Ortodoks Ortodoks
724
BLOG

Ekstremalne metamorfozy - Śląsk Wrocław, cz.2

Ortodoks Ortodoks Rozmaitości Obserwuj notkę 14

 

Kończy się liga i choć przed nami jeszcze trzy kolejki, i Śląsk ma nadal całkiem realne szanse na tytuł mistrzowski, jedna sprawa jest dla mnie już jasna. Orest Lenczyk musi odejść. Ze Śląska naturalnie.
 
Musi się tak stać nawet jeśli WKS zdobędzie tytuł. Tym bardziej nie będzie argumentem, że rok temu z niczego zrobił wicemistrzostwo, a w tym sezonie też zaliczył podium. I to z taką drużyną jak Śląsk.
 
Dlaczego? Ano dlatego, że jeśli na koniec sezonu to Śląsk będzie pierwszy, to nie stanie się to dzięki Lenczykowi, ale raczej mimo Lenczyka. Trener zrobił wszystko co tylko możliwe, aby mistrzostwa nie zdobyć, i jeśli mimo to je zdobędzie, to będzie to "zasługa" tragicznej postawy pozostałych pretendentów.
 
A co takiego złego zrobił trener Lenczyk? Po kolei. I mowa będzie tylko o sprawach, na które trener miał wpływ.
 
Najpierw krótka ocena aktywów, czyli "z czym do ludzi" szedł trener Lenczyk. Kadrowo WKS nie jest najsilniejszy w lidze, ale silniejsze są może ze cztery kluby. Śląsk ma Kelemena, Celebana, Pietrasiaka, Kaźmierczaka, Milę, Sobotę, Madeja... To czołowe postaci ligi na swoich pozycjach. Oczywiście w optymalnej formie, bo dziś to szkoda słów. Reszta to też nie jakieś drewno na opał. Finansowo klub ma się podobnie. Budżet mniej więcej piąty co do wielkości w lidze (obecne "problemy" nie grożą upadłością, tylko ograniczeniem budżetu, i to raczej niewielkim). Zaplecze? Tu już czołówka, może nawet światowa, w sensie stadionu oczywiście. Do tego stary stadion też spełniający ligowe i pucharowe wymagania. Do tego fanatyczni i liczni kibice, wsparcie Miasta... Najlepiej więc może nie jest, ale nie na tyle źle, by przy sprzyjających okolicznościach nie walczyć o puchary, a nawet mistrzostwo. A że jesienią okoliczności były sprzyjające, to chyba nikt wątpliwości nie ma.
 
Po pierwsze transfery.
Tajemnicą poliszynela jest, że trener Lenczyk zgodził się pozostać trenerem po wicemistrzostwie pod warunkiem oddania w jego ręce całości polityki kadrowej. Na przestrzeni ostatnich kilkunastu miesięcy mogliśmy obserwować tego efekty. Sprowadzeni przez Lenczyka piłkarze to: Pietrasiak, Wasiluk, Cetnarski, Voskamp, Mraz, Stefanovic. Pietrasiak na pewno stał się silnym punktem drużyny (choć obecnie bez formy, jak wszyscy), a Wasiluk to najwyżej uzupełnienie składu (na więcej nie można było liczyć). Reszta to obraz klęski. Tym bardziej, że zwłaszcza czterej ostatni papiery na grę mieli mocne. Cetnarski właściwie nie wiadomo po co jest w klubie, a kosztował dużo. Voskamp zaczął dobrze, potem całkiem zgasł. Mraz i Sefanovic nie zgaśli, bo nawet nie zdążyli zabłysnąć grając od początku tragicznie. W porównaniu do transferów Tarasiewicza... no cóż, w ogóle nie ma żadnego porównania. Prawda jest taka, że w sensie kadrowym, to Śląsk w 95% nadal jest Śląskiem Tarasia.
 
Co więcej, pochodną transferów "do" jak i "z" klubu jest tragiczne zbilansowanie składu. Skutki są takie, że Śląsk ma niby najszerszą ławkę w lidze, tylko że ma na niej z jednej strony aż czterech rozgrywających (miejsce na placu jest dla jednego) i ledwie trzech skrzydłowych (grać musi dwóch). Ma też trzech lewych obrońców i jednego prawego.
Jeszcze jeden sezon transferów Lenczyka i będzie po Śląsku.
 
Po drugie taktyka
Napisałem, że na boisku musi być dwóch skrzydłowych. Niby musi, ale nie dla Oresta Lenczyka. U niego nic nie musi. Śląsk grywa czasem bez skrzydłowych, a czasem trzema, Czasem ośmioma obrońcami, czasem trzema rozgrywającymi. Czasami gra też bez rozgrywającego, a w jego roli występuje napastnik. Czasami zresztą gra bez napastników. Albo z napastnikiem-wieżowcem, ale na pozycji skrzydłowego. Kwintesencją tego chaosu był wyjściowy skład w Gdańsku - wysoki napastnik Gikiewicz na lewym skrzydle, niski napastnik Diaz na rozgrywającym, rozgrywający Stefanovic na prawym skrzydle, a skrzydłowy Madej w ataku. Madej jednak czasami nie słucha się trenera (i ma wtedy kłopoty, o czym później) to trzymał się jednak tego lewego boku (na zmianę z Gikiewiczem), choć lepiej gra na prawym, ale na zmianę ze Stefanovicem grać nie mógł, bo słabo się z nim dogaduje.
Jeśli dodać, że jeden z najlepszych bramkarzy w lidze czasami broni, czasami nie...
To co się wyprawia w taktyce Śląska nadaje się objętościowo na doktorat, bo te roszady niegdy nie były wynikiem krótkiej ławki i jakiegoś przymusu kadrowego. I oczywiście, że jakiś czas dawało to efekty, tylko że od samego początku było wiadomo, że jak efekt zaskoczenia rywali przestanie działać, to nadejdą porażki. Śląsk bowiem nie posiadał żadnego wypracowanego schematu grania, bo trudno nazwać schematem grania polowanie na stałe fragmenty. W taktyce rządził chaos, przypadek i wróżenie z fusów. W ten sposób sukcesów się nie buduje.
 
Po trzecie boiskowe reakcje
To też element taktyki, tyle że tej dynamicznej, meczowej. Lenczykowi niegdyś szła karta, bo kogo by nie wpuścił na zmianę, to ta zmiana była skuteczna. Nie znaczy, że była logiczna. Wielu łapało się za głowy ze zdziwienia przy lenczykowych zmianach, ale protestowali nieliczni, bo skoro są efekty, to czego się czepiać? A teraz efektów nie ma, to czepiać się można. W przeciwieństwie do wielu ja mówiłem o tym dość często, bo nie jest dla mnie argumentem na plus, że ktoś skacze na główkę z drugiego piętra i nic mu się nie dzieje, bo akurat miał szczęście spaść na amortyzującego lot przechodnia. Dla mnie argumentem na minus jest to, że ktoś w ogóle na główkę z pięciu metrów skacze.
 
Wróćmy do meczu z Lechią. Śląsk strzela bramkę klasycznie, po stałym fragmencie. W Lechii po fazie szoku następuje faza mobilizacji, i zaczynają sie huraganowe ataki. Kelemen co chwila broni jakąś setkę... Te kila minut fazy szoku to moment, w którym trener może (i powinien) reagować. W fazie mobilizacji jest po zawodach, bo rozbujany przeciwnik ma już wszystko w poważaniu. Zmiany trener wprowadza sensowne, ale w bezsensownym momencie. Diaz od kilku minut ledwo się snuje z wykończenia po murawie, tymczasem szybki Sobota ciągle na ławce. Na boisku wciąż jest dwóch napastników (a Śląsk gra w 10 od blisko godziny!), a jedyny człowiek mogący ogarnąć i uspokoić grę - Sztylka - ciągle na ławce. Rozumiem, że trener Lenczyk niby wiedział, że nawet w 10 trzeba ten mecz wygrać, ale nie zrobił na okoliczność strzelenia gola żadnych ruchów przygotowawczych. Żadnych! Gikiewicz swoim golem po prostu trenera zaskoczył! Lenczyk po prostu w gola nie wierzył, a grzech jeszcze większy był taki, że ten brak wiary widzieli piłkarze.
 
Takich nietrafionych reakcji można opisywać mnóstwo. Najbardziej charakterystyczna była ta, gdy w jednym z meczów ni z tego, ni z owego zdjął z boiska Madeja w... 44 minucie. W ambitnym (i będącym w naprawdę wysokiej formie) skrzydłowym wywołało to duże wzburzenie. I w ten sposób dochodzimy do rzeczy najważniejszej...
 
Po czwarte - morale
Wspomniane upokorzenie (innego słowa nie mogę na to znaleźć) Madeja to tylko wierzchołek góry lodowej. Trener ma prawo z drużyną robić co chce. Może ją rozpieszczać, może ją gnoić. Może wszystko, bo jest szefem. I jako szef bierze w końcu za to pełną odpowiedzialność.
Trener bowiem jest w mniejszym stopniu od organizowania ćwiczeń na siłowni czy boisku (to też w przypadku OL temat-rzeka), a w coraz większym psychologiem. Lenczyk psychologiem nie jest, chyba że właśnie buduje jakąś nową szkołę psychologii swojego imienia, o której dopiero usłyszymy, bo póki co Lenczyk prowadzi tylko nieoficjalne badania naukowe. A piłkarze to nieświadomi uczestnicy eksperymentu. No dobra, dość tych cierpkich żartów, wystarczy powiedzieć, że nie bez przyczyny w środowisku Lenczyk ma opinię dziwaka. Na dodatek raczej mało lubianego.
Jako się rzekło, trener może nawet gnoić drużynę, ale musi mieć w tym jakiś cel. Gdy uzna, że dla wyniku końcowego jest to niezbędne - jego wola.
Lenczyk uznał, że niezbędne jest upokarzanie piłkarzy, obniżanie ich samooceny, nieszczerość wobec nich (słynne "taśmy prawdy"), manipulowanie, nie podawanie uzasadnienia dla swoich decyzji (nawet tych najbardziej kontrowersyjnych), burzenie wiary w sukces (te wszystkie gadki o nowym stadionie itp).
 
Piłkarz, zwłaszcza Polski, to konstrukt psychologiczny dość prosty. Nie jest, wbrew pozorom, specjalnie trudne zbudowanie u nich autorytetu, zwłaszcza gdy ma się za sobą ze 30 lat poważnej kariery trenerskiej, z niezłymi osiągnięciami.
Tymczasem autorytetem dla piłkarzy Lenczyk się nie stał. Świadomie czy nie, trener przy okazji deprecjonował rolę w drużynie innego, autentycznego i wewnętrznego autorytetu Dariusza Sztylki. Przypominam, że Sztylka chciał zakończyć karierę, a nie zrobił tego tylko na prośbę Lenczyka. Z perspektywy dzisiejszego dnia pewnie żałuje tamtej decyzji. Właściwie nie wiadomo po co trenerowi był w tym sezonie Kapitan. Nie gra, Lenczyk odcina jego wpływ na drużynę itd.
Madej - jedyny facet w drużynie, który grając na końcówce kontraktu gra tak, jakby jego odnowienie było dla niego sprawą życia i śmierci. I jest traktowany jak przedmiot.
Rozgrywający - co mogą myśleć Stefanovic czy Cetnarski, gdy sprowadzano ich w miejsce zbyt słabego na ekstraklasę Dudka, a tymczasem cały czas gra właśnie Dudek? Gra słabo, beznadziejnie wręcz, ale gra. No to albo coś jest nie tak z taktyką, albo jeszcze gorzej trzeba ocenić transfery Centnarskiego i Stefanovica.
Kelemen - czołowy bramkarz ligi, momentami bezwzględnie najlepszy, czasami, ot tak, po prostu, siada na ławie. Bez komentarza.
Dla odmiany w obronie wciąż grają Pietrasiak (przyłapanemu na piciu włos z głowy nie spadł) czy Fojut. Ten drugi to wręcz sabotażysta symulujący grę, robiący wszystko by albo załapać czerwoną kartę i nie grać w następnym meczu. Byle tylko nie zrobić sobie krzywdy przed lipcowym wyjazdem do Celtiku. Robi wszystko, by nie grać, więc... gra.
 
Zespół rozlazł się w szwach nie bez powodu. Piłkarze
Śląska grają piach, nie walczą, są zdemotywowani, rozbici psychicznie i nie gotowi na mistrza. Nie dlatego (nie tylko dlatego), że są pseudo-zawodowcami, bo pseudo-zawodowcami w Polsce jest 99% grajków. Niektórzy trenerzy potrafią jednak na takie towarzystwo wpływać, a Lenczyk nie potrafi.
 
Na koniec, mimo tego wszystkiego, zespół do zimy wygrywał. Siłą rozpędu, szokiem u rywali słabszych (panikowali i często poddawali się bez walki) i nadal brakiem szacunku u rywali mocnych (WKS mógł ciągle grać kontrami). Śląsk mimo wicemistrzostwa grał słabiej niż wtedy, gdy dwa lata wcześniej zdobywał szóste miejsce. Właśnie - wtedy te szóste miejsce zdobywał. To słowo jest Lenczykowi obce. Wtedy drużyna nie była jeszcze zbudowana do końca kadrowo, ale miała styl, rozpoznawalny w całej Polsce, przyjemny dla oka, i przy tym skuteczny.
 
Wróćmy do obecnego sezonu. Coś już trzeszczało w listopadzie, ale wciąż były punkty. Było trochę szczęścia, było nadal dużo skutecznych stałych fragmentów. I stało się tak, że na 13 meczów przed końcem Śląsk miał bezpieczną przewagę nad głównymi rywalami, którzy potykali się o własne nogi. Co więcej z tymi najgłówniejszymi miał dodatni bilans meczów bezpośrednich i mecze rewanżowe z nimi u siebie. Matematycznie patrząc było tak, że Śląskowi do mistrzostwa wystarczyło zdobycie ledwie ok połowy (!!!) wszystkich możliwych do zdobycia punktów. Teoretycznie już po 22 kolejce mogło być po sezonie. I wtedy nastąpił kataklizm.
 
Mówi się w takich sytuacjach, że "coś pękło". W Śląsku to "coś" to były wyniki. Tylko one spajały drużynę. Poza tym drużyna grała bez celu, byle wygrać kolejny mecz. To nie jest postawa mistrza, tylko pariasa przypadkiem trafiającego na salony. A na aż tak niską ocenę Śląsk nie zasługuje. A nawet jeśli, to głównie "dzięki" trenerowi.
Gdy zatem przyszło pierwsze potknięcie motywacja legła w gruzach. Jak domek z kart posypała się potęga Lenczyka.
 
Śląsk nie był przygotowywany mentalnie do mistrzostwa. Było wręcz odwrotnie. Trener robił wszystko, by piłkarze w ten tytuł nie uwierzyli. A na przekór sobie mistrzostwa się nie zdobędzie.
Dlatego też nie jest istotne, że Lenczyk wprowadził jesienią Śląsk na szczyt. Ważne jest to, że on tego szczytu nie przewidział. Trafiło się ślepej kurze ziarno i kura się udławiła. Podobnie jak nie przewidział bramki Gikiewicza w Gdańsku. I gdy ten szczyt nadszedł, to był początek końca, bo nie było planu na mistrza. Z takim zespołem jak Śląsk (nawet uwzględniając fatalną politykę kadrową, to wciąż jest zespół na 50% punktów) 20 punktów w 13 meczach mogłaby zrobić nawet przysłowiowa sprzątaczka, a Lenczyk nie dał rady. Problemy finansowe mają tu znaczenie drugorzędne. Stają się one swego rodzaju alibi wobec braku sukcesu. Problemy Śląska w tej materii są jedynie "problemami" z perspektywy Chorzowa czy Kielc. Rolą trenera jest natomiast tak zarządzać emocjami piłkarzy, by te "problemy" właśnie nie były problemami przez "P". Tym gorzej dla Lenczyka, gdyby okazało się, że cała ta zapaść to efekt jedynie plotek o finansowym krachu.
 
Lenczyk nie musi odejść, bo przegrał tytuł. Musi odejść, bo on nigdy nie będzie w stanie go zdobyć (dodam tylko - zdobyć w pełni świadomie). Zawsze gdy stanie na przeciw mistrzostwa odwróci się plecami i odejdzie. Jak kiedyś w Bełchatowie, Wiśle (Cupiał się wtedy połapał i Lenczyka zwolnił, dzięki czemu tytuł jednak zdobył) i teraz w Śląsku.
Mistrzostwo można przegrać, a można poddać. Lenczyk nie podniósłby pucharu nawet gdyby o niego się potknął. Powtórzę jeszcze - może on się nawet i w tym sezonie o puchar potknie i jednak go zdobędzie, w sensie ten puchar sam mu wlezie w ręce. Ale zasługi trenera nie będzie w tym żadnej.
 
Z Lenczykiem Śląsk nie przeskoczy pewnej bariery. A jeśli chce to zrobić, to Orest Lenczyk musi odejść.

 

Ortodoks
O mnie Ortodoks

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości