Rafał Ziemkiewicz Rafał Ziemkiewicz
830
BLOG

Kłamać jak Orliński (i jego towarzystwo)

Rafał Ziemkiewicz Rafał Ziemkiewicz Polityka Obserwuj notkę 87
Amerykańskie media, nawet te najbardziej polit-poprawne i liberalne (w sensie tego słowa używanym w USA), a raczej zwłaszcza te, zawsze bardzo ostro reagowały, gdy im zarzucano stronniczość. Liberalny przechył? W żadnym wypadku! Jesteśmy bardzo obiektywni, i zdecydowani poszczuć sforą prawników z renomowanej kancelarii każdego, kto śmie twierdzić, że nie. To, że ciągle piszemy o konserwatystach jako o durniach, a ich idee z góry wykpiwamy, wynika wyłącznie z faktu, że tacy po prostu Republikanie są i nie warto ich traktować poważnie. Tak reagowały wspomniane media na każdą krytykę mniej więcej do czasu konserwatywnej rewolucji Gingricha. Cios może nie śmiertelny, ale bardzo bolesny, zadał im wtedy śmiesznie wyglądający facet o śmiesznym nazwisku Leo Brent Bozell III. Założył on prywatne centrum monitoringu mediów, które po prostu liczyło, ile tzw. wiodące media, szczególnie „pięć sióstr” (NBC, ABC, CNN, „The New York Times” i „The Washington Post”) poświęcają jakim tematom miejsca, w których częściach gazet i programów. I te statystyki przygwoździły kłamstwo o rzekomej bezstronności bardzo skutecznie. A że prości Amerykanie nienawidzą, kiedy ktoś nimi usiłuje manipulować, fakt ten miał swój wpływ na odzyskanie przez Republikanów większości w obu izbach. Choć, nawiasem mówiąc, wywarły też statystki Bozella na liberalne media wpływ zapewne przez niego nieprzewidziany, bo to chyba one zainspirowały „USA Today” i inne gazety do wprowadzenia stałych przeliczników, ile na której stronie ma być zdjęć białych, ile Murzynów, ile kobiet i innych płci. Wynotowałem sobie za czasów swego pierwszego pobytu w USA niektóre z tych statystyk, ale po kilku przeprowadzkach nie mogę ich w tej chwili znaleźć. Jedną z bardziej jaskrawych cytowałem bodaj w „Polactwie” – niemal równolegle zdarzyło się, że dwóch zboczeńców porwało, zgwałciło i zamordowało kilkuletniego chłopca, a w innym mieście, że jacyś skini czy ku-klux-klanowcy skopali na śmierć homoseksualistę. O pierwszej sprawie ukazało się kilkadziesiąt publikacji, głównie w dodatkach lokalnych i na tylnych stronach, o drugiej ponad tysiąc, przy czym temat trafiał wielokrotnie na okładki i był wyróżniany jako główny temat numeru/wydania. Inny przykład, nowszy, już nie od Bozella, ale z netu – za rządów Giulianiego (którego „zero tolernacji” było przez wspomniane media zwalczane z równą zajadłością, jak u nas, ja wiem, Giertych) zdarzyło się policjantom omyłkowo zastrzelić czarnego złodziejaszka. Oczywiście, zastrzelenie go, acz zgodne z procedurami, było przesadną reakcją na przestępstwo, jakiego się dopuścił – rzecz w tym, że policjanci wzięli go za ściganego wtedy od kilku dni bardzo groźnego mordercę. Tego mordercę zresztą złapali kilka dni później. O złapaniu właściwego mordercy, przez pewien czas postrachu miasta, „The New York Times” pisał kilkakrotnie, głównie w kronice kryminalnej i sekcji miejskiej. Natomiast przypadkowe odstrzelenie drobnego złodziejaszka stało się niusem na kilkanaście dni, było dwukrotnie tematem dnia, było, a jakże, na pierwszej stronie, był reportaż, rozmowy z zapłakanymi bliskimi, dyskusja socjologów, którzy zgodzili się, że do czarnych złodziejaszków strzelać nie wolno, bo to nie oni są winni, że kradną, tylko patriarchalne społeczeństwo i „byczy kapitalizm” (u nas, nie wiedzieć czemu, zwany wilczym). A teraz sobie wyobraźmy, że jeszcze przed nastaniem mody na liczenie ktoś – nazwijmy go Zemkevitz – napisał książkę, w której stwierdza fakt intuicyjnie odczuwany przez liczną rzesze odbiorców (co szybko zaświadczy dynamika sprzedaży jego dzieła), że media są lewicowe i zamiast Amerykanów informować, indoktrynują ich. Wyobraźmy też sobie człowieka – dajmy na to, nazwijmy go Orlynsky – który chce NYT i innych „sióstr” bronić, choćby dlatego, że tam pracuje, o pobudkach ideologicznych nie zapominając. Co robi? Oczywiście wielce oburzonym tonem zarzuca temu pierwszemu kłamstwo. To nieprawda, napisze, że inaczej traktowaliśmy śmierć ofiary porwania i śmierć Ofiary Nienawiści Na Tle Nietolerancji Względem Mniejszości Seksualnych – o tej pierwszej sprawie też pisaliśmy! To nieprawda, że nie pisaliśmy o zatrzymaniu groźnego gangstera – o, tu, proszę, ta notka, na trzydziestej dziewiątej stronie, widzicie! No dobra, do rzeczy. Na blogu dziennikarza „Wyborczej” Wojciecha Orlińskiego pojawił się wpis pod bezceremonialnym tytułem „Ziemkiewicz kłamie”. Kłamstwa mają być trzy: jakoby „Wyborcza” nie pisała o ofiarach stanu wojennego, jakoby nie obiecywała, że reforma Balcerowicza pójdzie gładko i szybko przyniesie dobre skutki, i jakoby miała jakąś „linię polityczną”. Ja nie kłamię. Kłamie Orliński. Sprawa pierwsza – owszem, postąpiłem nieostrożnie, formułując zdanie, że GW nigdy nie napisała o ofiarach. Zdanie siedzi w szerszym kontekście, w akapicie, gdzie mowa o tym, jak GW „obchodziła” rocznice stanu wojennego. Powinienem przewidzieć, że michnikowszczyzna będzie uporczywie szukała każdego sposobu zdyskredytowania mnie, i, mimo iż kontekst jest oczywisty, w inkryminowanym zdaniu dodać słowa „przy tej okazji”. Bez nich łatwo wyrwać zdanie z akapitu i oznajmić – jak to nigdy nie pisaliśmy, pisaliśmy! Z dziesięć, a może nawet dwadzieścia razy w ostatnim piętnastoleciu! Zrobiła to Ewa Milewicz, teraz po niej powtarza tę sztuczkę Orliński. Owszem, GW pisywała. Jakiś reportaż, jakieś przypomnienie. Ale GŁÓWNIE pisała o martyrologii Jaruzelskiego i strasznej historycznej konieczności, jaką było „mniejsze zło stanu wojennego”. Wielokrotnie częściej, w lepszych miejscach. Z planem Balcerowicza – to samo. W tytułach i wstępniakach obowiązkowy optymizm, w szczegółach zastrzeżenia, ale chyba nie trzeba wyjaśniać, co bardziej oddziałuje na czytelników. Cytuję w książce wiele przykładów pokrętnej retoryki Michnika. Niemal każdy jego tekst zaczyna się od przebiegłego zgodzenia się z tezą, którą chce zdyskredytować. „Tak, ja też uważam, że zbrodnie powinno się ukarać – ale...” I owo „ale” przechodzi w wielostronicową kanonadę przeciwko wszelkiej myśli o znalezieniu i ukaraniu sprawców zbrodni. Tak, jak Michnik pisał, tak i redagował swoją gazetę. Wedle zasady pewnego starego złodzieja z zapomnianej powieści, który uczył, że kto chce w kościele świsnąć z tacy funta, musi najpierw na nią rzucić pensa. Dodajmy, że w pierwszym zespole GW znalazło się wielu ludzi, którzy poważnie wierzyli, że to będzie gazeta „Solidarności”. Musiało kosztować Michnika sporo sprytu i sporo czasu, żeby ich spacyfikować. Nie wszystkim mógł zabronić pisać tego, co uważali. Czasem nie wystarczyło tłumaczenie na kolegiach (Teresa Bochwic spisała taką mowę np. kiedy Michnik wyjaśniał, jeszcze przed wyborami, dlaczego „nasza” gazeta zamieszcza wielki wywiad z Rakowskim). Po haniebnym tekście Kiszczaka w 1989 musiał opublikować głos oburzenia śp. Jana Walca. Ale zaraz „nakrył go” ustawiającą sprawę w należytym porządku polemiką p. Boguckiej. Tak było z wieloma sprawami. Ale łatwo, czytając stare roczniki GW, zauważyć, kto był na jej łamach głównym nurtem, a kto „brudną pianą”. Ostatecznym dowodem są stopniowe zmiany kadrowe. Kiedy jedną ręką wypychał Michnik z redakcji Jurka Jachowicza, drugą ściągał z Krakowa na „wychowawcę” gazetowej młodzieży Maleszkę; może i nie wiedział wtedy do końca kto zacz (choć mógł, przecież ochoczo pobiegł się pluskać w „ubeckim szambie”, gdy tylko miał okazję, i czynił to bez żadnych obowiązujących w archiwach procedur, dopóki o jego bytności tam nie poinformowano opinii publicznej), ale na pewno wiedział, w jakim duchu będzie wychowywał podległych mu publicystów. Stefan Bratkowski – przecież nie żaden radykał ani ultras! – też musiał z GW odejść. I Ernest Skalski też. W tym czasie pojawiali się w GW ludzie tacy, jak np. publicysta „Lewą nogą” i innych pism „kopniętej lewicy”, Wojciech Orliński. Publicysta, który z przekonaniem twierdzi, że w GW nie było żadnej „linii politycznej”. A kiedyś, pamiętam, wspominał z rozrzewnieniem, jak to Michnik zachodził do nich, dyskutował, rozmawiał z prostymi dziennikarzami, i jakie to było zawsze inspirujące... Oj, Wojtku, uważaj, żeby pod tramwaj nie wpaść, bo przy takim stopniu rozgarnięcia naprawdę ci to grozi. Orliński napisał gdzieś, że mój „Pieprzony los Kataryniarza” to właśnie wizja Polski, w której nie spełnił się zamiar Michnika, nie obroniono postkomuny i do władzy doszedł post-solidarnościowy mecziaryzm. To nawet zabawne, przewrotne („smaczne”, jakby napisał Maciek Parowski), tak można dyskutować. Uparcie usiłuje też wykpić moją książkę szarpiąc blogowy zapis któregoś z czytelników, że gdzieś tam „Michnikowszczyzna” zasłonięta była kartonowym Kubusiem Puchatkiem. Czepił się tego Puchatka jak pijany płota (omawiany tu wredny wpis też opatruje rysunkiem Puchatka), ale, pies go trącał, wolno mu tak, choć to głupie i szczeniackie. Natomiast zarzucanie mi expressis verbis kłamstwa – to przekroczenie granicy, za którą znieważony ma prawo zerwać kontakty towarzyskie. Tym bardziej, że Orliński tak ciężki zarzut opatruje kokieteryjnym wyznaniem, że książki to on oczywiście w ogóle nie czytał, a gdzieżby tam. Tylko jakiś znajomy mu pokazał fragmencik. No i on tak na podstawie kilkunastu znanych sobie akapitów już widzi, że nie warto czytać... To już żałosne. Choć zarazem, jakże dla michnikowszczyzny typowe! Przykro mi, bo cenię kompetencję Orlińskiego w kwestii kultury masowej i przez to zawsze przymykałem oczy na brednie, jakie plecie o polityce. Ale, jak mówił zaprzyjaźniony z Michnikiem generał, są granice, których przekraczać nie wolno. Wojtku, niniejszym pokazuję ci żółtą kartkę! Od Twojego zachowania zależy teraz, czy nie zamieni się ona w czerwoną. PS. Piotr Gadzinowski na swoim blogu cieszy się bardzo, że go zauważyłem (słusznie) i jeszcze bardziej podnieca się myślą, jak bardzo, skoro zareagowałem, musiało mnie zaboleć to, co o mnie nawypisywał. Myli się; zaboleć to by mnie mogło najwyżej, gdyby mnie pochwalił. Rozśmieszył mnie tylko. Poza tym nakłamał (i zresztą brnie uporczywie, wbrew faktom nazywając mnie dziennikarzem Axel Springera, bo czegoś się nagle stał wrogiem obcego kapitału - to już widać przypadek psychiatryczny). Większość znajomych twierdzi, że szmatławce takie jak „Nie” należy ignorować, ja wszelako uważam, że kłamstwom, nawet z najbardziej niewiarygodnych ust, trzeba zawsze publicznie zaprzeczać, żeby ktoś potem nie powołał się na nie, mówiąc „nigdy tego nie sprostowano”. Gadzinowski ma rację tylko w jednym – nie powinienem był nazywać go „Gadziną”. Wyjaśniam czytelnikom, że to ksywa powszechnie używana przez dziennikarzy, tak jak „Niesiół”, „Wałek”, „Szmaja”, „Kwas” czy „Kaczor”; ponieważ tytuł o kąsającej gadzinie wydał mi się dowcipny, użyłem tej ksywki, tak, jak używam czasem innych. Był to błąd, przepraszam i od dziś nigdy nie napiszę inaczej niż „pan poseł Gadzinowski”. Jeszcze ktoś gotów pomyśleć, że się próbuję z panem posłem Gadzinowskim spoufalić, a na samą taką myśl dreszcz mi przebiega po plecach. PPS. Zawsze mi się trudno rano zabrać do pracy, ale dzisiaj to już, jak widać, naprawdę...

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka