Ludwik Dorn, przed laty czołowa postać Prawa i Sprawiedliwości oraz bliski współpracownik Lecha i Jarosława Kaczyńskich, będzie startował do Sejmu z list Platformy Obywatelskiej. Uzasadniając swoją decyzję podkreślał, że PO „związana jest z ziemią, rzeczywistością”, a PiS „buja w stratosferze”. Argumentował, że do Platformy dołączył dla „dobra Polski, dla dobrej, bezpiecznej zmiany”. Przykro słuchało się tych wypowiedzi, prawda jest bowiem inna. Otóż były marszałek Sejmu i były minister spraw wewnętrznych dołączył do ugrupowania, które rządzi fatalnie i arogancko, ale potrafi dbać o swojaków. Wsparł partię, która stała się bezideową grupą trzymająca władzę. Leciwy i samotny polityk skorzystał z okazji, aby próbować przedłużyć o 4 lata pobieranie poselskiej pensji. Doszedł do wniosku, że pisanie bajek i tłumaczenie angielskiej poezji nie przyniesie mu specjalnych profitów, a zobowiązania trzeba z czegoś regulować (żadna to tajemnica, że L. Dorn mieszka z trzecią żoną i płaci alimenty). Wzniosłe uzasadnienia tłumaczące akces do obozu władzy to po prostu kamuflaż szyty grubymi nićmi hipokryzji.
L. Dorn zapisał dobrą kartę działając w opozycji demokratycznej w końcu lat 70-tych, potem w „Solidarności”, następnie w Porozumieniu Centrum oraz w Prawie i Sprawiedliwości. Wiele razy szedł pod prąd. Zdarzyło mu się palnąć kilka gaf i wypowiedzieć kilka kontrowersyjnych fraz, ale dla wielu Polaków był politykiem samodzielnym, ideowym, ciekawym, niebanalnym. To bardzo smutne, że na stare lata zdecydował się wysiąść na przystanku oportunizm.