Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk
1442
BLOG

Czy można zabić płytą długogrającą?

Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk Muzyka Obserwuj temat Obserwuj notkę 10

       Bardzo wszystkich przepraszam, ale jestem tak od rana zawalony robotą, że dziś nowego tekstu już nie napiszę. Natomiast, tak by wszyscy ci, którzy jednak codziennie na coś czekają, swoje z tego bloga mieli, proponuje jeden rozdział z mojej książki o muzyce. Tym razem jednak nie o konkretnym artyście, czy piosence, lecz o płytach. Mam nadzieję, że się spodoba, kto wie, czy nie aż tak bardzo, że ktoś zechce sobie kupić całość. Tu.            

 

      Jeśli ktoś nas się zapyta, jak sobie wyobrażamy klasycznego wariata, każdy z nas pewnie będzie miał swoją własną odpowiedź. A więc jeden odpowie, że dla niego klasyczny wariat to jakiś rozczochrany biedak ze zmierzwioną grzywą, machający rękoma i wyrzucający z siebie niezrozumiałe zdania. Kto inny zapewne powie, że on sobie przeciętnego wariata wyobraża, jako człowieka siedzącego po nocach przed komputerem na portalu onet.pl i wypluwającego z siebie gorycz całego swojego życia, bo to jest jedyne miejsce gdzie ktokolwiek chce go jeszcze słuchać. Na pewno też znajdzie się ktoś, kto wygląda jak absolutnie zwyczajny człowiek, zachowuje się dokładnie tak samo, chodzi do pracy, ma rodzinę, tyle że kiedy drzwi się za nim zamykają, w domu zaczyna się piekło – a tu już możemy sobie wyobrażać cokolwiek.

     Jeśli idzie o mnie, dla mnie typowy wariat to ten samotny człowiek, , tak pomiędzy 50, a 65 rokiem życia, nie odzywający się do nikogo, śmierdzący i straszliwie zaniedbany, chodzący po ulicach z reklamówką z Media Marktu, wypełnioną starymi analogami. Skąd ten dziwny przedział wiekowy? Otóż mam tu na myśli ludzi, którzy na przełomie lat 60-tych i 70-tych mieli lat naście, buty typu „rollingstonki” i zbierali tak zwane longplaye. Oczywiście nie wszystkich z nich, ani nawet większość, ale z pewnością znaczną ich część.

      W czym rzecz? Otóż uważam, że spośród wszelkich żywiołów najgorsze są trzy, i nie mam tu na myśli, ani ziemi, ani ognia, ani powietrza, ani nawet wody, ale seks, religię i muzykę. Gdy chodzi o seks i religię, wydaje mi się, że sprawa jest całkowicie jasna, i nie ma czego wyjaśniać, natomiast z muzyką sprawa jest dość ciekawa. I wcale nie mam na myśli tych setek tysięcy dzieci, które uczestniczą w najróżniejszego typu festiwalach, czy nawet niekiedy pojedynczych koncertach. Wcale bowiem nie uważam, że owe choćby i pół miliona młodzieży jeżdżącej każdego roku do Kostrzynia nad Odrą to ludzie, którzy kochają muzykę. Nie sądzę nawet, by oni muzyką się tak naprawdę interesowali. Tam mamy do czynienia z czymś kompletnie z muzyką niezwiązanym. Ale zapomnijmy o tym nieszczęsnym Woodstocku. Ja sobie nie jestem w stanie wyobrazić nawet tego, że ci wszyscy, którzy wydają ciężkie pieniądze na to, by pojechać do Gdyni czy Glastonbury, robią to z miłości do muzyki, a już na pewno nie przede wszystkim. Natomiast z całą pewnością, to właśnie miłość do muzyki sprawia, że w pewnym momencie swego życia człowiek dochodzi do wniosku, że on nie ma nic poza tymi swoimi analogami sprzed lat, a to przekonanie jest tak silne, że on nawet boi się wyjść bez nich z domu. Dlaczego? Już tłumaczę.

       Otóż, moim zdaniem, to wszystko zaczęło się wtedy, w latach 60-tych, kiedy to szelest rozkładanej okładki płyty długogrającej, czy choćby wyciąganej ze środka owej białej koperty, budził w człowieku autentyczną ekstazę. To był czas, kiedy te płyty, najczęściej nawet nie nasze, tylko nam pokazane i dane do ręki, byśmy je sobie przez chwilę potrzymali, oczywiście zawierały muzykę, ale niosły w sobie wartość dodatkową, a mianowicie tę lśniącą okładkę, to zdjęcie zespołu, ten zaskakująco kolorowy, zawsze inny i taki zawsze nowy, krążek na samym środku tego czarnego krążka, a nawet ten czasem niespodziewanie gruby grzbiet okładki, z tytułem płyty i nazwą wykonawcy.

      No i ten zapach. Dziś mało kto wie, choćby dlatego, że ci co wiedzą, w znacznej części albo poumierali, albo zwyczajnie oszaleli, a więc są też jakby w innym świecie, ale prawdziwe „longi” pachniały. I one nie pachniały jakimiś perfumami, ale pachniały czymś, co nam się nieodmiennie kojarzyło z Zachodem, a jak ktoś miał wcześniej okazję tam być, to rzecz już nawet nie polegała na skojarzeniach, ale to był fakt: zapach płyt to był zapach Zachodu. No i oczywiście mam tu na myśli tylko płyty stamtąd. Polskie longplaye, czy to Niemen, czy to Czerwone Gitary, czy Skaldowie, czy Niebiesko-Czarni, jeśli miały jakiś zapach, to wyłącznie zapach szarego papieru pakunkowego. Pamiętam raz, i mam wrażenie, że to była płyta Tadeusza Woźniaka z piosenką o zegarmistrzu światła, jak polska płyta pachniała. Kupiłem sobie tego Woźniaka i on pachniał. I to było coś. Oczywiście, że oni to tylko posmarowali jakimiś perfumami, no ale to faktycznie pachniało. Zagraniczne płyty pachniały zawsze.

      Ja wiem, że bardzo trudno jest to zrozumieć komuś, kto tego nie przeżył, ale opowiem coś jeszcze. W tamtych latach, kiedy byłem jeszcze małym dzieckiem, w Katowicach na ulicy Wieczorka – dziś, kiedy okazało się, że ów Wieczorek to jakiś komuch, Staromiejskiej – był sklep w bramie, w którym można było kupić wszystko. Mówiąc „wszystko” mam na myśli towar od przede wszystkim plastikowych żołnierzyków do wyciętych z zagranicznych kolorowych magazynów zdjęć, przede wszystkim zespołów takich jak Rolling Stonesi, Beatlesi, ale też Animalsi, Hendrix, Herman’s Hermits, Kinks, Lovin’Spoonful, Manfred Mann, Beach Boys, i co tam komu pasowało. Nie wiem, dlaczego, ale akurat tych zdjęć nigdy nie kupowałem. Aż boję się pomyśleć, że były za drogie. A jest to oczywiście całkiem możliwe, bo problem nie polegał na tym, że myśmy ich nie mieli w radio i w telewizji, ale na tym, że je nawet trudno było znaleźć jakiejś w gazecie. Pamiętam jak któregoś dnia zobaczyłem zdjęcie Jimmy’ego Page’a w magazynie „Jazz Forum”, jak stoi z tą gitarą i włosy zasłaniają mu twarz, i byłem autentycznie wzruszony.

       A więc, sytuacja, w której człowiek nagle miał w ręku płytę, prawdziwą błyszczącą i pachnącą płytę, na której było prawdziwe zdjęcie zespołu, a w środku prawdziwy czarny krążek z tą kolorową, okrągłą nalepką, z pewnego punktu widzenia sprawiała, że się czuło, że warto żyć.

      Jak mówię, to wszystko jest bardzo trudne do wyjaśnienia. Jestem jednak pewien, że akurat ci wszyscy, którzy – z różnych przecież powodów – w międzyczasie stracili zmysły, doskonale wiedzą, co mam na myśli. Jeśli oni dziś – z różnych przecież powodów – są biednymi, samotnymi i zwyczajnie chorymi ludźmi, a nie mogą ani na chwilę wypuścić z rąk tych Doorsów, to dlatego, że to jest wszystko, co mają. A my musimy zrozumieć, że pewnie gdyby tu tylko chodziło o te dźwięki, to oni by jakoś sobie z tym poradzili. Rzecz w tym, że za tymi dźwiękami stoi całe ich życie, no i to, co je tworzy, a więc wspomnienia, związane z nimi wzruszenia i te nie opuszczające człowieka od rana do nocy zapachy. A od nich można naprawdę zwariować.

      I o tym właśnie sobie myślę, kiedy idę sobie ulicami mojego miasta i nagle spotykam któregoś z nich. Mojego brata. Człowieka, który po prostu zawsze lubił słuchać muzyki.

     

taki sam

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura