Zasznurowana Zasznurowana
857
BLOG

Co je moje, to je moje, a co je twoje... to tyż moje

Zasznurowana Zasznurowana Rozmaitości Obserwuj notkę 3

Miałam zamiar kontynuować poruszane tu już kwestie, ale pewne zdarzenia przesunęły bieg moich rozważań na inny, choć w sumie równoległy, tor. W zasadzie powinnam powiedzieć, że to nie rozważania, ale jakiś huragan myśli. Gniew, jaki odczuwam, normalnie powędrowałby do środka i niszczyłby mnie depresją albo jeszcze czymś gorszym, ale mam już dość bycia "dziewczynką do bicia". Złoszczę się na matkę, ale też na rzeczywistość, która za pomocą samego myślenia życzeniowego  nie uległa zmianie (to bardzo a`propos  poprzedniego wpisu). Wydawało mi się, że pewne mechanizmy uległy zatarciu, że już jest ze mną lepiej w kwestii mojej autonomii, odrywania się od toksycznego wpływu matki na moje JA. Pewne wydarzenia pokazały mi, jak bardzo się myliłam. 

Złoszczę się na to, że wciąż się boję... Któregoś wieczora zadałam sobie pytanie: "Czego konkretnie się boisz?" Nie wierzę w "napady lękowe" czy "lęk uogólniony" (pojęcia medyczne) bez powodu. Człowiek zawsze nosi sobie źródło swoich lęków, którego nie zawsze jest świadom, bo może nie pamiętać, kiedy się zaczęły. A ja boję się jej, mojej matki. Dlaczego? Bo boję się unicestwienia. I wściekam się na to wdrukowane przeświadczenie, że od jej poparcia dla moich poczynań zależy moje szczęście, a nawet byt. Chce mi się krzyczeć, tak samo jak chce mi się krzyczeć na nią i na ludzi, którzy mówią, że jej ingerencja w moje życie nie jest niczym złym. Najczęściej to słyszę od matek, które nie do końca ucięły swoją pępowinę z dzieckiem i odbierają moje poglądy jako zamach na ich własne przekonania. Niech sobie myślą, co chcą - ja uważam, że się mylą. 

Dzieci nie są własnością rodziców, tak samo jak to, co robią i co myślą do nich nie należy. Moje BŁĘDY są moje. Moje SUKCESY są moje. Chodzi jednak głównie o to pierwsze... 

Jeśli czytają to ludzie, którzy są rodzicami dorosłych dzieci, chcę żeby zastanowili się szczególnie mocno nad tym, co napiszę. Jako dorosły człowiek, odpowiedzialny całkowicie za swoje czyny i wybory, mam prawdo do popełniania błędów. W odczuciu rodzica bardzo często ów błąd odbierany jest zupełnie inaczej, bo kwalifikowany jako WŁASNA porażka. Nie, moi kochani! Błąd waszego dorosłego dziecka nie jest waszą porażką, wy macie swoje życie. Nie bez powodu pojawiła się ostatnio u mnie cezura 20-21 lat, bo jest to moment, kiedy temu dorosłemu dziecku trzeba dać iść bez trzymania za rączkę. Każda próba ingerencji, każde słowo oceniające lub co gorsze włażenie ze swoją "racją" do życia dziecka jest realną krzywdą, jest zadawaniem cierpienia, które zawsze musi znaleźć gdzieś ujście. Mnie wpędziło w chorobę i wpędza nadal. Jeśli rodzic jest szczególnie szkodliwy, należy zerwać z nim kontakt. Kiedy tak zrobiłam kilka lat temu, moja matka musiała szybko dokonywać rewizji swojego postępowania i choć w jej mózgu nie zaszła żadna zmiana, to przynajmniej stara się mnie nie drażnić, żeby znowu tego kontaktu nie utracić. Niestety (albo "stety") przyszedł moment, kiedy moje (podkreślam MOJE) problemy nawarstwiły się, ona wpadła w panikę i znowu jest dla mnie okropna. 

Jednak problem nie jest w niej (tzn.  jest, ale to jest JEJ problem). Kłopotliwe znowu okazały się być moje uszkodzenia i błędne przekonanie o tym, jak świetnie sobie z nimi radzę. No... nie radzę sobie i to tak bardzo, że straciłam spokój na długi czas. Dlatego piszę, że może dobrze się stało, że beznadziejny stan mojej duszy ujawnił się teraz, że w ogóle go widzę. Jest to o tyle istotne, że dzięki właściwej rewizji siebie mogę zająć się tym, czym powinnam, a więc spełnianiem Woli Bożej, a nie zadowalaniem matki. Okazało się bowiem - po raz któryś z kolei - że to pierwsze nijak się ma do tego drugiego. Mało tego! Wolą Nieba jest, bym osiągała coraz większą samodzielność i autonomię, bo tym łatwiej będzie mi zrozumieć, czego chce Bóg. Tak, tak - rodzice Mu bardzo często "przeszkadzają". 

Sytuacja, w jakiej się znalazłam obecnie, jest o tyle trudna, że wydaję się być naprawdę bezradna wobec piętrzących się kłopotów i konieczne będzie przyjęcie pomocy od kogoś z zewnątrz. Hm... tyle że zachodzi drobna acz znacząca różnica pomiędzy pomocą, a traktowanie tego, co należy do mnie, jako swoje, dawanie mi do zrozumienia, że sobie nie poradzę, że jestem na to za głupia... Kiedy taki przekaz płynie od matki, można znowu poczuć się, jakby się miało dziesięć lat. Przekaz podprogowy jest jednak jeszcze inny, na co zwróciła mi uwagę pewna osoba z zewnątrz. Otóż, matka tak naprawdę mówi mi: "Ja sobie z tym nie radzę, że ty sobie nie radzisz. Jestem na to za słaba i zbyt niedojrzała, by przyjąć, że ty jesteś dorosła i odpowiadasz za siebie. To za trudne". Cóż, to znowu jest JEJ, a nie mój problem i ja go nie będę rozwiązywać - mam swoich aż nadto dużo.

Oddzielnym tematem są dorosłe dzieci, które domagają się od rodziców rozwiązywania ich problemów, ale o tym już nie mam sił nawet dziś myśleć :)

https://www.rozalewanowicz.com/ rozalewanowicz.com Pisarka. Autorka trylogii "Porwana" i powieści "Otwórz oczy, Marianno".

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości