Zawył z radości miastowy inteligent-proletariat po tuskowej zapowiedzi objęcia rolników podatkiem dochodowym. Tyle, że najprawdopodobniej nic z tego nie wyjdzie. Znaczy wyjdzie, ale operacja będzie polegać na zmianie nazwy podatku płaconego obecnie.
Tak, tak - wbrew powszechnej opinii rolnicy objęci są podatkiem. Nawiasem mówiąc, najbardziej zbliżonym do katastralnego. Jest to podatek rolny, który – upraszczając – zależy od klasy (jakości) gruntów, czyli ich wartości. I wcale nie jest niski. W moich okolicach wynosi mniej-więcej 100 złotych od fizycznego hektara rocznie. Podobnie, jak „miejski” podatek od nieruchomości, stanowi on dochód gminy (obciążony 1-2% odpisem na działalność izb rolniczych).
Zatem chcąc go zamienić na „koszernego” PIT-a, należałoby podnieść aktualne obciążenia podatkowe rolników dwa i pół raza. Ponieważ z podatku dochodowego od osób fizycznych gmina dostaje niecałe 40%. Tylko wtedy operacja będzie neutralna dla budżetów gmin, w których ludzie żyją z rolnictwa. Budżetów, w których podatek rolny jest dużą, a bardzo często największą pozycją w dochodach własnych.
Na przykład Telatyn w powiecie tomaszowskim (prawie 70% poparcia dla PSL-u w ostatnich wyborach) z podatku rolnego ma ponad milion, z udziału w dochodowym niecałe 800 tysięcy, a z nieruchomości 440 tysięcy. Jak widać, proste zastąpienie rolnego dochodowym zabije budżet gminy, a neutralne dla niej – zabije produkcję rolną. A to bardzo szybko przełoży się negatywnie zarówno na rozwój ośrodków miejskich, jak i na demografię. Ciekawe z kim Platforma chce przegłosować takie zmiany…
Pewnie z nikim. Miastowi połknęli haczyk i przyklasnęli pomysłom premiera, które skończą się daniu rolnikom wyboru: albo zasady ogólne i ponad dwukrotny wzrost obciążeń, albo karta podatkowa w mniej-więcej wymiarze płaconego aktualnie podatku rolnego. Bo tak się szczęśliwie składa, że należności z karty są dochodem gminy w całości i nie odlicza się przy niej ulgi na dzieci.