Zasznurowana Zasznurowana
427
BLOG

Myślę, więc (jeszcze) żyję

Zasznurowana Zasznurowana Rozmaitości Obserwuj notkę 10

Problemy z „prostowaniem” dróg (jakichkolwiek) zawsze swoje źródło mają w problemach ze źle ukształtowanym JA. Już zdaje się wspominałam o tym kilka razy na tym blogu, ale na tyle powierzchownie, że podejrzewam, iż nie zostało nawet zauważone.

Nie jestem ani psychologiem, ani filozofem, nie zajmuję się zawodowo sprawami związanymi z psyche człowieka… Jednak samo bycie człowiekiem oraz rozliczne kłopoty życiowe doprowadziły mnie do zainteresowania się kondycją ludzką, jej fatalnym stanem, który ze zdumiewającą konsekwencją prowadzi nas wprost w ramiona bólu i nieszczęśliwego bytowania. Dlaczego? – zadawałam sobie wiele razy to pytanie. - Z jakiego powodu tak chętnie poddajemy się i nie walczymy o Szczęście pełne i doskonałe?

Z jakiegoś niepojętego dla mnie powodu daliśmy się nabrać na to, że spokój, bezpieczeństwo i szczęście da nam ktoś z zewnątrz. Żyjemy w świecie reklam, które żerują na tym kłamstwie i świetnie się mają… i będą się pewnie miały jeszcze długo. Czekamy, aż ktoś poda nam gotowe rozwiązania, mamimy swoje umysły wizjami prostych ścieżek osiągnięcia różnych wymarzonych celów. Dlaczego nie szukamy dróg szczęścia w sobie?

Kiedy przyjechałam do Warszawy cztery lata temu, nie miałam pracy, mieszkania, pieniędzy… Jedyne, co posiadałam, to głębokie przekonanie o tym, że jestem w Stolicy z wyraźnego polecenia Stwórcy, więc do Niego odruchowo co sekundę się zwracałam, pytając, co mam robić. Co ciekawe, niemal za każdym razem uzyskiwałam jedną i jednoznaczną odpowiedź: „Podążaj drogą wewnętrzną”. Zaufałam temu poleceniu również i – pomimo wielu chwil zawahań – wykonałam wysiłek wniknięcia to tegoż wnętrza, odnalezienia w sobie ścieżki, którą mogłabym iść. Zupełnie nieświadomie wykonałam w ten sposób zaczątek pracy nad budową JA. Nikt mi wtedy nie mógł powiedzieć, że szukając w sobie szczęścia, przenoszę ciężar odpowiedzialności za mój dobrostan z całego świata na siebie, mimo że tak daleka byłam wtedy jeszcze od wolności. Dzień po dniu odkrywałam zdumiewającą zależność pomiędzy mocnym skupianiem się na budowaniu tego, co niewidzialne, a niemal automatycznym stawaniem się rzeczywistości wokół mnie. Kiedy zjawiała się okazja – bądź to na pracę, bądź to na znalezienie odpowiedniego lokum do życia – byłam gotowa.

Naciski społeczne jednak nigdy nie pozwolą nam na taką wolność, jaką dał mi Stwórca. NIGDY. Przymus ustatkowania się, rozmnażania i bycia w porządku wobec panującego systemu (np. emerytalnego) zatrzyma każdą próbę rozwoju wewnętrznego, który wymaga czasu i często całkowitej zmiany przyzwyczajeń, a nawet środowiska, w którym się żyje. Jednym z koronnych argumentów na to, żeby nie odchodzić z „firmy”, z której odeszłam, była rzekoma stabilizacja, jaką praca w niej daje. Pewne przywileje emerytalne, dodatkowe uposażenia, a nawet możliwość otrzymania dachu nad głową lub ekwiwalentu za jego nieposiadanie – to były magnesy dla tych, którym nie wszystko pasowało, a jednak zostali.

Praca nad budowaniem JA jest tak trudna, bo wymaga samotności i to bardzo długo trwającej niekiedy. I znowu tylko Bóg da mi jej tyle, ile potrzeba, a użyczy mi jej z ochotą i bez limitu. Siły zewnętrzne nie tylko nie poprą takiego stylu życia, ale uprzykrzą je do granic absurdu. W rozmowie z koleżanką, która zdecydowała się – bez daty granicznej – na życie w pojedynkę, ze względu na potrzebę podźwignięcia się po trudnych doświadczeniach rodzinnych, słyszę o tym, jak z miesiąca na miesiąc jest jej coraz trudniej. Stopniowo zaczyna tracić dobry jeszcze w miarę kontakt z matką, która przyciska ją do ściany tym mocniej, im więcej jej koleżanek rówieśnic wychodzi za mąż.

Byłam długo o tę przeciągającą się walkę o budowanie siebie na nowo zła na Boga. Gniew we mnie narastał i pewnie byłby fatalny w skutkach, gdyby nie moment, w którym go sobie uświadomiłam. Niosłam bowiem w sobie ten cierń, nie rozumiejąc, że go mam. Kiedy wypowiedziałam to głośno, wykrzyczałam swój żal, coś się zaczęło zmieniać, odblokowałam się na kolejny etap, na bycie wolną bez poczucia winy. Moja wola współpracy z Nim tylko się umocniła, doprowadzając do zaskakującego miejsca w życiu.

Spowalniamy Boga. Nie chcąc wniknąć w siebie, trzymając jednocześnie Go za rękę, opóźniamy moment Spotkania. Kiedy zdobywam się na odwagę i podążam w głąb, znajduję straszne rzeczy, pobojowisko, śmietnik i stosy trupów – o tym są też liczne wpisy tutaj na Salonie. Przeszłam ten etap bezpiecznie, ku swemu największemu zdziwieniu. Kiedy wniknęłam jeszcze dalej, spotkałam ją – małą dziewczynkę, która patrzy na mnie swoimi czarnymi oczami, a w nich widzę śmierć. Urodziłam się po to, by nie żyć. Odebrano mi prawo do życia i bytowania i dziś Bóg upomina się o te prawa dla mnie, bo Sam mi je dał. Miałam być - jak te dzieci-dawcy organów dla swojego chorego rodzeństwa, które rodzą się, by z nich brano – dawcą szczęścia i siły dla matki-wampirzycy. Nie miałam być sobą, ale czymś, co zaspokoi jej niezaspokojone rządze, czyniąc mnie podatną na działanie całej masy innych wampirów. Jej postępowanie o mało mnie nie zabiło, wyniszczając nie tylko psychikę, ale i ciało. Chory umysł nie był w stanie zadbać o podstawowe potrzeby, prowadząc do samozagłady.

„Prostowanie drogi” to prostowanie myślenia. Jesteśmy tym, co myślimy, a jeśli myślimy źle – musimy to natychmiast zacząć zmieniać. Ale to nie my decydujemy, co jest dobrym myśleniem, a co nie, tylko Bóg i tego trzeba właśnie szukać w samotnym wędrowaniu w głąb siebie.

Moja matka jest tym, co czuje, bo to chore emocje podsuwają jej myśli. Emocje zdrowych ludzi też bywają niewłaściwe, ale po to mają rozum, by się im nie poddawać. Uważam, że moja matka NIE MYŚLI. Postępuje zgodnie z tym, co aktualnie podsuwają jej chwiejne stany emocjonalne. Spotkałam na swojej drodze tabuny takich ludzi, to prawdziwa plaga. Oni nie mają JA, ale że tli się w nich istota ludzka, zawsze będą tęsknić do pełnego życia z autonomicznym JA. Rodzi się więc w nich lęk, zwierzęcy strach, że to swoje JA jakoś utracą, że znikną. Stają się podatni na kłamstwa, że ktoś inny da im to poczucie bezpieczeństwa, a nawet że niektórym trzeba siłą odebrać wolność, by się nasycić… Sekty, gangi, korporacje – to pikuś przy tym zniewoleniu, które fundują nam nasze rodziny. Rodzina jest siatką niewidzialnych gołym okiem powiązań, zobowiązań i niepisanych praw, które należy bezwzględnie przestrzegać, nawet kosztem siebie, nawet kosztem relacji z Bogiem. To rodzinie najczęściej nie zależy na pełnym ukształtowaniu się osobowości jej członków, bo ci, co ją zakładali, wiedzą, że wtedy zagrożony będzie jej byt. Nie ustoi bowiem budowla bez fundamentu, czyli dojrzałej, wolnej i przez Boga prowadzonej miłości oblubieńczej matki i ojca. Człowiek, który wychodzi z tego czegoś i nie zdobędzie się na wysiłek samotnej wędrówki ku wyzwoleniu, założy dokładnie taką samą rodzinę – jota w jotę. 

https://www.rozalewanowicz.com/ rozalewanowicz.com Pisarka. Autorka trylogii "Porwana" i powieści "Otwórz oczy, Marianno".

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości