Paweł Burdzy Paweł Burdzy
613
BLOG

Moja Wawa

Paweł Burdzy Paweł Burdzy Rozmaitości Obserwuj notkę 6

 

Jest w Warszawie ulica Dowcip. Mała uliczka, a właściwie zarysowany kształt, idea, pomysł pomiędzy Czackiego a Mazowiecką. Jedna niebiesko-czerwona tablica z nazwą, żadnego numeru (wszystkie budynki to albo Czackiego, albo Marszałkowska), trochę informacji historycznych na ścianie budynku. Ulica powstała w latach 80. XIX wieku jako fortel właściciela posesji, przedsiębiorcy i spekulanta Adolfa Szmidta.Sprytny ten warszawiak chciał zarobić na gruntach, ale problem stanowił zapis o tzw. prawie do światła dla właścicieli budynku przy Mazowieckiej 6 i 8: nikt nie mógł zasłonić widoku z okien na ogród mieszczący się wówczas na tyłach kościoła pod wezwaniem Świętego Krzyża (obecnie stoi tam budynek Ministerstwa Finansów). Szmidt kupił szeroką na 40 metrów parcelę obok i podzielił ją na trzy części. Dwie skrajne sprzedał na działki budowlane, a najwęższy pasek pośrodku pozostawił pusty, aby nie przesłaniać widoku na ogród. I tak powstała ulica nazwana Dowcipem. Szmidt zbił fortunę, później zbankrutował a kamienice trafił szlag w warszawskim powstaniu w czterdziestym czwartym. Zostało tylko miejsce, kawałek wyasfaltowanej drogi z doczepioną legendą, które jest doskonałym symbolem Warszawy. Ze sprytem, przedsiębiorczością, dowcipem jej mieszkańców. Ale i zgliszczami sprzed lat sześćdziesięciu. Skorupą, formą, nazwą jaką pozostała ta „stara” Warszawa.
 
*          *          *
Ale ta Warszawa, jest wypełniana nową formą i treścią każdego dnia. Także przez tych wszystkich, którzy porzucają swe domy aby się tu osiedlić, wrosnąć, zaczynać od nowa, do wielkich rzeczy dorastać. Razem z miastem, w którym – jak głosi znany szlagier - „Hitler i Stalin zrobili co swoje”. Miastem, które kocha się jak własną matkę czy dziecko z poważną chorobą. Nawet z Pałacem Kultury czy pokracznym MDM, co rozpruwa niczym zły sen Marszałkowską i pokiereszował Piękną, Koszykową i Mokotowską.
 
*          *          *
Warszawa to zawsze byli ludzie, którzy przyszli "skądś". Weźmy historię najnowszą, powiedzmy XIX wiek. Jeśli w połowie stulecia mieszkało tu trzysta tysięcy ludzi, to na początku XX już milion. Hitler zredukował tę liczbę rodowitych warszawiaków do jakiś 250 tysięcy, a teraz przecież jest ponad dwa miliony i nie wynika to z jakiejś szczególnej rozrodczości autochtonów. 
 
*          *          *
Warszawa to nauka dlaczego zawsze warto być suwerennym. Kiedy w XIX wieku powstawały w Europie metropolie, gdy budowano wielkie budowle charakterystyczne dla tych miast do dzisiaj, nad Wisłą to był czas stracony. Ostatnie wielkie inwestycje publiczne to w XIX-wiecznej Warszawie czas Kongresówki. Po likwidacji resztek autonomii, warszawiacy swoimi podatkami – zamiast własnych – wspierali monumentalne gmachy Petersburga. Warszawa była miastem prowincjonalnym, ot stolicą jednej z guberni Cesarstwa Rosyjskiego. Po Powstaniu Styczniowym zlikwidowano i te resztki samodzielności. Rosjanie zbudowali cytadelę i wprowadzili zakaz zabudowy innej niż drewniana, a nawet sadzenia wysokich drzew, żeby nie przesłaniać pola ostrzału armat. Kiedy Haussmann wytyczał bulwary wzdłuż Sekwany, u nas o bulwarach marzył Prus w „Lalce”. Całe miasto stłoczone było na stu kilometrach kwadratowych, bo Rosjanie nie pozwalali na rozrastanie się miasta poza wyznaczone granice.
 
Ale żeby nie było za łatwo (że wszystko przez ruskiego) – to za pierwszego prezydenta, rosyjskiego generała Sokrata Starynkiewicza postawiono lampy gazowe a ściągnięty z Anglii Lindley z synami wybudowali nowoczesny system wodociągów i kanalizacji. Te podziemne kanały to jedyna infrastruktura warszawska, która przetrwała prawie nietknięta zagładę miasta lat 1939-44 i późniejsze eksperymenty urbanistyczne.
 
*          *          *
Za Drugiej ErPe  Warszawa rozwijała się prężnie – mówiono o „Paryżu północy” i takie tam, a na samym Nowym Świecie było ze trzynaście kin. Rozumiesz czytelniku? T r z y n a ś c i e kin na przestrzeni kilometra, dwóch. Nawet w powstańczej Warszawie było coś niesamowitego: przez te sześćdziesiąt kilka dni istniało państwo, które wydawało „Dzienniki Ustaw”, wychodziło ponad sto dwadzieścia gazet powstańczych. S t o  d w a d z i e ś c i a - pewnie więcej niż wszystkich wychodzi dzisiaj, łącznie z dzielnicowymi i osiedlowymi. Ale tego już nie ma. Fachowcy od Hitlera niszczyli miasto w trzech etapach: 1939, likwidacja getta (i przerobienie wielkiej połaci w morze ruin), wreszcie Powstanie i dorzynanie po zakończeniu walk pod okiem Sowietów po drugiej stronie Wisły (bibliotekę na Koszykowej podpalili 16 stycznia, jak weszli kościuszkowcy jeszcze się tliło…). A potem architekci, wyznawcy Stalina spaskudzili resztę. Nauczeni doświadczeniem i zdolnościami warszawiaków w stawianiu barykad, poszerzyli główne arterie miejskie (choćby Marszałkowska i Jerozolimskie, Plac Defilad, MDM) tak, aby pojazdy pancerne mogły się po nich poruszać bez przeszkód. Jeśli dodać do tego te puste przestrzenie w centrum, w zamierzeniu socjalistycznego architekta, kliny napowietrzające (żeby odprowadzać masy powietrza, pyłu i radioaktywnego kurzu po uderzeniu bomb atomowych) to wiesz drogi czytelniku, że nie było tu pieknie i fajnie. Chociaż bez przesady i nadmiernych egzaltacji – skoro można było przeżyć w zniszczonym Groznym, oblężonym Bejrucie czy innym Sarajewie, to na pewno dało się żyć i w jednej z najbrzydszych stolic Europy.
 
*          *          *
A dzisiaj? Czy jesteśmy suwerenami? Chyba nie do końca. Jest co prawda prezydent miasta, z jasną odpowiedzialnością, ale cała reszta ustroju sprawia wrażenie tekturowej fasady. Namnożyło się radnych, rad, urzędników, burmistrzów. Urzędują, zbierają się, wydają uchwały, ale wiele z tego nie wynika. Taka kolejna fasada, ta nasza warszawska samorządność. Opowiadał mi kolega, jak wyglądają obrady w dzielnicy: koalicja rządząca przegłosowuje co chce, z łaski dając (gdy się spieszy do domu) poprowadzić obrady tym z opozycji, połowa z 25 radnych przez cztery lata nawet nie zabrała głosu, a poza tym to jedno wielkie „bicie piany”, bo przecież nie ma tam żadnych, realnych uprawnień.
 
*          *          *
Ale jesteśmy na swoim śmietniku. Coś się jednak dało zrobić. Każda zmiana posuwa sprawy do przodu. Metro – chodzi i czyste jak nigdzie w świecie. Dwa mosty przez Wisłę. Poszerzony Wał Miedzeszyński i parę kilometrów ekspresówki do Marsa – przykład jak kilka, kilkanaście kilometrów zmienia cywilizacyjnie duże fragmenty miasta. Przykłady z różnych czasów i prezydentów, żeby nie było partyjnie. Nie chcę narzekać, od tego są tutaj inni. Chciałbym tylko, żeby kiedyś władzę w tym mieście objął ktoś, kto tu trochę żył, zna i czuje tutejszy klimat. Żeby znał się na zarządzaniu i nie bał się zatrudniać mądrzejszych ludzi. Żadnych nowych Piemontów prawicy czy lewicy, ani wiceprezesów partii jako prezydentów, ani trampolin do wyższych urzędów w państwie. No i żeby w końcu Ten Ktoś doprowadził do uchwalenia planu zagospodarowania przestrzennego dla całej Warszawy.
 
  76 351

 

"Benia mówi mało, ale on mówi smacznie"

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości