Paweł Bravo Paweł Bravo
129
BLOG

Goło i zielono

Paweł Bravo Paweł Bravo Kultura Obserwuj notkę 5

Rzadko kiedy zdarza się film o tak czystej hipnotycznej sile. Bez ani jednego zbędnego gestu czy manipulacji wprowadza widza w stan zupełnego otwarcia. Zostawia go w fotelu z trudnymi do wysłowienia poruszeniami uczuć i wspomnień; w głowie grają wtedy obrazy i odruchy te najbardziej skryte, usuwane z pola widzenia, a przez to żywe, bo nie upaprane w bezsensowną codzienną osobowość na pokaz. Zresztą niekoniecznie są związane ze światem widzianym na ekranie. Można odlecieć w dowolne rejony.

 

 

Na ogół z niechęcią, wręcz ze złością przyjmuję takie filmy, jeśli nachalnie i wprost próbują mi urządzić na sali pranie duszy. No, chyba że jest to poczciwa pralka Frania z Bollywood. Kino ma jarmarczną naturę, poczęte w ciasnym przejściu między tancbudą a domem schadzek, więc zasadniczo dobrze mu wychodzi powierzchowne wyciskanie łezki i czarowanie jak na majowej randce. Pozostaję w niemym szacunku dla tych, którzy potrafili na chwilę wyciągnąć je w rewiry filozoficznego namysłu nad człowiekiem czy krytykę społeczną, ale wkurzają mnie pożal się boże szamani, gotowi przeorać widza, gwałcić jego tożsamość. Tacy, którzy zabierają się do tego wprost, deklarując – kup bilet, a twoja żona cię nie pozna. Pretensjonalne to jak Żuławski albo nieuczciwe jak von Trier. Owszem, lubię, kiedy film czyni wyłom w obronnych mechanizmach naszego codziennego życia mimochodem, jakby niechcący. Wychodzą z tego na przykład takie „Gorzkie gody“, po których rzeczywiście lepiej nie wracać od razu do domu. Ale żeby zrobić to wprost, trzeba naprawdę klasy.

Tym bardziej czuję się w prawie szepnąć wam– „Los Muertos“ to ten rzadki wyjątek. Postarajcie sie upolować, choć w Polsce jest tylko jedna kopia, przywieziona pod pachą przez niestrudzonego Piotrka Kobusa (niedługo kolejny jego festiwal). Na razie grana w Warszawie, mam nadzieję, że potem ruszy w teren.

Jak to bywa ze skuteczną terapią – ten film właściwie ma tyle znaczeń, ile widzów zechce się mu poddać. Gdyby ktoś się domagał kronikarskiej solidności, to niech wie, że mamy tu wędrówkę mężczyzny w średnim wieku, który zwolniony z więzienia przemierza pieszo a potem łódką argentyński interior, zmierzając do domu swojej córki gdzieś pośrodku niemal dżunglowatego lasu. Opowiedziane skromnie, cicho, bez muzyki, surowymi obrazami w konwencji dokumentu, właściwie bez scenariusza. Kropka.

Ale nie jest to żadne kino drogi, ani opowieść o odnajdowaniu siebie czy powrocie oczyszczonego z winy człowieka do jakichśtam źródeł. Całość tego, co proponuje nam reżyser sprowadza się do zapisu kolejnych faz przemieszczania się bohatera. Ani ładnego, ani brzydkiego, pełnego przypadkowych widoków, nic nie znaczących rozmów. Tu odległość nie nabiera żadnego sensu ponad to, że jest interwałem przestrzennym, który się pokonuje systematycznie metr za meterem. Głód jedzenia, pragnienie picia, ochota na seks są zwyczajne, ani wielkie ani podłe, zostają zaspokojone w pierwszy lepszy dostępny sposób. Gęsty dziki las jest po prostu pewnym obszarem do pokonania i dostarczycielem żywności. Nawet scena patroszenia upolowanej przy brzegu kozy nie ma w sobie grozy, nie wstrząsa okrucieństwem czy powagą natury – ot, sekwencja mechanicznych sprawnych ruchów nożem, tak jakby facet wymieniał świecę w samochodzie.

Pierwsze milczące ujęcia filmu budzą podskórny lęk, są godne znakomitego thrillera – w niepokojąco filmowanej zieleni, wśród głośnych odgłosów lasu, wyłuskujemy jakieś zwłoki. Ale nie uruchamia to żadnej tajemnicy, której ciężar organizowałby resztę opowieści.

Na pytanie napotkanego znajomego, czy to prawda że siedział w pace za to że zabił braci, bohater odpowiada – nie pamiętam, nie myślę już o tym. Zrzuca z siebie zaprzeszłe wydarzenia jako nie mające nic do teraźniejszości. Bo człowiek ten żyje w czystej teraźniejszości. Dojść, przespać się, przepłynąć, zjeść. Jest w grze tego aktora-naturszczyka taka siła sugestii, że i my odrywamy się na półtorej godziny od nas samych z wczoraj i od nas samych z jutra – od całego tego łańcucha sensów, który naddaje jakiś porządek czynom i myślom, a który koniecznie potrzebuje następstwa czasowego. Pamięci i oczekiwania.

Nikt tego człowieka nie oczekuje, z nikim go nic nie wiąże, jego granice zakreśla fizyczność bycia w danym miejscu. Niczego się nie spodziewa – dlatego też nie widać po nim zaskoczenia, kiedy dociera do miejsca, gdzie mieszka jego córka. W miarę upływu czasu przestajemy antycypować, wyobrażać sobie, co to będzie, kiedy dopłynie. Końcowa scena nie ma nic ze spełnienia, z wyczekiwanej konkluzji - "a więc to tak".

Dopiero potem, już w drodze do domu zdajemy sobie sprawę, że reżyser, używając najskromniejszych środków technicznych, z pomocą zręcznego operatora i dźwiękowca, których pracy niemal nie widać, w sobie tylko znany sposób wyjął z nas czasu. Pozbawił kultury, obyczaju, moralności, marzeń i wstydów Rzucił w „rzekę, o której tylko tyle wiecie, że jest z zieleni i szumi o niczym“ (jak pisał zapoznany poeta Tadeusz Nowak). Złuszczył z nas wszelkie sensy i wartości, które na codzień klecimy w coś spiętego w jedność imieniem i nazwiskiem.
Co kto usłyszał w tej rzece, to już jego sprawa. Krytycy uwijają się jak w ukropie, jakby się lękali posiedzieć cicho przez chwilę, poczuć co takiego ten film im wybebeszył. Jeden odnajdzie dzikość i pragnienie krwi, inny błogi bezczas i bezwzględną ochotę na twarde krówki, inny po prostu tępy szum i szary bezkształt przed oczami.

I smieszno i straszno gadać, com sam w sobie dojrzał. I dziś kiedy widzę gęstą zieleń, łapię się odruchowo za spodnie i koszulę, sprawdzam, czy nie jestem w ukrytej kamerze pana Alonso. Swoje krówki zjadam w ukryciu.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura