Miejsce przy wigilijnym stole dla „nieoczekiwanego gościa” było jedną z największych zębatych i śniących się nocami wilczych dołów dzieciństwa – w zasadzie niczego gorszego nie mogę sobie przypomnieć. Cała idea „zbłąkanego wędrowca”, tłumaczona zresztą siłami całej rodziny potęgowała tylko: strach.
Najmłodszy, niedorosły od ziemi, ale z grubsza świadomy istoty Świąt Bożego Narodzenia, akceptowałem tłuczenie karpia młotkiem i skrobanie (karp to pikuś, raz się zapałętałem na świniobicie w środku roku). Bywałem w Wigilię świadkiem kłótni o rozmiar choinki i nerwowo rozpaczliwych poszukiwań krzyżaka-stojaka, który powinien być na strychu, a znajdował się w piwnicy.
Znosiłem w pokorze niesiony z kuchni zapach zupy grzybowej, choć wtedy gotów byłem na: „wezmę kromkę chleba i pójdę w świat, a tego nie zjem”. Bo takie właśnie bajki opowiadał mi mój dziadek, po kądzieli, Mikulski. Ale: „obcy przy wigilijnym stole?!”.
Oznaczałoby to mój prywatny koniec porządku zastanego świata. Kładłem jako pięciolatek na rozsuwanym stole pod okiem matki sztućce odświętne i talerze z Piły czy Chodzieży, kładłem z nienawiścią przy stanowisku naprzeciwko choinki. Wjeżdżały też na stół monstrualne dwa widelce, rzekomo reszta ocalałego majątku spod Stanisławowa (ze strony kądzieli), ale co tam widelce – gość, dziad brudny jakiś, złodziej, który nie zrozumie naszych słów, już zmierza w stronę domu! Strach i koniec świata.
Nigdy nie dotarł. Owszem – dzwonek do drzwi alarmował (ja cały struchlały, że jednak przyszedł), ale o pięć lat starszy Binio spokojnie drzwi otwierał i zazwyczaj przybysz musiał zadzwonić na pogotowie (telefony na naszej dość podłej i kryminogennej do dziś, przyznajmy, ulicy były rzadkością), względnie przychodził sąsiad, pan B. (jeśli nie siedział akurat w pierdlu) i gnając przed sobą grupkę swoich dzieci odgrywał jasełka z domalowanym na twarzy czarnym wąsem. Jak Zorro.
I to było dopuszczalne, zdarzeń nie wartościowałem, bo nie miałem narzędzi, ale świata rzeczy owe nie wywracały na nice.
Gość niespodziewany by to: zrobił.
***
W drugiej czy czwartej klasie uciekłem ze wspomnianą kromką chleba z domu. Po godzinie jazdy pociągiem dotarłem do Szczecina, poszwędałem się na nabrzeżu przy Głównym, tramwaje dzwoniły, zima była, zero planu. Zmrok zapadał, wszedłem w ulicę i zobaczyłem rozświetlone okna którejś z kamienic. Ludzie przechodzili obojętnie, śnieg sypał, a w oknach się świeciło i z pewnością nikt tam nie czekał na nieproszonego gościa.
To był mój kolejny koniec świata. Świadomość, że w masywach czarnych budynków toczy się rodzinne jakieś życie, że też mają tam choinki i widelce ze Lwowa, ale – nie dla psa kiełbasa. Że każdy ma tylko jedno takie swoje miejsce. I że trzeba wracać do domu.
No to: wróciłem.
***
Trzeci, ale nieostatni koniec świata w moim życiu, zafundował mi Binio. Brat! Binio przed maturą, ja też przed, ale odpowiednio niżej, w ósmej klasie czy jakoś tak, koniec roku, Sylwestra. Wyszła akcja, że jakiejś pani krawcowej trzeba zanieść po coś, akurat dzisiaj, akurat koniecznie, materiał na zasłony czy tam na sukienkę. Nie wiadomo zresztą. Misję otrzymał Binio. – Jak pójdziesz do krawcowej, to dam ci butelkę ratafii – rzekł dowodząc właściwego rozpoznania moich potrzeb, bo po raz pierwszy w życiu miałem pójść na zewnętrznego Sylwestra do kolegi Sławomira. I dziewczyny miały być i wino i takie inne, a ja z pustymi rękami… Wziąłem materiały, ruszyłem w miasto do pani krawcowej… Po powrocie do domu pytam: a gdzie Binio? A tu okazuje się, że już poszedł na Sylwestra.
I: wróci jutro.
***
Na pierwszym roku w mojej grupie była taka Mariolka. Ani gwiazda, ani laska, ani bardziej niż inni oczytana, ani też mniej. Jak i my. Lata 80-te, ale te wcześniejsze. Ulotek chyba nie drukowała za bardzo, nie roznosiła, a jeśli tak, to nie wiedziałem. Rok temu, w 2011-tym, wystąpiłem do IPN o kwity do wglądu. Nazbierali mi prawie 600 dokumentów (!), ale głównie nudy, żadnych krwawych rewelacji, przyznam od razu. I jeden kwit esbecki, raport, mniej więcej taki:
„.wezwano na przesłuchanie Mariolkę, pouczono o konsekwencjach wrogiej działalności i o możliwości relegacji z uniwersytetu. Wezwana oświadczyła, że po pierwsze nie przyznaje się do niczego, po drugie nie zamierza zmieniać swojego postępowania, bo jest słuszne, a po trzecie porównała - w obecności oficera - działalność służby bezpieczeństwa do działalności gestapo podczas okupacji Polski”.
Koniec świata! A najgorsze, że Mariolki nie mogę dziś nigdzie znaleźć.
Gdzie jesteś: Mariolka?!