Money
Money
Mitrandir Mitrandir
765
BLOG

"Bóg zapłać" na paragonie

Mitrandir Mitrandir Polityka Obserwuj notkę 4

Kościół katolicki to suma ochrzczonych. Tak jest według oficjalnej doktryny. Jednakowoż teologiczna wizja mija się z rzeczywistością w pewnym istotnym elemencie, związanym z władzą. Jeśli zaś z władzą, to i z finansami. Władza ma pochodzenie boskie, pieniądze są oczywiście tylko narzędziem ale posłużyć się nim jednak mogą nieliczni.  Dlaczego?

 

Nie ma sensu opisywać dwóch tysięcy lat historii, która z duchownych uczyniła Panów Nieba i Ziemi. Mimo tego, że sakramentalnie łączy wszystkich ten sam chrzest i to samo poczucie przynależności do wspólnoty chrześcijan, kontrolę nad jej działalnością sprawują wraz z Papieżem wszyscy biskupi i niestety robią to w sposób totalitarny. Użycie tego słowa nie jest przypadkowe, ponieważ w kwestiach religijnych władza Papieża i władza biskupa w jego diecezji ma charakter niemal nieograniczony, totalny. Ma to swoje uzasadnienie teologiczne, jednakże od stuleci jest ono mocno kontestowane. Można nawet śmiało powiedzieć, że jest tak od samego początku chrześcijaństwa. 

 

Pewną próbą zmiany tej sytuacji lub też wskazania jej kierunku był Sobór Watykański II. Polski Kościół, mimo upływu 50 lat, dość skutecznie się jednak zakonserwował. Dalej wydaje mu się, że działalność i pozycja duchownego w społeczeństwie jest dana raz na zawsze oraz, że nikt i nic nie przełamie monopolu na świadczenie wszelakich usług religijnych. Niektóre wprawdzie są zarezerwowane duchownym, jednakże jest to zaledwie część dotycząca sakramentów. Wszystko inne mogą robić świeccy. Tymczasem polski kler zdaje się nie zauważać potrzeb swoich wiernych, w tym potrzeb dotyczących aktywności apostolskiej i totalnie kontroluje ową działalność. Oczywiście nie wszędzie i nie zawsze, wyjątki jednak potwierdzają w tym wypadku regułę. Pożądany, modelowy wyznawca chrześcijaństwa w wersji rzymskiej w naszym kraju to osoba pasywna, nastawiona wyłącznie na odbiór przekazywanych treści, zobowiązana do wspierania finansowego   instytucji kościelnych (mieści się w tym utrzymanie niemal 30 tyś duchownych), zawsze murem stojąca za episkopatem.. Rzecz w tym, że w modelu tym nie widzą się ludzie młodzi, ponieważ zaledwie kilka procent z nich uczęszcza regularnie na nabożeństwa. Nikt z pośród hierarchów nie zadał sobie trudu, aby zastanowić się nad realnymi przyczynami tego stanu. Zamiast tego szuka się zewnętrznych wyjaśnień, w rodzaju „postępującej laicyzacji”, „masońskiego sprzysiężenia mediów”, „nieludzkiego liberalizmu” - jak w XIX wieku.

 

A jak to wygląda z perspektywy młodego człowieka? Nieciekawie. Zmusza się go do uczęszczania na lekcje religii, zazwyczaj marnie prowadzone. Po upadku komunizmu, przywrócenie katechezy w szkołach było wielkim halo, ale „salki” nie były takie złe. Ktoś jednak kiedyś w episkopacie wpadł na pomysł, że nawracanie i utrwalenie tego nawrócenia powinno odbywać się w szkole. Niestety, praktyka pokazała, że to działanie przeciwskuteczne, ponieważ przyjęcie wiary powinno być aktem wolnej woli. Tymczasem kolejne etapy wtajemniczenia chrześcijańskiego realizowane są na zasadzie zaliczania punktów w tabeli. Gdyby ktoś ewentualnie się buntował, i odmawiał np. przyjęcia bierzmowania, to można go postraszyć, że nie dostanie ślubu kościelnego. To przekonuje. W rezultacie jednak bierzmowanie stało się uroczystym, sakramentalnym odejściem od Kościoła w obecności biskupa. Ci ostatni nie chcą słuchać argumentów, że religia w szkole, w obecnym kształcie, szkodzi Kościołowi. Nie szkodzi tylko personelowi kościelnemu, ponieważ ma on dzięki temu pracę i ZUS, a to szalenie ważne. Na marginesie trzeba dodać, że ostatnio dość powszechną praktyką, na skutek niżu demograficznego, jest rezygnacja z usług katechetów świeckich. Priorytet mają duchowni. 

 

Co dalej robi młody człowiek? Chce wziąć ślub... Tu zaczynają się poważne kłopoty i to związane z finansami. Kodeks Prawa Kanonicznego nie przewiduje taryfikatora opłat za formalności związane z sakramentem małżeństwa. Za posługę kapłana / diakona powinien on otrzymać dobrowolną ofiarę. To gdzieniegdzie funkcjonuje. Zazwyczaj jednak organizacja ślubu kościelnego to poważny wydatek, związany z cennikiem funkcjonującym w danej parafii. Płacić trzeba za wszystko. Można jednak zauważyć ciekawą prawidłowość, im większe miasto tym ceny niższe. Co więc się na nią składa? Opłata „za księdza”, opłata „za organistę” (trzeba ją ponieść nawet wówczas, gdyby na naszym ślubie śpiewał Chór Opery Narodowej a grała Orkiestra Filharmoników Berlińskich), opłata „za kościelnego” (różnie może być nazwana, mieści się w tym „wynajęcie samej świątyni” i serwis z tym związany). Do tego dochodzi jeszcze kwestia licencji na udzielenie ślubu w innej parafii na świecie. Przykład: gdyby para chciała wziąć ślub w Watykanie (co jest możliwe i czasami znacznie tańsze od naszego krajowego rynku), to - o ile ślubu nie udziela Papież - inny kapłan a nawet biskup musi uzyskać zgodę ordynariusza miejsca pochodzenia panny młodej, bo tylko on posiada uprawnienie do pobłogosławienia takiego małżeństwa (pomijamy wszystkie wyjątki i przypadki szczególne). Władzę tę na zasadzie delegacji ma proboszcz parafii panny młodej i ostatecznie on rejestruje sakrament i udziela zezwolenia na to, że ślub odbędzie się  gdzie indziej. To jednak kosztuje, mimo, że wiąże się wyłącznie z wystawieniem kilku dokumentów i wynosi tyle, co połowa stosowanej taksy na ślub (stąd potoczna nazwa tej usługi: półślubek). W praktyce jest to opłata za przepadek okazji do zarobku. Oczywiście nie wszędzie jest pobierana ta opłata. Niektóre parafie zakonne uważają, że to jest ich kancelaryjny obowiązek i nie pobierają żadnych kwot z tego tytułu. Szczęśliwy więc ten, kto z takiej parafii pochodzi. 

 

Generalnie więc młody człowiek, u progu dorosłego życia przechodzi przez frustrującą i mocno irytującą procedurę zamówienia ślubu. Kościół tylko od niego wymaga: zapłać, udaj się na przedślubne katechezy, zrób coś tam jeszcze i nie narzekaj, bo ostatecznie możemy ci odmówić. Gdy taki ktoś pomyśli, że w perspektywie ma jeszcze chrzest, I komunię a także i pogrzeb (tu również obowiązują stawki umowne za usługi i niebotyczne ceny kwater na cmentarzach  katolickich), to kompletnie odechciewa się mu jakakolwiek kooperacja z firmą RCC (Roman Catholic Church). Do tego jeszcze należy doliczyć coroczną wizytę księdza, zwaną potocznie „kolędą”. W założeniach miała ona być wizytą duchownego w domu wiernego, mającą na celu bliższe poznanie jego życia, problemów i potrzeb. Praktyka stała się jednak czymś straszliwie żenującym. Ksiądz, jak rachmistrz spisowy odwiedza dom, poświęca go, zabierze kopertę (bo nie wypada nic nie dać) i pójdzie. Grafik jest przecież napięty i nie ma czasu na dłuższy pobyt. We Włoszech funkcjonuje podobny zwyczaj, tylko ogranicza się do błogosławieństwa domu, a ofiara pieniężna to zupełnie dobrowolna sprawa. 

 

Jak to jest więc z tym „Bóg zapłać”? Trochę dziwnie. Jeśli popatrzymy na zapisy prawno-kanoniczne i postaramy się wczytać w duch prawa, to wszystko powinno wyglądać nieco inaczej. Wszelkie instytucje kościelne utrzymywane powinny być z dobrowolnych datków wiernych. Kościół lokalny powinien być tak samo biedny, jak jego wierni i tak samo bogaty, jak i oni. Czasami jednak powstaje przepaść, która w jakiejś mierze wynika z tego, że w Polsce nie istnieje poczucie wspólnoty po jednej i drugiej stronie. RCC to firma, wierny zaś jest jej klientem. Jak w restauracji fast food. Weźmy pod lupę taką kwestię: mityczna „taca” , darowizny „na Kościół” czy zapisy testamentowe „na Kościół” stanowią datek przeznaczany na potrzeby wspólnoty. Z tego czerpie się środki na utrzymanie świątyni i innych obiektów i wszystkie inne potrzeby lokalnej wspólnoty. Nie wolno z tych pieniędzy łożyć na utrzymanie kapłana. Czy ktoś to wie? Duchowni to wiedzą. Wierni raczej nie. Zwykle też rzadko dowiadują się, jakim majątkiem i jakimi środkami dysponuje ich parafia. Mało tego, nikt nie mówi im, w jaki sposób jest on zarządzany. 

 

Tak więc najnowszy pomysł polskiego episkopatu, dotyczący zwiększenia transparentności finansów Kościoła to strzał w stopę. Niewiele z niego realnie wyniknie. Kilka miesięcy temu KAI przygotował raport o finansach Kościoła. Rzecz w tym, że nie została podana metoda, jak go stworzono i nie wskazano źródeł informacji. Realnie więc nikt nie wie, jakim majątkiem dysponują polscy duchowni oraz jaka część z niego należy do kościelnych osób prawnych a jaka jest własnością różnej maści kościelno-prywatnych spółek czy zwyczajnie jest prywatną własnością duchownego. Ci ostatni, jak wszyscy obywatele mogą przecież nabywać i zbywać dobra materialne, warto się jednak zapytać skąd pochodzą środki na ich zakup czy też na co zostaną przeznaczone środki po ich zbyciu. Czy biskupi zechcą ujawnić wszystkie te operacje i określić co jest ich własnością - naszą własnością. Nie sądzę. To jest tak samo mało prawdopodobne, jak to, że biskup czy proboszcz dopuści do administrowania majątkiem osoby świeckie. Gdyby tak się stało, w sklerykalizowanym polskim Kościele, byłby to swego rodzaju przewrót kopernikański.

 

Można więc z całą pewnością powiedzieć, że jest to wyłącznie zabieg PR-owy, który ma pokazać, że RCC jest organizacją otwartą, przystępną dla wiernego i przejrzystą. Cała akcja nie jest dyktowana chęcią zmiany, ale strachem przed zmianami, jakie chce biskupom zafundować rząd. Do tej pory nie musieli się oni martwić o ZUS dla swojego personelu. Tymczasem wszystko wskazuje na to, że kwoty, jakie Kościół rzymskokatolicki zbierze z rynku będą dalece niewystarczające na pokrycie zobowiązań emerytalnych (funkcjonujących i tak na preferencyjnych zasadach). A co się stanie, jak zostanie zlikwidowany Fundusz Kościelny? Nie trzeba być więc specjalistą aby przewidzieć tragiczne skutki takiej sytuacji, które jeszcze bardziej pogłębią kryzys. Biskupi, aby zapewnić swoim kapłanom świadczenia będą na siłę wysyłać ich do szkół, mimo fatalnego przygotowania. Oczywiście  wyprą oni świeckich. Młody człowiek, widząc to, szybciej przerzuci się na etykę i da sobie spokój z taką religijnością. Wtedy jeszcze chętniej odda głos na ludzi pokroju Janusza Palikota, którzy wówczas zażądają - całkiem słusznie zresztą, aby parafie płaciły VAT od usług religijnych i posiadały kasy fiskalne. Skoro to jest ofiara „na niby”, to „Bóg zapłać” można też drukować na paragonie. 

 

Proponuję zatem polskiemu episkopatowi, aby zamiast pisać kolejną bezsensowną instrukcję, zajął się problemem katechezy w szkole oraz fatalną, kanoniczną, jakością usług jakie proponuje wiernym, a ściślej rzecz biorąc, sposobem naliczania opłat. W tej pierwszej sprawie, dla dobra samego Kościoła część katechezy powinna wrócić do parafii, do salki. Chodzi mi o tę część, dotyczącą wtajemniczenia chrześcijańskiego, czyli tę która mieści się w greckim źródłosłowie terminu katecheza. Nauka teologii, może zostać w szkole i lepiej by było, aby zajęli się nią świeccy nauczyciele. 

Co się zaś tyczy drugiej kwestii, to zwykłym wiernym wystarczy, aby ofiara  była rzeczywiście godna owego „Bóg zapłać”. 

Mitrandir
O mnie Mitrandir

Trudno pisać o sobie, szukając sensu, bo wszelkie kwalifikacje ideologiczne czy religijne a także zainteresowania naukowe stają się względne i jakoś "równouprawnione".

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka