Razu pewnego szedłem sobie Żoliborzem warszawskim, trzymając ręce w kieszeniach wielkich jak ocean (niestety nie moja to metafora). Uliczką, niestetety też nie w Barcelonie, ale w którą wbiegł może i kiedy Boniek. I nic. Uliczka jak to uliczka żoliborska. Cud, miód, malina. Ale idę nią sobie dnia następnego i...stanąłem jak wryty. Przed mną wyrósł meteoryt. Zacząłem „zjawisko" dokumentować. (W razie potrzeby kliknij na foto, aby powiększyć)