Do pewnego czasu można było traktować sprawę krzyża, jako, jak to się w Polsce zwykło mawiać, temat zastępczy. W ojczyźnie tematem zastępczym jest wszystko, co nie jest związane z podatkami, służbą zdrowia i autostradami. Dzisiaj jednak, nawet najzagorzalsi entuzjaści terminu „temat zastępczy” chyba już muszą się poddać. Okazuje się bowiem, że krzyż to nie tylko sprawa kilkudziesięciu rozmodlonych osób pod Pałacem oraz łatwy i przyjemny kąsek dla infotainment, taki jakim jest choćby Bogatynia. O Bogatyni za tydzień, czy dwa się zapomni, natomiast kwestia krzyża może, choć oczywiście nie musi, pozostać na dłużej zmieniając wcielenia za wielkim przeproszeniem.
Byłem wczoraj na „Akcji krzyż” zorganizowanej przez Dominika Tarasa, czy też, jak wolą niektórzy „gogusia”. Nie wiem co widział Tomasz Sakiewicz, który jak mniemam był w tym samym czasie w tej samej okolicy co ja, tylko wspierał swoim publicystycznym autorytetem (o,o! ałtorytetem?!) działania antykonstytucyjne. Redaktor twierdzi, że osoby modlące się były szarpane, poniżane. Być może tak było w okolicach epicentrum, czyli przy samym krzyżu. Ja niestety nie mogłem się tam dopchać. Na dobrą sprawę wcale bym się nie zdziwił, gdyby w istoscie było tak jak opisuje to redaktor. Przedwczoraj widziałem przed Namiestnikowskim dwóch młodych, spoconych, czerwonych na licach trybunów ludowych z obleśną białą pianą w kącikach ust, którzy w stronę modlących się starszych kobiet wycelowali ostrze swojego dojrzałego i jakże zabawnego dowcipu – „tamte panie są z zespołu downa”. Bue He He. Otaczał ich wianuszek - no cóż, wydaje się, że to określenie jest tutaj najbardziej adekwatne, a i radykalni prawicowcy z Salonu zrozumieją – lemingów. Być może to właśnie towarzystwo widział Sakiewicz podczas czynnego, jak mniemam, wspierania rozmodlonego tłumu, gdy ten kpił sobie z konstytucyjnej zasady rozdziału kościoła i państwa. Ja wczoraj widziałem dość inteligentne twarze młodych ludzi. Nie mogę powiedzieć, że towarzystwo było całkowicie trzeźwe. Nie widziałem natomiast do gargantuicznych rozmiarów urastającego w opowieściach radykalnych prawicowców, chamstwa. Zresztą chamstwo, to dość lajtowe określenie wczorajszych protestujących padające z ust sympatyków „obrony krzyża”. Katoliccy, jak sądzę, entuzjaści krzyżowców wczorajszym manifestantom nawrzucali już od „szamba, które należy spuścić w kiblu”, „motłochu”, „tłuszczy”, „żulerii”. Oczywiście wszystko w duchu Przykazania Miłości, Krzyża Jego Jedynego i jak napisał Wojciech Wencel, Chrystusa, który być może, choć nie na pewno, przechadza się czasem pośród obrońców Symbolu. Widziałem Mistrza Yodę, papieża z flamingiem na rękach pozdrawiającego tłum z okna Domu bez kantów. Widziałem transparenty z Wielkim Potworem Spaghetti i pastafarian – jego wyznawców. Widziałem model DNA zrobiony z plastikowych butelek, widziałem transparent Hello Kitty. I hasła: „Hello Kitty”, „Darwin, Darwin”, „Do kościoła”, „Spieprzaj dziadu”, „Pokaż cycki”. Całkiem śmieszna zabawa; ja nie dostrzegłem tej agresywnej tłuszczy, o której tak rozpisuje się prawica. Być może owa żuleria była z przodu, przy rozmodlonych; tam gdzie stałem ja, było spokojnie. Tym bardziej zdumiewa mnie takie potępienie happeningu z ust ludzi, którzy sympatyzują z rozfanatyzowanym tłumem rwącym barierki i gotów był się naparzać ze strażą miejską. „Znajcie proporcje”, chciałoby się zawołać do prawicowych blogerów, ale jak zauważył nawet redaktor Lisicki (ja słyszałem o tym z drugich ust), polska prawicowa blogosfera dość często odlatuje.
Akcja krzyż pokazała, że polska polityka rozciąga się, jakby to powiedział mój profesor Tadeusz Bodio, między pragmatyzmem, a romantyzmem. Spór to dość leciwy, przez to infantylny, ale wciąż istotny. Pod powierzchnią ogólno obowiązującego ugłaskanego dyskursu nadal buzuje wiejski, magiczny obskurantyzm. Ten doprowadził ludzi niezbyt chętnie garnących się do polityki, do chęci obśmiania konfesyjności przestrzeni publicznej w Polsce. I choć oni, jako elementy, przepraszam za trudne słowa, rekonfiguratywnego roju, przestaną się lada chwila sprawą interesować, to lewica ma szansę upomnieć się o, za przeproszeniem, swoje.
Państwo niby formalnie od kościoła oddzielone, jednak, jak to w Polsce często bywa, to co na papierze często rozmija się z praktyką. W Polsce wciąż niezwykle silną rolę odgrywa kościół katolicki. Ale parafrazując klasyka – walka krzyżem jest prostą drogą do dechrystianizacji Polski. Kiedy kwestia konfesyjności życia publicznego pozostaje w ukryciu, w utajeniu, paradoksalnie może ona kwitnąć i się umacniać nie niepokojona. Kiedy jednak dochodzi do konfrontacji i „teistycznej eksplozji”, wtedy ludzie, którzy swoją religijność traktują jako sprawę trzeciorzędną, nagle zaczynają opowiadać się po którejś ze stron sporu. Najczęściej jest to strona a-konfesyjna, ponieważ mało kto chce się z fanatykami bratać. Oczywiście poza innymi fanatykami. To jest najlepszy moment dla lewicy, aby przejąć inicjatywę, wszcząć debatę dotyczącą obecności kościoła i religii w polityce i publicznym dyskursie. Choć Mistrz Yoda i Hello Kitty trzy tygodnie po przeniesieniu krzyża na inne miejsce zapomną o całej sprawie, to poruszona przez nich lawina długo jeszcze może wybrzmiewać w polskiej polityce.