Nakłuty Igłą, że niby nic ostatnio nie piszę (prawda) i w domyśle znaczy że warto (nieprawda) siadam i skrobię. Pióro skrzypi po pergaminie i tak dalej zwyczajowy wstęp, można chyba pominąć.
Nie zamierzam pisać ani o srebrnych tarczach (wiem, obiecałem, może za tydzień) ani tym bardziej o aleksandrowych przybocznych, choć to też sławna formacja nie bez racji do perskich Clibanarii przyrównywana. Wspomnę może nieco o Perdikkasie, bo obecne pałacowe przewroty jako żywo przypomina mi ów ciężki sojusz - zakończony przedwcześnie jego śmiercią, co może okazać się prorocze.
Widzieliście kiedyś, jak wojownicy wielbią swego wodza? Jeśli wódz jest zwycięski, jeśli pokazał, że wiedzie go przychylność bogów? Słyszeliście ich okrzyki, kiedy wyrywają się z ochrypłych gardeł, szereg za szeregiem niczym przetaczający się grzmot? Czy czuliście to drżenie ziemi, kiedy uderzają włóczniami o tarcze? Nic, żadne inne uczucie nie może się z tym równać.
A największe uwielbienie wzbudzają wodzowie, którym się raz udało, kiedy nikt się tego po nich nie spodziewał. Nawet jeśli zwycięstwo otworzyło im, tak jak mnie drogę ku przegranej.
Och, przyznaję, byłem sprytny. Sprzymierzyłem się z tymi, którzy potrzebowali moich Srebrnych Tarcz wiedząc, że wcześniej czy później mnie zdradzą. Byłem przecież Hellenem nie Macedończykiem, wieśniakiem z prowincji, obcym. Kiedy oni spędzali dnie polując na lwy albo wschodnie bestie ja walczyłem z pergaminami organizując i budując imperium. Nie wiedzieli o mnie nic i mieli mnie w pogardzie.
Perdikkas był dla mnie wybawieniem. Tylko on dawał mi szansę na rządy i ocalenie marzenia, którego nikt poza Aleksandrem nie chciał. Dla wszystkich poza nim - i mną - było zbyt duże. Po śmierci króla wodzowie zaczęli kroić marzenie na części mniejsze, takie, które dało się objąć wzrokiem i zorganizować.