perbrand perbrand
149
BLOG

Gra w dobrego i złego redaktora

perbrand perbrand Kultura Obserwuj notkę 6
          Zapewne prawie każdy kojarzy częsty w hollywoodzkich filmach i serialach motyw gry w dobrego i złego glinę. Gra ta polega w skrócie na psychologicznej sztuczce, jaką jest wcielanie się policyjnych funkcjonariuszy w różne, przeciwstawne sobie role. Najpierw (nie wiedzieć czemu, w odwrotnej kolejności niż wskazuje nazwa gry) przesłuchiwanego delikwenta bierze w obroty „zły glina” zachowujący się jak agresywny furiat, rzucając dookoła meblami, nie szczędząc pod jego adresem ciężkich bluzgów i poważnych gróźb, jednocześnie dając mu tym samym do zrozumienia, że jego losy są policzone. Jeżeli „złemu glinie” nie udało się z zastraszanej osoby nic wycisnąć, jego miejsce zajmuje „dobry glina”. Ten z kolei  przyjmuje postawę łagodnej jak baranek, współczującej bratniej duszy przesłuchiwanego, której jedynym celem jest pomoc i wyciągnięcie go z opałów. Oczywiście delikatnie prowadzi przesłuchanie w takim kierunku, aby – za pomocą wyszukanej perswazji i gestów solidaryzmu- zrealizować cel identyczny jak w przypadku swojego złego poprzednika. Wyżej opisana zabawa i wielokrotna zamiana ról niekiedy potrafią trwać wiele godzin, aż wzięty w krzyżowy ogień pytań i zarzutów obiekt przesłuchania w końcu skapituluje. 

                 Owa gra przypomniała mi się w trakcie lektury felietonu z nr 7/2008 r. „Newsweeka” autorstwa Tomasza Jastruna, czyli persony oddelegowanej przez Salon III RP tuż po śmierci Zbigniewa Herberta do arcybrudnej roboty (którą zwyczajnie nie chciał paskudzić sobie rączek nikt z pierwszego garnituru tego towarzystwa) „zdemaskowania” Księcia Poetów jako mającego problemy ze zdrowiem psychicznym frustrata (tak, tak panie Jastrun- pamiętamy!).Znany publicysta napisał: „Odwiedzam Muzeum Powstania Warszawskiego. Tyle trwała kwarantanna po PiS. Udało mu się wyprodukować i rozpowszechnić wirusa zatęchłego patriotyzmu, który zatruł moje serdeczne wobec ojczyzny myślenie.” Kuriozalna z pozoru deklaracja Jastruna skłoniła mnie do ogólnej refleksji nad podejściem polskich mediów głównego nurtu do patriotyzmu i wielu innych zagadnień mieszczących się w ramach tradycjonalizmu po symbolicznym 1989 roku. W niszowej prawicowej prasie można było dotychczas spotkać się z diagnozą odsłaniającą, delikatnie ujmując, jednoznaczną niechęć tych mediów wobec patriotyzmu. Został on przez okrągłostołowe elity uznany za główny składnik tworzący niebezpieczne jądro Ciemnogrodu, w którego objęciach ma do dziś znajdować się z definicji czarnosecinny polski naród, trwale niezdolny do przekształcenia się w zdrową, europejską nację z prawdziwego zdarzenia. Jakiekolwiek więc pozytywne wartościowanie patriotyzmu groziło więc w bałamutnej logice myślenia lewicowo-liberalnej inteligencji obudzeniem demonów nacjonalizmu, rzekomo głęboko drzemiących w rodakach. Ostrożnie więc z historyczną martyrologią, z gloryfikowaniem wydarzeń dla Polaków szczególnych, a napawających ich (często niesłusznie) narodową dumą. Inaczej ujmując: ostrożnie z tym patriotyzmem, wściekłe upiory trzymane na smyczy przez katoendecję (figura retoryczna namiętnie używana jako bezpieczny, zastępujący argumenty wytrych) mogą w każdej chwili zostać spuszczone na wolność! Czy jednak stosunek establishmentu III RP do rzeczy tak w świecie –mimo wszystko-powszechnej, podstawowej i cenionej jak patriotyzm można zaklasyfikować jako ściśle wrogi? Moim zdaniem niezupełnie. Ów stosunek określiłbym raczej jako chłodny i dosyć wysublimowany intelektualnie, poprzetykany licznymi furtkami bezpieczeństwa dystans. W olbrzymim skrócie można to nastawienie sprowadzić do nieustającej, pełnej instrumentalizacji doktryny : „może i tak, ale…”. Wobec przejawów patriotyzmu                   (i innych zjawisk, o czym później) w polskiej historii, kulturze i polityce stosuje się  w mediach usypiający czujność mechanizm, który nazwałbym grą w dobrego i złego redaktora.

 

               Nie trzeba mi tłumaczyć, że niektórzy przedstawiciele polskiej śmietanki intelektualnej w głębi siebie w sposób atawistyczny odsądzają patriotyzm od czci i wiary. Często jednak fakt tradycyjnej obyczajowość Polaków w połączeniu z ryzykiem riposty ze strony stopniowo umacniającego się konserwatywnego odłamu opinii publicznej zniechęca ich do otwartego, frontalnego nań ataku. Akolici michnikowszczyzny doskonale zdają sobie sprawę, iż wściekłe ataki w imię postępu na pewne zjawiska powszechnie kojarzone z tradycjonalizmem mogą zostać w konserwatywnym polskim społeczeństwie raczej źle przyjęte. Rozsądnie więc nie palą za sobą mostów. Salon nabrał słusznego przekonania, iż niebezpieczne może być formułowanie własnej twórczości jedynie w oparciu o kanony rozumowania wychowanej przez siebie liberalnej inteligencji z dużych miast. Stąd pomysł dezorientującej gry w dobrego i złego redaktora. Zadaniem tego pierwszego jest uspokajanie potencjalnie oburzonej części opinii publicznej, dając do zrozumienia, że wszystko jest w porządku i np. nikt tutaj sobie z patriotów albo z duchowieństwa nie dworuje. Z kolei „zły redaktor” mniej lub bardziej subtelnie, ale zdecydowanie kokietuje tzw. Jasnogród, czyli odbiorców których mierzi nadwiślańska rzekoma ciemnota, zacofanie i bigoteria. Świadczy o tym dobitnie casus prof. Andrzeja Nowaka, który niedawno zmuszony został do przeprosin i wycofania się z wyrażonego w dwumiesięczniku „Arcana” poglądu, iż Adam Michnik nie wykazuje się w żaden sposób patriotyzmem, a jego gazeta bezustannie sugeruje, iż „polskość to nie jest ofiara, tylko oprawca, coś, czego trzeba się wstydzić i od czego trzeba się odciąć”. Sygnał jest wyraźny: za inkryminowanie dyżurnym autorytetom moralnym niechęci wobec własnego kraju, podobnie jak za coraz większą ilość niepoprawnych opinii, grozi dziś proces sądowy. Nie ma zmiłuj. Ten rodzaj błyskawicznej reakcji z zarzutem o brak patriotyzmu w tle, która o mało co nie skończyła się w sądzie, to nic innego jak „dobry redaktor” w akcji! Ale spokojnie, od czasu do czasu w podobnych kwestiach główna centrala Salonu musi przecież puścić oczko do swoich wielbicieli, dając im do zrozumienia, że mimo ewentualnych wątpliwości nadal pozostaje ich reprezentantem. Czyli, jak to skromnie ujmuje w tytule swojego dodatku tygodnik „Polityka”, dalej jest „niezbędnikiem inteligenta”. Wówczas na scenę wychodzi „zły redaktor”. Przy okazji ostatnich obchodów rocznicy Powstania Warszawskiego w tą osobliwą rolę wcielił się Tomasz Żuradzki, który 17.08.2007 r. zamieścił w „Gazecie Wyborczej” artykuł o wymownym tytule „Patriotyzm jest jak rasizm”. Właściwie tekst ten równie dobrze mógł składać się jedynie z tezy zawartej w tytule, gdyż poziom argumentacji i logika rozumowania ograniczały się do uparcie forsowanego uzasadnienia : „bo tak, i już!”. Był to de facto jeden z niewielu przypadków, kiedy to lewicujące środki masowego ogłupiania ugodziły w zjawisko patriotyzmu zupełnie jawnie i z całą stanowczością, a nie jak zazwyczaj w sposób zakamuflowany i gdzieś między wierszami. Po prostu gazeta której w wielu sprawach z pewnością nie jest wszystko jedno postanowiła przypomnieć swoim czytelnikom, że nadal stanowi światłą zaporę przeciwko siłom Ciemnogrodu i główny ośrodek humanizmu nad Wisłą.  Przezorną ostrożność w antypatriotycznej retoryce obrazuje doskonale przytoczona wcześniej krótka opinia Tomasza Jastruna. Z jednej strony wspomina wyraźnie o „wirusie zatęchłego patriotyzmu”, z drugiej zaś sprytnie pozostawia sobie furtkę bezpieczeństwa, deklarując własne „serdeczne wobec ojczyzny myślenie”. Ośmielam się zadać pytanie: jeżeli patriotyzm (pardon, zapomniałbym- obowiązkowo zatęchły) to nie jest właśnie przede wszystkim serdeczne wobec ojczyzny myślenie, czym w takim razie jest? Podkreślam, że nie mam zamiaru uderzać tutaj w wysokie tony i przesądzać czy rzeczywiście jest on patriotą ,czy autentycznie myśli o ojczyźnie życzliwie czy nie. Ferowanie kategorycznych osądów moralnych nie przychodzi mi z taką łatwością jak jego środowisku, cytuję go jedynie by bardziej precyzyjnie opisać zasady tytułowej gry. Jastrun, przy użyciu karkołomnych intelektualnych wygibasów, nie po raz pierwszy próbuje dokonać trudnej sztuki znalezienia sposobu jak zjeść ciastko i jednocześnie mieć ciastko. Zrozumiałbym jeszcze gdyby pisał o „patriotyzmie w wydaniu pisowskim”, lecz wspomina on o patriotyzmie w ogóle, który to PiSowi udało się jedynie rozbudzić. Czyli pomimo jednoznacznej krytyki anachronicznego patriotyzmu publicysta „Newsweeka” zdaje się podkreślać, że tak w zasadzie patriotą to on jest pełną gębą! W tym momencie na myśl przychodzi od razu orwellowskie „dwójmyślenie” albo i coś jeszcze poważniejszego. Jednak, pamiętając o losach Herberta, nie mam ochoty  wchodzić w buty samego Jastruna i jego wzorem zarzucać komukolwiek fiksacji na starość, nie w tym należy szukać przyczyn sprzeczności wniosków zawartych w jego felietonie. Taki jest po prostu efekt świadomego stosowania reguły gry w dobrego i złego redaktora. W tym przypadku Jastrun zwyczajnie musiał spełniać funkcję jednego i drugiego redaktora naraz, zaś zjawiskiem wziętym w  karby przesłuchania został patriotyzm. Identycznie zachowują się salonowi dziennikarze i autorytety wobec wielu innych, drażliwych tematów przewijających się regularnie w polskiej debacie publicznej. Gdy na przykład mowa o roli Kościoła, szczególnie jeżeli tłem dyskusji jest polska polityka, zabawa zaczyna się od nowa. W ramach dyskredytacji Kościoła, uznanego za konkurenta w walce o rząd dusz, standardowo do działania przechodzi „zły redaktor”. Obserwujemy wówczas festiwal promowania ateizmu w życiu publicznym, wykazywania nietolerancji i zaściankowości polskiego katolicyzmu oraz histeryzowania nad groźbą budowy państwa wyznaniowego. W mainstreamowych mediach brylują takie postacie jak byli duchowni Tomasz Węcławski albo Tadeusz Bartoś, mogący podzielić się z opinią publiczną swoim nagłym „oświeceniem”. Zgodnie z regułami gry w którymś momencie do analizowania Kościoła przystępuje „dobry redaktor”, który - jakżeby inaczej- podkreśla jego pozytywną rolę, chwali dokonania i nawet ostro krytykuje przejawy antyklerykalizmu. Tak więc- jak to się mówi w młodzieżowym języku- w zasadzie „nie było sprawy”. Lecz rozpuszczony na początku smrodek pozostaje, a o to przecież w tej całej zabawie się rozchodzi. Zresztą reguły gry w dobrego i złego redaktora stosują się do tematyki nie tylko światopoglądowej, lecz także stricte politycznej. Wskutek zmiany nastrojów społecznych i ujawnieniu wielu skandali związanych z brakiem lustracji w Polsce, „Gazecie Wyborczej” i jej medialnym satelitom zdarza się niespodziewanie zarzucić łopatologiczną negację lustracji i dekomunizacji ostrożnie zmieniając postawę, lecz nigdy o pełne 180 stopni. Przykładem tego jest zamieszczona w „GW” z 24.01.2000 r. opinia prezesa Fundacji Batorego Aleksandra Smolara: „Na rzecz lustracji przemawia również prawo obywateli do posiadania wiedzy o ludziach, którzy aspirują do najwyższych stanowisk w państwie. Otrzymywanie informacji ważnych dla oceny moralnej ludzi, którzy chcą wpływać na los społeczeństwa, jest elementarnym prawem obywatela – i obowiązkiem tych, którzy mają do tej informacji dostęp. Żadna humanistyczna frazeologia tego faktu nie zmieni!” Piękne słowa! Podobne przekonanie zaczyna stopniowo towarzyszyć coraz to większej ilości salonowych dziennikarzy, nie wyłączając samego nieomylnego demiurga w osobie redaktora naczelnego „Wyborczej” (słynna wolta w artykule „Otwórzmy teczki” z 13.05.2007). Ale jednak zawsze w sposób kontrolowany. Lustracja? „Dobry redaktor” potakuje z entuzjazmem, lecz zaraz wywodzący się z tej samej drużyny „zły redaktor” dodaje zapobiegawczo i z całą surowością:  byle tylko „cywilizowana” i spełniająca wszelkie humanistyczne normy. Czyli w efekcie…żadna. Przykłady tego typu działania można mnożyć  niemal w nieskończoność.

 

Sztuka, jak już wspomniałem, polega na tym, aby zarazem zjeść i mieć ciastko. Aby pognębić Ciemnogród i pokrewne zjawiska arbitralnie do tej kategorii zaklasyfikowane, jednocześnie wykazując swoje pozorne do tych zjawisk przywiązanie. Zamykając tym samym usta ewentualnym krytykom, którzy i tak nie dysponują porównywalną siłą przebicia w dyskusji. Aby, wreszcie, dobry i zły redaktor poprzez swoją misterną grę ukierunkowali odbiorcę odpowiednio wobec omawianego problemu. To jest integralny element tego co Jeana Sevillia nazwał w swojej książce terroryzmem intelektualnym. Fakt, iż lewicowo-liberalnej samozwańczej inteligencji w dalszym stopniu udaje się sprzedawanie tego kitu (albo eufemistycznie: faryzeizmu), którego w normalnym warunkach nikt by nie kupił, świadczy o jej imponujących zdolnościach manipulacyjnych, zaś niestety fatalnie o polskiej opinii publicznej.

 
perbrand
O mnie perbrand

"- Jakim prawem?! - Prawem, a nie lewem , towarzyszu." fragment dialogu z "Ceny" Waldemara Łysiaka

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura