Polesky. Polesky.
221
BLOG

technofobia

Polesky. Polesky. Kultura Obserwuj notkę 3

Już z daleka słychać było dudnienie - głuchy, pulsujący rytmicznie łoskot piwnicznie niskich dźwięków przypominających odgłos nadciągającego czerwia. To nawet nie były dźwięki, raczej wibracje betonu pod stopami, wyczuwane przez podeszwy uderzenia monstrualnego tętna, a przecież byliśmy o dobre pięćdziesiąt metrów od klubu. W miarę jak zbliżaliśmy się do wejścia, dudnienie gęstniało i potężniało, a gdy minęliśmy stalowe drzwi, w nasze klatki piersiowe łupnęły rytmicznie fale kinetyczne, aż natężenie dźwięku zakłóciło rytm oddechu.

Po raz pierwszy w życiu znalazłem się w klubie techno.

Klub Prokadencja zajmuje część opuszczonej fabryki. Przepastna piwnica, opleciona warkoczami rur i plątaniną kabli, z grubsza sprzątnięta i opróżniona z części rupieci, zamieniona została w salę klubową z żeliwnym barem, podestem dla didżejów zespawanym z ażurowych profili stalowych oraz niewielką sceną, także żelazną. Ozdobę murów z popękanej gołej cegły stanowiły sprayowe mazaye, taśmowo powielane ornamenty wycięte z odpadów blachy szóstki, żeliwne wygibasy i kompozycje z nierdzewnej stali walcowanej. Tu i tam porozstawiane były dwustulitrowe blaszane beczki, odrapane, obtłuczone, powgniatane, pokryte łupieżem korozji - tutejsze stoliki dla gości; siadało się zaś na czerwonych plastikowych skrzynkach po CocaColi. Dodatkową ozdobę wnętrz stanowiły fragmenty obrabiarek, jakieś staroświeckie urządzenia, truchła starych maszyn do rachowania. Centralną część sali stanowiła betonowa arena, zamknięta czterema narożnikami wież głośnikowych - łącznie prawie pięć kilowatów mocy muzycznej.

Przytulnie.

Przyszliśmy właściwie na moment otwarcia, tuż po dziesiątej i knajpa była jeszcze prawie pusta. Muzyka, jak się potem okazało, grała jeszcze stosunkowo cicho, pomieszczenie było rzęsiście oświetlone, a powietrze relatywnie rześkie i przejrzyste. Przyszliśmy z ciekawości, z chęci zerknięcia w obcy świat. Byliśmy tu intruzami - trzej zgrzybiali starcy grubo po trzydziestce, o umysłach zatrutych jazzem, w odróżnieniu od umysłów innych gości, zatrutych ekstazą lub speedami, bo jak inaczej wytrzymywaliby ten łoskot, nie wspominając o czerpaniu zeń radości? Byliśmy intruzami - beznadziejnie przywiązani do staroświeckiego poglądu, że muzyki słucha się uszami, a nie absorbuje bezpośrednio do pnia przedłużonego poprzez rezonans układu kostnego. Intruzami - niewolnicy zwietrzałych konwencji, w myśl których istotą wypadu do klubu jest prowadzenie życia towarzyskiego.

Podeszliśmy do baru. Wicek miał robić jakieś zdjęcia i poszedł obgadać sprawę z właścicielem. Piotr na migi zamówił po piwie. Było zimne, aż pękało szkliwo zębów. Przycisnąłem dłonie do oszronionego szkła i rozejrzałem się po sali.

Spod podestu dla didżeja waliły kłęby gęstego dymu, który rozsnuwał się po podłodze i oblewał nieliczne postaci technofanów coraz wyższymi falami, smagany i przeszywany prędkimi sztychami wielobarwnych reflektorów punktowych. Didżej, czy też człekokształtny cyborg stojący na podeście dla didżeja, beznamiętnie i niespiesznie manipulował jakimiś pokrętłami i suwakami rozsianymi pośród pstrej wysypki trójbarwnych diod - białych, zielonych i czerwonych strzał wytryskujących stereo z niewidzialnej konsoli. Modulował metaliczne mlaskanie, dublujące dudniący basowo puls podstawowy, załóżmy że umówimy się że ćwierćnutowy, wtedy mlaskanie byłoby ósemkowe, a ponad tym terkotało szesnastkowe tremolo zgrzytów, pierdzeń i buczenia. I tak bez końca, bez końca, bez końca, jednostajnie i niezmiennie i tylko coraz głośniej, aż do następnej modulacji, polegającej na zastąpieniu wysokotonowego pierdzenia szesnastkowego wysokotonowym pierdzeniem trzydziestodwójkowym, a potem sześćdziesięcioczwórkowym, jak w transformatorze wucze.

To tyle, jeśli chodzi o muzykę techno.

Prześwietlone ultrafioletem barmanki gorzały w półmroku poświatą fluorescencyjną, uwijając się za żelaznym kontuarem jak znakowane bakterie w preparacie mikroskopowym. Reklamowe napisy fosforyzujące na koszulkach opinających ich biusty przypominały opisy preparatów - Gonococcus, Streptococcus, Cocacolacoccus, Camelococcus. Stroboskopowe światło zalewające betonowy parkiet - tak, wiem, jak to brzmi, ale ten łoskot - miriadami fleszobłysków, wyławiało z mglistego mroku jakieś pokracznie powyginane byty, obecne jedynie poklatkowo pośród mlecznobiałych turbulencji. Ze schodów, którymi przed chwilą zstąpiliśmy tu do czyśćca, coraz nieustanniej spływały pary i grupki nowo przybyłych technofanów, zadziwiająco licznych, jeśli wziąć pod uwagę krzywą Gaussa, zgodnie z którą straceńcy powinni stanowić znikomy procentowo margines - chyba że to my, starcy, stanowimy statystycznie nieistotną zbiorowość - a tymczasem nadciągali stadami, rozpływali się w siwej zawiesinie i znikali na otaczających parkiet podestach, wyciętych palnikiem z arkuszy blachy pancernej, lub zanurzeni do pasa w oparach przyspawywali się do barowych stołków.

Piotr podszedł bliżej i uniósł ku mnie szklankę z piwem.

- Czy oni czerpią z tego jakąś przyjemność? - wyryczałem mu do ucha.

Piotr sformułował odpowiedź jeszcze oszczędniej niż zwykle, lecz nie mniej precyzyjnie:

- Oszołomienie jest przyjemne.

- Acha - zaczynałem coś rozumieć. Zauważyłem coś jeszcze - Ta muzyka jednocześnie jest natrętna i nieobecna - zawyłem ochryple, świadom, że to mogą być moje ostatnie słowa tego wieczoru.

- Właśnie - rozwinął moją myśl Piotr.

Na dalszy dialog brakło nam już głosu. Na szczęście z dymu wynurzył się Wicek i skinął na nas ręką. Poszliśmy za nim. Prowadził nas w stronę ściany głośników. Chce zginąć męczeńską śmiercią, pomyślałem, ale Wicek ominął głośniki i zniknął w głębi niewielkiego pomieszczenia ukrytego za nimi.

- To jest najspokojniejsze miejsce w lokalu - zdradził nam i ściągnął z ramienia torbę z aparatem.

Rzeczywiście, tutaj wystarczyło mówić prosto do ucha rozmówcy podniesionym głosem. Szklanki postawione na środku dwustulitrowej beczki po chemikaliach natychmiast powędrowały w naszą stronę, ryjąc w kożuchu rdzy wilgotne ścieżki niczym kwarcowe ślimaki. Piwo w ich wnętrzach wrzało od wibracji.

- To co, dopijemy i spadamy? - spojrzałem błagalnie na Wicka.

- Zaraz będzie występ. Jakaś laska będzie tańczyła do muzyki hinduskiej. Muszę zrobić fotki.

Gdyby to mówił ktoś inny, może łatwiej pogodziłbym się z nieuniknionym. Ale w osobistym narzeczu Wicka chwila oznacza wieczność, pięć minut to półtorej godziny, pewne to zaledwie możliwe, a nieprawdopodobne jest synonimem oczywistego.

- A o której?

- Między dziesiątą a dwunastą?

- Ma tańczyć?

- Ma przyjść.

Spojrzałem mu prosto w oczy.

- Tutaj, między dziesiątą a dwunastą? Tańczyć? Hinduska?

- Przecież Kinior też tu występował - bronił się Wicek.

- Ale Kinior był tu na godzinę przed występem - wtrącił Piotr z chirurgiczną precyzją.

- Przyjdzie, na pewno, obiecała że przyjdzie.

Pozostało nam czekać.

- Okej, czyli jeszcze godzina?

- Nie więcej - Wicek uderzył się w piersi - Jak nie przyjdzie do wpół do dwunastej, to spadamy.

Cała godzina w tej kanciapie? Pomieszczenie służyło kiedyś za podręczny magazynek narzędzi czy surowców. Przez gołe ściany przebiegały pajęczyny zakurzonych przewodów i drutów. Sypiące się, poszczerbione cegły pokryte były wielobarwnymi nalotami i zaciekami, nieodparcie kojarzącymi mi się z krwią i fekaliami przykutych do ściany skazańców - może robotników, którzy nie wyrobili normy? Małe, zakratowane okienko, czy raczej świetlik wykuty wysoko ponad poziomem oczu, zasłaniała popękana, zachlapana farbą szyba. W kącie stała ruina jakiejś obrabiarki, przykryta całunem tłustych szmat. W drugi kąt wciśnięta była żelazna szafa o pokiereszowanych drzwiach, zamkniętych na zardzewiałą kłódkę. Dudnienie ściany głośników wprawiało drzwi szafy w rezonans, który wywoływał metaliczne terkotanie, zakłócające, czy też wzbogacające brzmieniowo - trudno przesądzać nie będąc znawcą - akustyczną aurę lokalu. Pod przeciwległą ścianą wylane było betonowe łoże, a na nim leżała przeciągając się rozkosznie gruba rura ciepłownicza, białe gipsowe kolana rozchylała lubieżnie ... przepraszam, to od tego dudnienia ... a w pęknięcie jej krocza wbity był gruby szpunt zakończony pokrętłem wielkości winylowej płyty długogrającej.

Usiadłem na skrzynce po coli i pociągnąłem łyk lodowatego piwa.

- Następnym razem zapraszam was do mojej piwnicy. Wystawię rower, przesunę skrzynię po kartoflach i będzie nawet fajniej niż tu. Muzyka też będzie, bo za ścianą jest jakiś transformator. Nie ma takiej mocy, ale za to częściej moduluje tony - krzyknąłem z cierpkim uśmiechem. Nikt nie odpowiedział.

Kolejne minuty skraplały się na oszronionych cegłach i ściekały niespiesznie na beton. Początkowo nerwowo zerkałem na zegarek, ale po kwadransie wskazówki zaczęły drżeć i wyginać się od dudnienia, aż oderwały się jedna po drugiej - sekundnik, minutowa, godzinowa - i wreszcie cyferblat ekslodował z wyraźnie słyszalnym brzękiem.

Łoskot narastał nieustannie, co kilka minut pokonując kolejne nieprzekraczalne bariery - ogłuszenia, bólu, utraty słuchu muzycznego, słuchu jako takiego, przytomności. Czy tam przed ścianą dźwięku byli jeszcze żywi ludzie? Zakryłem uszy i wyjrzałem na salę.

Na betonowej arenie porozstawiane były figury odzianych w plemienne uniformy technofanów. Kołysali się i wyginali rytmicznie z ewidentną przyjemnością. Nie odrywali stóp od betonu, ale domyśliłem się, że tak się to tańczy, wygibuje, czy jak to tam zwą.

Siedzący przy barze najwyraźniej prowadzili ożywioną konwersację! W kącie stała jakaś para - on, oparty o ścianę, muskularnym tułowiem tłumił wibracje - ona, wklejona weń i wpatrzona, coś tam do niego szczebiotała. Szczebiotała! Przy tym łamiącym kości czaszki świstaniu i charczeniu drącym uszy na szmaty?

Spod podestu dla didżeja buchały kłęby białego dymu.

Kłęby dymu.

Stroboskopowe ultrafioletowe sztychy dźgały mętną przestrzeń.

Kłęby dymu.

I dudnienie, dum dum dum, dum dum dum, dum dum dum.

Głowa mi puchła.

Dum dum dum.

Długo tego nie wytrzymam.

Dum dum dum.

Ból narastał.

Wróciłem do kanciapy. Moi koledzy, mimo że muzycy z zawodu i przyzwyczajeni do bardzo głośnej muzyki, najwyraźniej także mieli już dość. Siedzieli smętnie na skrzynkach po coli i popijali roztrzęsione piwo.

- Długo jeszcze? - zapytałem.

- Już nie przyjdzie! - Piotr poderwał się z entuzjazmem.

- Muszę, MUSZĘ poczekać do wpół - Wicek schował się za gestem bezradności.

Zapadła cisza. To znaczy - pomiędzy nami. Na zewnątrz - nie. Nie. Nie na zewnątrz.

Pociągnęliśmy po łyku piwa.

Sekundy podrywały się z betonu ociężale jak cietrzewie, z mozołem wzbijały się w powietrze i, zestrzeliwane syczącym ósemkowym “czszsz, csss, czszsz, csss”, rozbijały się o kratę świetlika.

Wtem Wicek ożywił się.

- Od czego to jest? - wskazał lubieżne pokrętło deflorujące gipsową rurę.

- To jest regulator ciepła. Węzeł cieplny - wyjaśnił Piotr.

- Nie, to jest Regulator Czasu! - w oczach Wicka zapaliły się maleńkie płomyki obłędu. Chwycił ogromne pokrętło i z wysiłkiem przekręcił. Dwa obroty zamknęły zawór.

Najpierw ustała muzyka. Dominujący w tym momencie nad dudnieniem przeciągły elektroniczny świst zaczął pikować w dół skali kilohertzów, w jednoczesnym płynnym glisando, decrescendo i depierdziando, aż w ostatnim buczącym błeeee ucichł zupełnie.

Potem zatrzymały się światła. Migotanie i wirowanie równocześnie wytraciły impet i, nim jeszcze wybrzmiały ostatnie dźwięki, szpikulce reflektorów zamarły nieruchomo, wbite w beton.

W końcu w bezruchu zastygli technofani. Tak jak nieoczekiwanie rozbrzmiały wyraźnie, tak teraz ucichły odgłosy rozmów, brzęk szklanek, pojedyńczy szrust zapalniczki, skrzypienie ciężkich stalowych drzwi wejściowych, grzechot monet wrzuconych do szuflady kasy, zawodzenie czyjejś zrozpaczonej komórki.

- Halo?

I potem zapadła cisza, dzwoniąca w uszach, wciąż jeszcze nasiąknięta pogłosami i echami, wybrzmiewająca przestrzennie jak struna fortepianu stojącego na bezkresnej tafli lodu w nieskończenie nieruchomej kryształowej grocie. Dym snuł się bezszelestnie pośród wąskich belek światła. Ściana głośników, zazwyczaj sama z siebie bucząca groźnie, teraz była kompletnie martwa.

Czas stanął w miejscu.

W milczeniu wyszliśmy z kanciapy. Nasze kroki rozniosły się w pustce zwielokrotnionym echem. Bez słowa, nie spoglądając na siebie nawzajem z obawy, że czar pryśnie przedwcześnie, ruszyliśmy do wyjścia. Mijaliśmy zatrzymane w pół gestu sylwetki tancerzy - cudacznie powyginane figury, zamrożone gesty, puste choć lśniące oczy, gipsowe grymasy na twarzach wciąż pokrytych rumieńcami, spoconych, żywych. Za barem fosforyzująca dziewczyna z obfitym biustem trzymała w dłoni szklankę, w głąb której zwisał żółty sopel piwa. Para szczebiocząca w kącie przymarzła do ściany - on, z wzrokiem utkwionym w żelbetowym stropie, na twarzy miał mieszaninę podniecenia i zblazowania - ona, oplatająca kolanami jego udo, z oczami uniesionymi wiernopoddańczo, gubiła wiotką dłoń w granitowym teraz rozporku; fałdy jej spódnicy falowały nieznacznie w nikłym podmuchu, który zgarnął dymną zasłonę z ich bezwstydu. Przemknęliśmy obok baru, nie bez zazdrości omijając zastygłych kochanków, z żelaznym tupotem wbiegliśmy po schodach i przewracając bezużytecznych bramkarzy wspólnym wysiłkiem pchnęliśmy ciężkie drzwi. Stalowe skrzydło poddało się z ironicznym zgrzytem. Fala zimnego, świeżego, przejrzystego powietrza musnęła nasze twarze. Gdzieś na gzymsie gołąb z sennym pogruchiwaniem przestąpił z nogi na nogę. Z sercami trzepoczącymi niczym przepiórki w wiklinowym koszu ruszyliśmy przed siebie. Pospiesznie, pospiesznie.

Mijaliśmy węgieł fabrycznego gmachu, wciąż nie patrząc jeden na drugiego, gdy prędkimi stopami wyczuliśmy narastające na powrót wibracje betonu, a w nasze plecy uderzył, nie cichnący mimo rosnącego oddalenia, głuchy, pulsujący łoskot piwnicznie niskich dźwięków - dum dum dum, dum dum dum, dum dum dum.

Polesky.
O mnie Polesky.

W wieku dość średnim wciąż czuję dziecięcą ciekawość świata i dziecięce zdziwienie jego dziwnością

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura