Donald Tusk usilnie stara się nas przekonć, że jest mistrzem absurdu. Gdy kilkanaście dni temu środowisko internautów nie pozostawiło suchej nitki na projekcie ocenzurowania internetu, bo jak inaczej nazwać można chęć blokowania uznaniowo stron "nieodpowiednich" (ciekawe ile czasu zajęłoby uznanie za stronę nieodpowiednią choćby bloga autora notatki) w ocenie rządzącej Platformy, w głowie premiera zaświeciło się światełko, że oto on, wielki "przyjaciel" internautów mógłby utracić niezbędne mu w tej grupie społecznej poparcie. Sondaże poszły w ruch i w efekcie dziś za nieco ponad 2 godziny szef rządu miał spotkać się z oponentami. Tak, tak - miał, mimo, iż spotkania wcale nie odwołano. Wystarczyła tylko odpowiednia selekcja partnerów do rozmowy i już mamy pewność, że włos z głowy premiera nie spadnie. Kataryna, Martin Lechowicz czy autor strony TuskWatch pozostaną w domach, oddzieleni bezpieczną fosą łącza internetowego, a na sali zasiądą "swoje" chłopaki (z Młodych Demokratów?).
W organizowaniu podobnego cyrku Platforma ma już doświadczenie. Minęło już trochę czasu od momentu, kiedy debatę na temat stoczni Tusk zorganizował z marginalną grupką swoich popleczników, eliminując wszystkich niewygodnych rozmówców sprytnymi unikami, ale śledzący nasze życie polityczne obserwatorzy doskonale pamietają tą hucpę.
Tym razem miało być inaczej... Miało. Szansę zadania pytania premierowi otrzymali teoretycznie wszyscy internauci. Reklamowano hucznie możliwość skorzyystania z najbardziej znanych portali społecznościowych: Facebooka, BLIP-a, Twittera, Flakera oraz GoldenLine; stworzono z tej okazji specjalną stronę internetową itd. itp. Okazało się jednak, że dbający o image premiera Maciej Budzich zapewnił nas, że pytania internautów będą... CENZUROWANE!!!
Istna szopka tyle, że w lutym.
(PlatformaObywatelska.cba.pl)
