Wpadli z drzwiami na kopach, czterech ich było, jeden zaraz drzwi podparł krzesłem, żeby od korytarza nie wiało, siedział akurat w wannie, za włosy gołego wyciągnęli, litościwie gacie mu - poniewierające się na podłodze - rzucili. – Płacisz? – spytali.
Założył galoty, spojrzał w okno, na tę swoją North Circular Road. - To nie film, jak rzucę się przez okno „w kaskadzie drobinek szkła” i elementów framugi, to nie dość, że się poranię, to na dodatek raczej na dole nie będzie jechała fura z sianem. Ani odkryta platforma, w ramach tygodnia tolerancji, z kłębowiskiem miękkich aktywistów na pokładzie. To nie Jarocin – pomyślał.
Zaraz potem pomyślał, że chętnie by sobie tak myślał i myślał do wieczora, ale na pewno zaraz mu nie pozwolą na dalsze – jaka szkoda – rozmyślania. Nie mylił się. Dostał w papę z liścia od tego największego. – Płacisz? – ponowił pytanie największy. Z kuchni doleciało: - Robię kawę. Wszyscy chcą? – to średni dbał o logistykę.
- Dla mnie bez cukru – krzyknął licząc na to, że rozbawi napastników, ale w odpowiedzi dostał drugiego liścia. – Mogę siąść? – spytał największego z daleko bardziej wyczuwalnym respektem, postawą mającą przynajmniej na chwilę oddalić kolejne ciosy, a największy pozwolił skinieniem głowy. No to siadł twarzą w twarz z największym.
Średni dostarczył kawę na stół, zajrzał do lodówki, wyjął kabanosy, ogórki z „Rolnika”, pół zero-siedem żubrówki i ośmiopak heinekena. Rozlał wódkę do kubków (jeden z logo Wrocławia, drugi z knorra, trzeci, czwarty i piąty bez znaków szczególnych, białe).
Drugi średni znalazł jego portfel, położył na stoliku, największy capnął, bez liczenia wyjął kilka banknotów, włożył je do tylnej kieszeni spodni, zaczął wyjmować karty. Wypili żubrówkę (fakt, że dostał wódkę i kawę świadczył mimo wszystko na jego korzyść, tak pomyślał).
Kazali, to przyniósł. Bo zaraz po wódce największy kazał pokazać ubezpieczenie, wszystkie dokumenty. Teraz największy czytał, wcześniej założył okulary, tamci palili, on siedział, czas mijał. – Wisisz mi pięć tysięcy. Kwity z Amerikan Cośtam Inszurens, ładnie, wygląda mi na to, że jesteś ubezpieczony na wszystkie złamania, ale ręce są tańsze, więc złamana powinna… - tu największy się zastanowił, łypnął znad okularów… - powinna zostać noga! A potem z czekiem z ubezpieczenia pójdziemy razem do banku!
W zasadzie nie miał nic przeciwko takiemu rozwiązaniu sprawy. Niech tam nawet średni wyjmie teraz bejzbola, niech nawet przypierdoli w piszczel i w strzałkową, tam są dwie chyba, ubezpieczenie miał dobre, z dziesięć tysięcy będzie, noga się przecież zaleczy, młody jest, dziadek był kowalem w końcu, pewnie zresztą i tak zaraz zemdleje. Było mu to – pomijając oczywiście zdarzenia pośrednie – całkiem na rękę.
- Nic z tego, kolego – największy łypiąc znad okularów najwyraźniej odgadł jego myśli. – To nie będzie dla ciebie nagroda, ale kara. Ja muszę wiedzieć, że ty poniosłeś karę. Za to, że chciałeś mnie okraść. Daj bejzbola… - zwrócił się ku drugiemu średniemu.
Zamknął oczy, zrobił wdech. Czekał na cios, ale usłyszał jedynie śmiech największego. Minęło tak z piętnaście sekund. Podniósł powieki. – Ty mnie nie słuchałeś! Kara. Zbrodnia. Kara… - śmiał się nawet ten czwarty ryglujący drzwi. – Weź! – poczuł bejzbola wkładanego w dłoń. – Masz wybór. Albo sam złamiesz sobie piszczel albo ja złamię ci dwie!
Mdlał, ale średni polewał go wodą z wiadra, a największy sprzedawał kolejne liście. Za piątym razem złamał. Średni wybrał z listy na kartkach – rozsypanych na podłodze - numer ubezpieczenia: „w nagłych wypadkach”. Po pięciu minutach przyjechali, daleko zresztą nie mieli, załadowali do budy, na sygnale pojechali do szpitala.
– Że też w Polsce tegośmy nie robili, w zasadzie, to dlaczego…? - średni zwrócił się do największego, obserwowali akcję spod pomnika powstańca przy North Circular Road. – A co ci, debilu?! ZUS wypłaci?!