– Wyruchali nas. –Powiedział Jerzyk. Benek pomyślał, że
przyjaciel narzeka, bo pominięty został w nowym rozdaniu. To
normalne, że za osobiste rozczarowania winimy świat, czy więc
znaczy to, że zaczyna być normalnie? W tamtym momencie po
raz pierwszy zauważył, że to co dotąd brał za jedną z min swojego
przyjaciela, grymas zgryźliwej ironii, którego Jerzyk używał, aby
wykpić swoich przeciwników, prowokować albo śmieszyć, stał się
znakiem firmowym jego twarzy
Zresztą i Benek mógł czuć się niedoceniony. Nikt nie zaproponował
mu niczego. Natomiast felietony, których projekt osobiście
przedstawił redaktorowi naczelnemu „Przeglądu”, zaakceptowane
zostały nieoczekiwanie łatwo.
Wcześniej mogło to być jednym z jego marzeń. Było to przecież
jedyne oficjalne pismo, w którym nie tylko nie wstyd było
publikować, ale mogło to być uznane za honor. Wtedy jednak
ambicje Benka były większe. „Przegląd” poddany był cenzurze,
„Niepokorni” zależeli tylko od niego. Robienie „Niepokornych”
zamykało mu drogę do „Przeglądu”. Teraz „Niepokorni” oddalali
się w historię, a Benek mógł zacząć pisać do „Przeglądu”.
Tremę, która niespodziewanie opanowała go, gdy po raz pierwszy
już w nowym charakterze przekroczył próg redakcji, Benek zapamięta
na zawsze.Mimo, że pewien był,iż nikt nie zauważył jego
stanu. Nikt zresztą nie zwracał na niego specjalnie uwagi. Bywał
tu już wcześniej. Teraz jednak otwierając drzwi redakcji poczuł, że
otwiera nowy rozdział swojego życia i, być może, nowy rozdział
historii „Przeglądu”. Drzwi pisma otworzył wiatr historii, który
wniósł Benka do środka, a on prawie słyszał łopot jego skrzydeł.
Powoli stawał się członkiem zespołu i zaczął oswajać się z wnętrzem,
które wcześniej wydawało się mu labiryntem. Może dlatego,
że wystarczyło otworzyć drzwi, aby znaleźć się w samym
środku; pół metra od stołu, na którym leżały stosy papieru: maszynopisów,
korekt, nieznanych nikomu dokumentów, kopert
i słowników. Parę osób grzebało w nich nie zwracając uwagi na
wchodzących i potęgując atmosferę chaosu. Ten salon, pełniący
funkcję poczekalni, korytarza i pomieszczenia redakcyjnego, na
prawo zwężał się w wąski korytarzyk. Z obu stron przylegały doń
boksy redaktorów, z których każdy przyczepionymi do ścianek
fotografiami, wyciętymi z gazet cytatami czy reprodukcjami zaciekle
walczył o naznaczenie, zdefiniowanie i ostateczne opanowanie
tych swoich kilku oddzielonych od innych sześciennych metrów.
„Wszystko jest jutro, maniana, czekaniem na słońce, albo na księżyc”
–Słaniał się napis wycięty z najrozmaitszych czcionek rozsypujących
się w kolorową kompozycję, która oplata fotografie
wykrzywionego Boba Dylana i ponurego Płatonowa. W ciemnej sepii
geriatrycznego porno Breżniew wpija się w usta Honeckerowi.
„Rozwiązany sznurek do snopowiązałki”, „Borek Fałęcki dał zdecydowany
odpór gen. McArthurowi” łomotał na ściance obok
spiż tytułów gazet, które broniły socjalizmu, nad reprodukcjami
Boscha i Modiglianiego. I dalej korowód postaci, gąszczfotografii,
defilada tytułów i cytatów.
Były to elementy równie cichej co bezlitosnej konkurencji inwencji
i gustu, ukryta w uśmiechach bezwzględna walka o zdystansowanie
i zdominowanie nie dostrzeganych rywali.
Na lewo salon rozwidlał się w kilka pomieszczeń, które prowadziły
w głąb czasu. Atmosferę tworzyły nie tyle obrazy i sprzęty
z różnych epok, co powietrze w pozbawionych okien, ciemnych
pomieszczeniach, gęste jak kotary, pełne zapachów i głosów, przez
które trzeba było się przeciskać. Każdy gwałtowniejszy gest budził
zapomniane, tropiące swój kontekst słowa, uwalniał cienie,
które snuły się w pogoni za minionymi właścicielami, odsłaniał
niewyraźne sceny w poszukiwaniu swojego miejsca. Z ostatniego
pomieszczenia ze skórzaną kanapą i sporą liczbą rzeźbionych,
nadwyrężonych już nieco krzeseł, z biblioteką, gdzie na samej
górze prężyło się w bordowej materii okładek jedenaście tomów
Wielkiej Historyi Powszechnej nakładem Trzaski, Everta i Michalskiego,
pod obrazami, które dopiero po chwili przypisać można
było Brzozowskiemu, Nowosielskiemu, Nikiforowi i siedemnastowiecznemu
anonimowi, z tego właśnie pomieszczenia, które
często gościło redakcyjne zebrania, bezpośrednio wchodziło się
do gabinetu redaktora naczelnego, Wronicza.
Kiedy Benekodkrył, że powierzchnia redakcyjna, choć nietypowa,
jest nieduża i to nie tylko w odniesieniu do siedzib tygodników,
jakie pamiętał z filmów czy mógł oglądać w telewizji, ale
nawet jak na zwykłe biuro zatrudniające dwadzieścia osób, był to
znak, że zadomowił się w niej na dobre. Wraz z innymi grzebał
w papierach na stole i narzekał, że nie ma jeszczewłasnego boksu.
Po paru miesiącach Benek czuł się, jakby pracował tu zawsze
i wraz z redaktorami troszczył o przyszłość „Przeglądu” i Polski.
Najczęściej robił to w towarzystwie Piotra Wujka i Mietka Śliwińskiego,
młodszych nadziei „Przeglądu”.
Spotykali się w „Lotosie”. Benek lubił obserwować Mietka,
który potrafił niespodziewanie uwalniać się od swojego obecnego,
szacownego wcielenia redaktora katolickiego pisma, głęboko zaangażowanego
w losy wspólnoty wiernych oraz przykładnego ojca
rodziny. Wymachując długimi rękami i wykrzywiając twarz, która
ukazywała swoją, wydawało się, niczym nieograniczoną plastyczność,
Śliwiński parodiował najbardziej znaczących polityków, najbardziej
eminentnych artystów, największego uznania godne autorytety.
Benek wyobrażał sobie, że odzywa się dawne wcielenie Mietka
– hipisa zepoki, która dla niego ulatywała w dziedziny mitu,
pomimo, że przeminęła takniedawno,a on sam kojarzył ją nie tylko z opowieściami, tekstami, filmamii płytami, ale potrafił przypomnieć sobie jak przez mgłę swoje wczesne, nieomal
dziecinne fascynacje kolorowymi postaciami na Rynku.
Niespodziewanie Mietek poważniał. Zaczynał wykład. Tłumaczył
sytuację. Gestami dłoni powoływał do życia wokół Benka
sceny i wydarzenia, które stanowiły nie tylko ilustrację dowodu,
ale wielokrotnie, w sposób zdecydowanie bardziej przemożny
dowód zastępowały. Benek był absolutnie przekonany, choć nie
zawsze wiedział o czym.
Piotr był nieomal zaprzeczeniem Mietka. Mówił jakby z trudem.
Skupiony wyrzucał z siebie zdania często nie do końca foremne,
które mozolnie wiązał w ciągi zwartych sylogizmów jak
taran uderzających w wątpliwości Benka. Strategia rządu i „Przeglądu”
stawały się dla nowego redaktora nieodparte.
Benek przyjaźnić zaczynał się również z zastępcą naczelnego.
– Powinieneś już dorosnąć. Wszyscy powinniśmy dorosnąć! –
Klarował mu Jurek Gosztyła. – Dość już tego radosnego krakowiaka
na oczach rozbawionej Europy. Nadchodzi czas odpowiedzialności.
Wiele pokoleń rozliczać nas będzie za to, co teraz zrobimy.
Teraz mamy szansę, jakiej nie mieliśmytak długo. Jakiej nie
mieli nasi rodzice. Albo odbudujemy państwo, albo pogrążymy
się w chaosie. Mamy jeszcze wielki kredyt zaufania, ale jeśli go
nadszarpniemy – to katastrofa!
W niejasny sposób tyrady Gosztyływydawały się Benkowi podobne do coraz
bardziej stanowczych wystąpień Haliny.
– Rewolucja się skończyła. Znosiłam ją cierpliwie, a nawet bywałam
dumna. Ale teraz chciałabym pomyśleć także o swojej przyszłości.
Ja też chcę robić karierę. Zresztą z tego, co przynosisz do
domu, długo nie pożyjemy, a na moich rodziców nie możemy bez
końca liczyć. Dlatego oczekuję, że może zaczniesz się chociaż trochę
zajmować Aldonką. Ma pięć lat i dobrze, aby poznała ojca.
Była już jesień. Deszcze lały ze spękanego nieba, którego
nikt nie potrafił naprawić. Ludzie narzekali i kulili się w kolejkach.
Ceny zmieniały się szybciej niż towary.
Na spotkaniach redakcyjnych także mówili o odpowiedzialności.
Benkowi zdawało się, że więcej czasu zajmowało im myślenie
o tym, o czym pisać nie powinni, niż o tym, o czym powinni.
Rozumiał. Wszystko rozumiał i zgadzał się. Czasami miał jednak
wrażenie, że jego felietony robią się coraz nudniejsze. Chociaż coraz
więcej ludzi rozpoznawało go i zaczepiało, niekiedy, w tej nienazwanej,
najmniejszej części przysadki mózgowej Benka, w której
uwił sobie gniazdko jego niewygodny współlokator nazywany
kiedyś dajmonionem, kołatać zaczynało podejrzenie, że rozstrzyga
o tym fakt gdzie, a nie co, pisze. Wyrazy uznania były więc tym
przyjemniejsze, że zagłuszały nawet złośliwe pytania dajmoniona.
Nakład „Przeglądu” zwiększał się. Zwiększał się o kilka tysięcy
tygodniowo. Benek, Śliwiński, Wujcik popędzani przez Helenkę,
która zajmowała się dystrybucją, apelowali, wzywali, awanturowali
się o działania radykalniejsze. Redaktorzy Wronicz i Gosztyła
mówili o namyśle i umiarze, a na argument, że klient, który kilka
razy nie będzie mógł kupić „Przeglądu”, zrezygnuje z niego definitywnie,
odpowiadali, że narażony był na to czterdzieści lat, toteż
zrozumie, że aby to odrobić, potrzeba co najmniej kilku miesięcy.
Tego rozumowania młodsi redaktorzy nie umieli zaakceptować.
Coraz częściej spotykali się, aby snuć tym bardziej malownicze,
im bardziej nierealne plany reformy tygodnika. Mimo to
Benek miał więcej czasu niż kiedykolwiek. Zajmował się Aldonką,
robił zakupy, a nawet sprzątał, ale czas rozłaził się, gubił, a coraz
bardziej zniecierpliwiony Benek nie potrafił go w żaden sposób
opanować.
Jerzyka spotkał przypadkiem. Z nieodstępnym jeszcze parę
miesięcy temu przyjacielem widywał się rzadko. Jerzyk zagadnął
go kiedyś, czy nie mają wolnych miejsc albo choćby fuch do
zarobienia, ale przy obecnym kształcie „Przeglądu” nie było na
co liczyć. Benek wiedział, że sytuacja jego przyjaciela może być
krytyczna, ale nie był w stanie mu pomóc. Przy rzadkich spotkaniach
nie poruszał tego tematu.
– Chodź, pójdziemy na piwo! Stawiam! – Wrzasnął z odległości
kilku metrów Jerzyk.
Wyglądał na podnieconego i Benek zastanawiał się przez moment,
czy to tylko efekt kilku piw, które jego przyjaciel musiał już
w siebie wlać.
– Podzielimy rachunek. –Zaproponował pojednawczo, ale Jerzyk
był równie uparty, co krzykliwy.
– Ja stawiam, powtarzam, ja!
W półmroku, który pozwalał nie widzieć detali obskurnego
wnętrza, przy oknie, w które siekł ukośny wiatr, ironiczny grymas
jego przyjaciela wybijał się jako jedyny wyraźny element.
– Nie wiem, czy ktoś ci powiedział, ale coraz bardziej przynudzasz.
Twoje felietony zmieniają się w kazania z taką niezwykle
słuszną pointą. No, ratują cię jeszcze komuchy. Kiedy im dowalasz
albo robisz sobie jaja z „Trybuny”, poznaję starego Witkowskiego,
ale czy starczy ci na długo? –Rozbawiony Jerzyk nurzał się
w piwie, rozpryskując dookoła pianę.
– A ty, co robisz? – po raz pierwszy od kilku miesięcy zapytał
Benek. Zapytał ze złośliwą intencją.
– Dogadałem się z Voice of America i współpracuję z jedną prywatną
radiostacją, na razie wystarczy. Ale ja nie o tym chciałem.
W związku ze swoją robotą przyglądam się z bliska polityce. Bywam
w Warszawie. Tyle tam spraw nieopisanych. Nie wyobrażasz sobie.
Mam rzecz, której nikt dotąd nie ruszył. Mówię ci: hit sezonu!
O podziałach w naszym obozie. Tu korniki, tu Cielec ze swoją ekipą,
tu dostojnicy... Za tydzień będziecie mieli cały, wielki materiał.
– Ale popatrz – w półmroku twarz Jerzyka zmieniała się. –
Jeszcze kilka miesięcy temu spotykaliśmy się w tak dużej gromadzie
i coś z tego wynikało. Mogliśmy liczyć na siebie... Co się
stało? Dobrze, że jest wolny rynek, zwłaszcza w Krakowie. Możemy wpadać
na siebie...
Książka możliwa do zakupienia w księgarni internetowej Wydawnictwa M