistycznym w Polsce musi cieszyć. Niestety, wykonanie przypominało kibicowską ustawkę, bo w tłumie demokratów i liberałów nie brakowało lewicowych radykałów dążących do zwarcia, o tym zaś, że przemoc uwielbiają dziarscy chłopcy wierni "idei narodowej", wiedzą nawet dzieci. 

Swoje dorzuciła też policja, która nie po raz pierwszy jest przez uczestników tej czy innej awantury oskarżana o przekroczenie uprawnień, taka to już jej natura. Do Rosji, gdzie każda wizyta na komisariacie może się skończyć połamanymi kośćmi, jeszcze nam daleko, ale i u nas panowie spod znaku archanioła Michała od czasu do czasu lubią przylać. W ostatni czwartek trafiło na Roberta Biedronia - fakt, wcześniej brał on udział w próbie zablokowania legalnej manifestacji i samo jego zatrzymanie sprzeciwu nie budzi, ale jeśli istotnie bito go już po zatrzymaniu, w policyjnej "suce", trudno znaleźć dla tego faktu jakiekolwiek usprawiedliwienie. 

Że będzie gorąco, było wiadomo od momentu, gdy stało się jasne, że obie demonstracje bedą  - jak na polskie warunki - dość liczne, i że Koalicja 11 Listopada istotnie zamierza zablokować pochód oenerowców i wszechpolaków. Pojawienie się obok siebie dwóch szczerze się nienawidzących grup rozgorączkowanych aktywistów politycznych, wśród nich wielu młodych, parujących testosteronem mężczyzn o mentalności zbliżonej do prymitywnych kiboli, musiało się skończyć scenami przemocy. Sprawę skomplikowała dodatkowo zadziwiająca niekonsekwencja służb porządkowych, które - skoro już wydano narodowcom stosowne zezwolenia - powinny po prostu rozgonić osoby blokujace trasę legalnej i uzgodnionej wcześniej manifestacji. Tymczasem policjanci nie wygladali na zainteresowanych egzekucją prawa - woleli przekonywać uczestników marszu do zmiany trasy (co im się w końcu udało), spośród blokujących postanowili zaś wyciągnąć kilka przypadkowych (podobno "najbardziej agresywnych") osób i najprawdopodobniej dla przykładu potraktować je w sposób opisywany przez p. Biedronia. Jeśli bowiem istotnie został w imieniu Najjaśniejszej obity po twarzy człowiek od czasu do czasu pokazujący się w mediach, nie ma powodu sądzić, że z osobami mniej znanymi postąpiono łagodniej. 

***

Przemoc policyjna to temat-rzeka. Z problemem nadużywania władzy przez służby porzadkowe nie potrafią sobie poradzić nawet kraje o dużo dłuższym niż Polska stażu rządów demokratycznych. Nawet najwymyślniejsze testy psychologiczne nie są bowiem w stanie w stu procentach odsiać z szeregów kandydackich ludzi o skłonnościach sadystycznych, a takowych zgłasza się do tej służby ponadprzeciętnie dużo. Wiadomo - jeśli uda im się przejść wszystkie szkolenia i testy, dostają do ręki pałkę i - przynajmniej w chwili zatrzymania - nieograniczoną władzę nad drugim człowiekiem. Sadyści to lubią. 

W Polsce dochodzi do tego jeszcze jedno: fatalna tradycja. Nieco anarchistyczny ustrój Rzeczypospolitej Obojga Narodów nie przewidywał istnienia ogolnokrajowej policji. Była co prawda straż królewska i straże miejskie, jednak ogromne obszary wiejskie (a na nich mieszkała zdecydowana większość pełnoprawnych obywateli) pozostawały poza kontrolą jakichkolwiek służb porządkowych. Wyroki sądowe musiał obywatel egzekwować sam. Policja i podobne instytucje w pojęciu zbliżonym do dzisiejszego przyszły do nas wraz z zaborcami i od samego początku traktowane były jako element obcego ucisku i zbrojne ramię narzuconej społeczeństwu z zewnątrz władzy. Same zaś, zmuszone do konfrontacji z wrogim sobie otoczeniem, działały najczęściej w sposób brutalny i mający niewiele wspólnego z przestrzeganiem praw obywatelskich, nawet rozumianych na sposób dziewiętnastowieczny. Powstała więc i utrwaliła się w społecznej podświadomości opozycja: brutalna policja kontra prześladowany obywatel. Rzeczą najgorszą było zaś to, że powstająca w roku 1918 od podstaw rodzima policja oparła się na jedynym znanym sobie wzorcu podejścia do ludności - carskiego stójkowego. Międzywojenną policję cechowała nieufność wobec społeczeństwa, brutalność i tolerancja dla łamania prawa we własnych szeregach. Protesty społeczne tłumiono krwawo i bez oglądania się na jakiekolwiek względy humanitarne: sama tylko likwidacja strajku rolnego w 1937 roku pochłonęła kilkadziesiąt ofiar śmiertelnych, o setkach ciężkich pobić i bezprawnych zatrzymań nie wspominając. 

Później przyszła okupacja hitlerowska i okres PRL-u. Tzw. "granatowa" policja pomocnicza była jedyną polską służbą włączoną w skład niemieckiego systemu zarządzania terenami okupowanymi - trudno oczekiwać, aby Polacy taką policję szanowali, trudno też sobie wyobrazić, by przestrzegała ona jakichkolwiek norm cywilizowanego traktowania zatrzymanych. Po wojnie komuniści zdecydowali się na opcję zerową, tworząc tzw. Milicję Obywatelską - i nikomu tutaj nie trzeba chyba przypominać, ile ta instytucja ma na sumieniu grzechów przeciwko prawom człowieka i obywatela, wystarczy wymienić tzw. "polskie miesiące". Swoiste przyzwyczajenie do lania w pysk pozostało jeszcze po zmianie ustroju: w roku 1990 uwolniona od cenzury prasa pełna była doniesień o pobiciach na komisariatach. O jakimkolwiek innym, niż wymuszony strachem, szacunku obywatela dla takiej milicji nie mogło być mowy. 

Z biegiem lat sytuacja się poprawiała, ale przypadki nadużywania władzy zdarzały się i zdarzają regularnie - ofiarami są najczęściej pseudokibice lub co gorsza osoby przypadkowo za nich wzięte, a także wszelkiej proweniencji "alternatywna" młodzież, alterglobaliści czy squattersi. Bijący policjanci zorientowali się bowiem najwyraźniej, że najlepiej bić tych, którzy raczej nie mogą liczyć na społeczne poparcie. Bo kto się ujmie za kibolem czy "brudasem" ze squattu? Czasami zdarzają się wypadki przy pracy, jak chocby ten w Słupsku, gdzie w 1998 roku policjant zatłukł pałką trzynastolatka, a inni policjanci nie pozwolili udzielić mu pomocy medycznej. Efektem tych wydarzeń (i początkowych prób zatuszowania sprawy przez prokuraturę) były kilkudniowe zamieszki, podczas których prasa odnotowała kolejne przypadki nadużywania przemocy przez służby porządkowe. 

Ewentualne pobicie Roberta Biedronia na tym tle nie dziwi, choć w oczywisty sposób bulwersuje. Nie ma w tej sytuacji absolutnie żadnego znaczenia, co p. Biedroń robił zanim został zatrzymany, ani też to, czy szarpał się z zatrzymującymi go funkcjonariuszami, pobito go bowiem nie podczas, ale po zatrzymaniu, i pobiła go inna osoba, niż te, które go zatrzymywały. Jeżeli więc Biedroń mówi prawdę, dokonano aktu bezsensownej przemocy w imieniu państwa - przemocy, dla której nie ma i nie może być usprawiedliwienia. W Polsce, o ile mi wiadomo, nie ma kar cielesnych, a gdyby nawet były, to od ich wymierzania byłby sąd, a nie policja. Można zrozumieć frustrację policjantów, którzy za pracę wykonywaną z narażeniem zycia i zdrowia otrzymują często niewspółmiernie małe pobory, absolutnie nie usprawiedliwia to jednak dokonywania przez nich samosądów na obywatelach, nawet tych łamiących prawo.

***

O ile można zrozumieć lewaków i neofaszystów, że rwą się do bitki (taka to już natura ruchów skrajnych), o tyle trudno mi zaakceptować to, że po obu stronach zaangażowali się ci, których do tej pory można było uważać za umiarkowanych. Nie wiem, co robił np. piosenkarz Paweł Kukiz w jednym szeregu z narodowcami ONR. Jak człowiek, który w latach 80-tych zaśpiewał słynną "Naszą ścianę", dodająca ducha marzącym o wolności poddanym totalitarnej junty, może dziś demonstrować posród tłumu członków organizacji, która deklaruje na swojej stronie internetowej, że "nie skrępowana demokratycznymi ograniczeniami będzie swoją misję realizować wszelkimi dostępnymi środkami", a swoich politycznych przeciwników nazywa "liberalnym motłochem" i "zboczeńcami wszelkiej maści"? Co robił Jan Pospieszalski w towarzystwie kierownika ONR p. Zienkiewicza, który określa ustrój Rzeczypospolitej mianem "demoliberalnego syfu" i zapowiada, że kiedyś "zmiecie go jak tajfun"? Jak nie było wstyd panom Żarynowi i Zawiszy demonstrować wspólnie z chłopcami z Młodzieży Wszechpolskiej, którzy regularnie wykrzykują w kierunku swoich oponentów hasełko "odliczajcie swoje chwile, szykujemy dla was Chile"?

Miałem i mam do wymienionych tu działaczy ogromne zastrzeżenia, nie podzielam wielu ich poglądów na Polskę, ale do tej pory wydawało mi się, że przynajmniej w sprawach fundamentalnych pozostają oni wierni dziedzictwu pierwszej "Solidarności" - ruchu walczącego o wolność i godność narodu i jednostki, ruchu antytotalitarnego, leżącego na antypodach tego wszystkiego, co reprezentują sobą ONR i MW. Jesli się ktoś na to dziedzictwo powołuje, jeśli w imię tego dziedzictwa chce rozliczać innych z tego, co robili w czasach PRL, nie wolno mu stawać w jednym szeregu z ludźmi, którzy marzą o obaleniu ustroju wolności w Polsce, którzy chcieliby kogokolwiek wykluczać z polskiej wspólnoty w imię tzw. "idei narodowej". Jesli ktoś mieni się demokratą, nie wolno mu stawać obok neofaszysty (pardon, narodowca) - choćby obaj jednakowo nie lubili Gazety Wyborczej i Adama Michnika.

Jednak i druga strona ma na sumieniu grzech hipokryzji. Jeśli bowiem tzw. Koalicja 11 Listopada chciałaby traktować poważnie swoje antytotalitarne przesłanie, nie pozwoliłaby sobie na dopuszczanie do swoich szeregów grup skrajnie lewackich, głoszących hasła walki klas i obalenia kapitalizmu. Tymczasem sama Wyborcza przyznała w komentarzu, że w kontrmanifestacjach uczestniczyła "radykalna młodzież, sądząc z haseł, komunistyczna". Co liberałowie i demokraci robili w jednym szeregu z młodymi komunistami? Jak można głośno wykrzykiwac hasła antyfaszystowskie, jednocześnie podając rękę zwolennikom innego systemu depczącego ludzkie prawa? Czyżby organizatorzy ze wszech miar słusznej akcji antyfaszystowskiej zapomnieli, kto w tym kraju przez 45 lat mordował, bił, wsadzał do wiezień, wypędzał na emigrację, kontrolował każde opublikowane słówko? Między młodym komunistą a młodym faszystą różnica jest niewielka - może nawet w faszyzmie i podobnych ideologiach mniej jest zakłamania, ich zwolennicy bowiem mówią otwarcie o co im chodzi, podczas gdy lewacy obiecują raj dla wszystkich, który w fazie realizacji okazuje sie piekłem niemal identycznym jak to tworzone przez skrajną prawicę. Jesli ktoś nazywa siebie demokratą, nie wolno mu stawać w jednym szeregu z komunistą - choćby obaj jednakowo nie lubili na przykład Romana Giertycha.

***

Na koniec jeszcze jeden kamyczek do ogródka Gazety - jako jej stałemu czytelnikowi chyba mi wolno, trudno mnie bowiem oskarżyć o programowa niechęć do tego pisma. Otóż największy polski dziennik oburza się mocno na policję z racji pobicia p. Biedronia. Oburza się słusznie, ale... Gdy dwa lata temu podczas nielegalnego przemarszu przez Warszawę policja otoczyła, a następnie wyaresztowała kilkuset kibiców Legii, doszło do nadużyć na komisariatach. Zatrzymani skarżyli się na bicie, zmuszanie do siadania na nodze od stołka, długotrwałe przetrzymywanie bez jedzenia i picia oraz brak kontaktu ze światem zewnętrznym, w tym prawnikami. Sprawa obiecał się zająć ówczesny rzecznik praw obywatelskich, ś.p. prof. Kochanowski. Gazeta napisała wówczas, że rzecznik robi z siebie obrońcę kiboli zamiast zajmować się ważniejszymi sprawami. Nad podejrzeniami o łamanie praw obywatelskich przeszli redaktorzy do porządku dziennego, prywatnie myśląc zapewne, że kibolom "się należało". Zresztą ważniejsza od demokratycznych zasad była wtedy antykibolska krucjata prowadzona przez Gazetę i koncern medialny ITI oraz strach przed krytykowaniem działań władzy pod rządami zbawcy Ojczyzny, Donalda Tuska.

Robert Biedroń powinien więc podziękowac za swoje siniaki również Gazecie Wyborczej. Nic bowiem tak nie rozzuchwala funkcjonariuszy władzy - każdej władzy - jak poczucie bezkarności i bierność mediów. Dwa lata temu Gazeta zasiała złe ziarno, napadając na słusznie interweniującego rzecznika praw obywatelskich. Dzisiaj niespodziewanie plon tamtego siewu zebrał p. Biedroń. Niech to będzie nauczka również dla tych, którzy dziś skłonni są myśleć i pisać, że Biedroniowi "się należało". Bo kto wie, czy i oni kiedyś podczas jakiejś demonstracji nie znajdą się przypadkiem w policyjnym wozie...

 

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka