Polesky. Polesky.
221
BLOG

Słowo

Polesky. Polesky. Kultura Obserwuj notkę 1

Okoliczności były wymarzone. Bezkresna przestrzeń powszedniego przedpołudnia, kiedy wszystkie niepokoje oddalają się do swoich fabryk, sklepów i przedszkoli, a gosposie z zamożnych domów z sąsiedztwa porzucają odkurzacze dla bezszelestnych objęć listonoszy. Gabinet zatopiony w prozotwórczej ciszy. Oswojone kąty wypełnione kredowobiałym i starożółtym miąższem woluminów, przesyconych proustą chronometrią, becketyckim wyczekiwaniem na zdarzenie, nabokawą metanarracją, cortazarną masturbacją beznadziei, ionescą kpiną, dostojewskim bólem istnienia, hellernym wrzeniem barw, joyceologiem wewnętrznym, dickoniryczną halucynacją, a wszystkiego po trochu, wszystkiego w miarę, do woli, a wszystko wymieszane, wybełtane, przepisowo odstałe, jak wigilijny bigos, po którym tak miło zapaść w sytą drzemkę albo, wedle temperamentu, wyrzygać się do czysta. Kojąco regularna bryła biurka i opiekuńcza wklęsłość fotela o miękkiej jak podbrzusze kokoszy wyściółce, wygniecionej w sam raz, by ugościć prozaiczną pupę. Falliczny owal parkera, którego krukodzioby cień rozcina kremowy prostokąt satynowego papieru, zakupionego po bandyckiej cenie, bez żalu, ze skrywaną przed sobą samym nadzieją przyszłej dywidendy bibliofilskiej, kto wie, kto wie …

I natchnienie - podobny miłosnemu odurzeniu stan zawieszenia pomiędzy napięciem i obezwładnieniem, podnieceniem i oszołomieniem, coś jak pijany strachobólorgazm żołdaka w okopie, jak doświadczenie absolutu na moment przed atakiem grand mal, na chwilę przed zapłodnieniem dziewiczej karty złocistą stalówką.

Brakowało tylko pierwszego słowa. Resztę już miałem: praktycznie gotowe pierwsze zdanie, wyważone punkty kulminacyjne, starannie dobrane metafory, przemyślaną konstrukcję fabularną, dyskretnie podporządkowany treści sposób prowadzenia narracji, nawet zakończenie - finis, który szczególnie w przypadku krótkiej formy zdecydowanie coronat opus, nadaje całości ostateczny wyraz i na dobrą sprawę przesądza o końcowym efekcie artystycznym. Brakowało tylko pierwszego słowa, jednego z setek, może tysięcy, statystycznie bez znaczenia, bez którego jednak nie umiałem zacząć.

Czasem natchnieniu trzeba dopomóc, delikatnie trącić Pegaza ostrogami, nakłonić go do truchtu, potem wystarczy tylko wprawnie prowadzić wodze, tak by nie zakłócić naturalnego rytmu biegu, a w miarę pokonywania dystansu sam rozpędzi się do galopu. Łopot białych skrzydeł, szum piór, tętent srebrnych podków na marmurowych płytach via gloriae. Czy coś w tym guście.

Zapisałem pierwsze zdanie, pozostawiając nieco miejsca na brakujące słowo, nie za mało, by nie musieć ściskać liter, nie za dużo, gdyby było krótkie jak chlaśnięcie biczem. Zdanie prezentowało się znakomicie. Odczytałem je na głos. Brzmiało nieźle, miało dobre tempo, naturalny wewnętrzny rytm, nieco poetycką prozodię, łagodną linię intonacji. Ale brakowało pierwszego słowa. Odczytałem zdanie w myślach, potem ponownie na głos. Przez głowę przelatywały mi nieprzeliczone stada słów, okrążały umysł z szelestem spółgłosek przednio-zębowo-szczelinowych i rozbijały się o pancerną szybę dyskwalifikacji.

Tak bywa. Coś się zacina i, mimo sprzyjających okoliczności, znakomitego pomysłu, serca rozgrzanego twórczym napięciem, mimo tego wszystkiego Pegaz staje w miejscu i dalej ani kroku.

Pochyliłem się nad pustym miejscem w absurdalnej nadziei, że brakujące słowo samo się jakoś zmaterializuje. I rzeczywiście, kontemplowane w skupieniu, puste miejsce zaczęło przybierać Formę. To jeszcze nie było słowo, raczej ślad na papierze, plątanina linii wykreślonych jakimś anty-sympatycznym atramentem, który zdawał się stopniowo gęstnieć, nasycać barwą pulsującą od jasnego błękitu po szmaragdową zieleń, jak pancerz chrząszcza w pełnym słońcu, aż wreszcie tężejące migotanie poczęło materializować się … nie, nie w słowo jeszcze, raczej w formę gramatyczną, zabarwienie emocjonalne, miraż znaczenia. Krystalizujące słowo przez moment wydawało się być czasownikiem, by nagle przez imiesłów przetopić się w przymiotnik, potem w rzeczownik, a chwilami, w stroboskopowym tańcu widm, migotały wszystkie przysłówki i zaimki, błyskały groźbą absurdu spójniki i przyimki, by po chwili znów zgęstnieć w poważny czterosylabowy rzeczownik, mieniący się końcówkami fleksyjnymi, i znów rozlać się w czasownik, i znów błysnąć barwnym przymiotnikiem.

Aż w końcu z oszalałego transu koniunkcji i deklinacji wyłoniło się prawdziwe oblicze słowa. Oblicze wykrzywione szyderczym uśmiechem. Spojrzałem w napięciu i zadrżałem. Prawie na pewno spostrzegłem, że szydercze oblicze łypnęło na mnie okiem i łobuzersko mrugnęło.

Słowa potrafią płatać figle. To więzną w gardle lub przywierają do końca języka, to znów wyrywają się nieproszone. Rozwiewają mlecznobiałą mgłę ignorancji, by zastąpić ją świetlistą zasłoną ułudy. Wylatują wróblem, by powrócić wołem. Ni stąd ni zowąd stają się ciałem, albo nieopatrznie rzeczą się, kobyłka u płota. Dzielą jak rzeki bądź łączą jak mosty. Wzniecają wojnę, by potem przynieść pokój. Bywają ostre jak miecz i łagodne jak modlitwa. Przynoszą mądrość i rozpacz zarazem, pouczają i łudzą, zwodzą i prowadzą, kuszą i przestrzegają, roznamiętniają i lżą, oczarowują i otrzeźwiają, a nade wszystko ewoluują, redefiniują się, deklinują, koniugują i derywują, derywują, derywują, jak marcowe koty, jak pierdolące się bez wytchnienia króliki.

Słowa mogą ranić boleśnie. Nawet te nie wypowiedziane. Spojrzałem na szydercze puste oblicze miejsce i westchnąłem ciężko.

 - Nie mamy natchnienia? - odezwało się słowo ironicznie.

 - Ja mam - odparłem z refleksem, którego się po sobie nie spodziewałem, próbując złapać słowo za słowo.

 - Co masz? - słowo uśmiechnęło się pobłażliwie, jak stara kurwa wysłuchująca przechwałek nastolatka - Nic nie masz.

 - Mam przemyślaną formułę narracji, starannie wyważone punkty kulminacyjne …

 - Ale brak ci pierwszego słowa!

 - A ty? - wypaliłem niezbyt mądrze.

 - Hm, cóż ja! Czy wiesz, czym jestem? Czy potrafisz mnie nazwać? Może chociaż omówić? Dookreślić, zdefiniować, sprecyzować? Może choć w przybliżeniu streścić, oddać znaczenie, wyrazić zawartość emocjonalną, określić kategorię semantyczną - wyliczało z lubością - Może przynajmniej zdecydowałeś, jaką jestem częścią mowy?

 - Jesteś tylko jednym z setek, może tysięcy słów tworzących to opowiadanie.

 - Potencjalne opowiadanie - podpowiedziało słowo usłużnie - Hipotetyczne opowiadanie.

 - Jesteś statystycznie nieistotne!

 - Ale jakże istotne z punktu widzenia konstrukcji utworu. Potencjalnego, hipotetycznego utworu. Utworu, który bez pierwszego słowa nie może istnieć, ergo - zapewne nigdy nie powstanie.

 - Bezczelność!

W takich warunkach nie umiałem pracować. Musiałem coś zrobić, zanim natchnienie pierzchnie na dobre, ścigane szyderczym rechotem. A swoją drogą - co za ironia losu! Wdawałem się w słowne pojedynki z własnym tworzywem, z częścią osobistej kreacji, choć w tym przypadku może raczej przed-kreacji, niedo-kreacji, może-, oby-kreacji. I ewidentnie przegrywałem. To tak jak gdyby murarz dostał w łeb cegłą, która spadła z postawionej przezeń ściany.

Ze słowami lepiej obchodzić się ostrożnie. Rad nierad, postanowiłem poświęcić pierwsze, tak udane zdanie. Po krótkiej chwili wahania - morduję owoc swoich lędźwi, pomyślałem - skreśliłem je jednym desperackim ruchem.

Nie da się skreślić! Zamaszyste chlaśnięcie piórem powinno zmiażdżyć wszystkie litery i zostawić w pustym miejscu grubą krechę, skrywającą moją porażkę. Ale ślad pióra, nawet grubszy, brutalniejszy, niż zamierzałem, zaczynał się dokładnie w miejscu przypadającym na spację po pierwszym słowie. Zaschnięty atrament? W parkerze? Skreśliłem zdanie jeszcze raz, i jeszcze, i jeszcze. Kolejne krechy cięły wyrazy jak brzytwa, ale puste miejsce pozostało puste. Nie da się skreślić, nie da się skreślić!

 - Cha, cha - szyderczy śmiech zmroził mi serce - rękopisy się nie palą.

Słowo rzuciło mi cytatem w twarz i gdy wpatrywałem się w nie zahipnotyzowanym wzrokiem, wyzywająco wytrzymało spojrzenie. Byłem w pułapce. Nie mogłem urzeczywistnić słowa, nie mogłem się go pozbyć. Bezlitośnie rozbawione oczy spoglądały na mnie w sposób, który odbierał nadzieję na nagły przypływ natchnienia, szczęśliwy pomysł, olśnienie, na jakiekolwiek wyjście z tej sytuacji. Nie mogłem znieść spojrzenia tych stalowoszarych, pozbawionych uczuć źrenic. Odruchowo odwróciłem kartkę na drugą stronę. Co za ulga, spojrzenie zniknęło! Mogłem przemyśleć sytuację, w której się znalazłem. Była raczej niewesoła. Okazało się - mogłem to przecież przewidzieć, stary dureń - że słowo, które raz zaistnieje, choćby potencjalnie, kontekstowo, zaczyna żyć własnym życiem. Historia i codzienność dostarczają niezliczonych tego przykładów. Powinienem być ostrożniejszy. Jednak stało się, trzeba znaleźć jakieś wyjście. Jakieś wyjście. Jakieś honorowe wyjście. Znaleźć wyjście.

Muszę wymyślić to słowo. Niechby nie do końca odpowiednie, nie to jedno jedyne, którego poszukiwałem, byle jako tako pasowało do reszty zdania. Wtedy, mam nadzieję, ucieleśnione na papierze słowo zdołam szybko przekreślić. Na wszelki wypadek podrę satynowy papier i szybko zapomnę o całej sprawie. To, że kartka nie da się podrzeć ZANIM wymyślę słowo, było oczywiste, nawet nie próbowałem. Trzeba wymyślić cokolwiek, cokolwiek.

 - Cokolwiek - powtarzałem jak w malignie - cokolwiek, cokolwiek.

 - Nie wykpisz się tak łatwo - usłyszałem lekko przytłumiony głos - Cokolwiek to dalece za mało. Musi być TO słowo. Tylko jedno zaklęcie otwiera drzwi sezamu.

 - Kurwa mać - wykrzyknąłem, teraz już niemal w rozpaczy.

 - Nie, nie, to nie to - zaśmiało się słowo.

 - Zamknij się - walnąłem pięścią w kartkę, zły nie na żarty.

 - Źle, no źle! Spróbuj jakiegoś rzeczownika. Może impotencja?

 - Skurwiel! - zawyłem, miotając się bezsilnie przy biurku.

 - Czyżbyś już upewnił się co do rodzaju gramatycznego?

 - Ty kutasie! - wstałem gwałtownie, przewracając fotel z kokoszową wyściółką. Traciłem panowanie nad sobą.

 - Nieee, to nie to - słowo krztusiło się od śmiechu.

Byłem gotów zeżreć papier, byleby zakończyć tę absurdalną scenę. Złapałem kartkę drżącymi z wściekłości palcami i odwróciłem ją. Chciałem zbliżyć twarz do twarzy słowa, spojrzeć mu z bliska w oczy i plunąć jadem, zionąć ogniem, wyrzygać swą bezsilną nienawiść na ten cholerny byt-niebyt, ni to materialny, ni to wirtualny, ni to … Ale słowo tymczasem się zmieniło! Już nie było mgławicowym tańcem prawdopodobieństw, już nie mieniło się tęczowo w semantycznej kipieli rodzajników - zmaterializowało się jak ektoplazma podczas udanego seansu spirytystycznego, ucieleśniło się, przyoblekło w litery, sylaby, pulsujące jeszcze i nieuchwytne, szczególnie na końcach słowa, ale chwilami, głównie w okolicach rdzenia wyrazowego, ostro zarysowane, odczytywalne. W samym środku rdzenia spostrzegłem stosunkowo najbardziej stabilną, niemal niezmienną samogłoskę, wyraźną na tyle, że bez cienia wątpliwości rozpoznałem “o” lub ręcznie pisane “a”, nic innego.

Dostrzegłem swoją szansę. Złapałem parkera i intuicyjnie precyzyjnym ruchem wbiłem stalówkę w papier, godząc słowo w centralną samogłoskę. Bryznął atrament, zgrzyt stali o ligaturę zmieszał się z gardłowym charczeniem słowa, którego wyprężony rdzeń zadygotał i owinął się spazmatycznie wokół stalówki jak włochata zielona gąsienica. Przyrostki przez moment waliły konwulsyjnie o papier, a potem słowo zamarło bez ruchu. Odetchnąłem głęboko. Drobne włoski na zielonym ciele słowa wciąż ledwo dostrzegalnie drgały. Nie śmiałem jeszcze wyrwać stalówki z rozdartego papieru. I zanim zdążyłem zastanowić się co dalej, przyszpilone słowo nagle wyprostowało się jak sprężyna i z ohydnym mlaskaniem szarpnęło stalówką. Ledwo zdołałem je utrzymać. Miotało się jak oszalałe, plując we mnie piekącym, natychmiast czerniejącym atramentem. Na oślep chlastało ostrymi jak brzytwa sylabami, wiło się i dygotało z siłą tak wielką, że pozłacana stalówka zaczęła wyginać się i trzeszczeć. Nie pękła, ale po szczególnie gwałtownym spazmie przebity papier rozdarł się i stalówka straciła oparcie. Syczące słowo ryło nadwątlony papier szpiczastą początkową majuskułą, dziobało falliczny trzon parkera szeryfami, zdzierając grube wióry plastiku, aż w końcu pióro wyglądało jak samotna olcha pochylona nad potokiem zasiedlonym przez bobry. Zadawane na oślep ciosy odsłaniały spod plastiku coraz większy kawał stalówki. Na lśniącym metalu pojawił się ukryty przedtem napis. Pochyliłem się i nie zważając na ból zadawany przez eksplodujące mi przy twarzy spółgłoski wybuchowe, odczytałem wygrawerowane w stalówce litery. Made in China - głosił gorzki sam w sobie, a złowieszczy w tych okolicznościach napis. Podrabiany parker! Teraz wiedziałem już, że nie mam szans. Musiałem szybko coś zrobić. Słowo, wyczuwając chyba mój niepokój, jeszcze wścieklej miotało się po satynowej kartce, teraz już rozdartej prawie do samego brzegu. Jeszcze moment i wyrwie się na wolność! Nie było rady. Zacisnąłem zęby i przygniotłem słowo dłonią. Błyskawicznie wyrwałem stalówkę z rdzenia słowa i począłem siec je z wielką siłą, próbując odciąć przyrostek derywacyjny. Papier pod dłonią nasiąkł krwią wymieszaną z atramentem. Wysokie spółgłoski orały mi skórę laseczkami, ale pod ciosami stalówki litery poczęły pryskać jak patyczki. Zanim słowo wyrwało się spod mojej ręki, zdołałem odrąbać co najmniej ze trzy sylaby. W końcu jednak uwolniło się i, ciężko poranione, runęło w stronę okna przyrostkiem fleksyjnym do przodu, rozbiło szybę i zniknęło na zawsze.

Zapadła cisza. Dyszałem ciężko, serce biło mi jak oszalałe. Otarłem pot z czoła, postawiłem przewrócony fotel i na wpół omdlały opadłem na kokoszową wyściółkę, z obrzydzeniem wypuszczając z drżącej dłoni fałszywego parkera.

Po długiej, długiej chwili, kiedy serce moje zwolniło trochę szaleńczy galop, podniosłem się z głuchym stęknięciem z fotela i opatrzyłem rany. Potem zabrałem się do sprzątania. Pozbierałem potłuczone szkło, jak mogłem pozaklejałem popękane fragmenty szyby, tak by wytrzymały do czasu przyjścia szklarza, komisyjnie rozdeptałem podróbę parkera i wyrzuciłem szczątki do śmieci. Podświadomie chyba zostawiłem na koniec feralną kartę kremowego satynowego papieru, którego poszarpane i zmięte zwłoki leżały na biurku jak ulotne memento, jak szeleszcząca przestroga dla niespełnionych literatów. Podniosłem posiniałego od atramentu trupa i zbliżyłem go do oczu. Na brzegu rozdarcia zauważyłem niewyraźny odcisk słowa, jak ślad zakrwawionego buciora bandyty. Musiało być mocno pokaleczone, można się było dopatrzyć najwyżej trzech, czterech liter. Najwyraźniejszy był brzuszek okrągłej samogłoski w środku - “o”, “a” lub “u”. Nie wyglądała na poszarpaną, więc pewnie nie była to ta, którą przyszpiliłem stalówką. Z lewej strony widać było pokiereszowaną spółgłoskę z laseczką, coś jak “b” lub “h”, a z prawej spółgłoskę z ogonkiem “g” lub “j”, względnie “y”. Zresztą, pomyślałem, do diabła z tym! Teraz to już i tak nieważne.

Milczenie jest złotem, głosi starożytne porzekadło. Ten, który wie, nie mówi; ten, który mówi, nie wie - nauczają mędrcy wschodu. Forma jest pustką, pustka jest formą - wołają mistycy maści wszelakiej. Przekonałem się o tym wszystkim na własnej skórze i jak wielki Akwinanta postanowiłem, jak on - zbyt późno, zamilknąć na zawsze.

Jak on - zbyt późno. Kiedy wyszedłem do szklarza, spadła na mnie zasłużona kara. Na wszystkich okolicznych murach, na wszystkich ławkach, na szybach sklepów, w oknach piwnic, na każdym zaparkowanym samochodzie, na najmniejszym skrawku gładkiej powierzchni, rozmnożony w tysiące, tysiące egzemplarzy widniał ten sam okaleczony, potworkowato zniekształcony odcisk mojego słowa, powielona w milionach mniejszych i większych kopii śmiertelna rana zadana mojej kreatywności, offsetowo niepoliczalna zemsta rannego karła:

huj huj huj

huj huj

huj huj huj huj huj huj huj

huj huj huj huj huj huj huj huj huj huj huj

huj

Polesky.
O mnie Polesky.

W wieku dość średnim wciąż czuję dziecięcą ciekawość świata i dziecięce zdziwienie jego dziwnością

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura