robert neuman robert neuman
991
BLOG

Pewnego razu pokłóciłem się z żoną

robert neuman robert neuman Rozmaitości Obserwuj notkę 7

 

  Właściwie to była błahostka. Żona robiła karierę naukową, ja brylowałem na salonach jako wielki redaktor z Newsweeka. Brakowało nam tematów do rozmowy... zresztą, nieważne.

Była sobota. Jeśli dobrze pamiętam, poszło o wybór knajpy na wieczór.

Kiedy małżonka trzasnęła drzwiami i zza okna doleciał warkot jej terenowca, policzyłem do trzech i poszedłem do psychoterapeuty.

Łakomy z niego Niemiec, ale i tak lubię doktora. Nazywa się BMW, ma lakier w kolorze starego wina i bordową tapicerkę, a pod maską chowa dziesięć garów i siedmiobiegową skrzynię biegów SMG: najlepszą zabawkę dla dużych chłopców, jaką kiedykolwiek wymyślono. W jej cyfrowym mózgu zakodowano jedenaście programów pracy i daję słowo honoru, że to jedenaście psalmów na chwałę współczesnego świata. Pierwszy zmienia biegi tak aksamitnie, że mogę odstawić do domu teściową bez strachu o dywanik z owczej wełny. Na szóstym woziłbym dzieci, gdybym je miał. Żeby wrzeszczały z uciechy, jak na górskiej kolejce. Reszta opcji jest dla solistów, a jedenasta daje przy przyspieszaniu takie kopy, że ubodzy duchem tracą wzrok.

Reasumując, rzecz w sam raz dla czterdziestolatka, który zaliczył familijne qui pro quo.

Wyłączyłem elektroniczne poprawiacze kierowców. Troszkę przypaliłem opony (Pirelli P-0 Corsa) i przed wjazdem na autostradę zajechałem do KFC po osiem gorących skrzydeł, dużą pepsi i dwa piwa. Muszę dużo pić, bo mam piasek w nerkach. Zrobiłem rundę dokoła stacji i wziąłem jeszcze pięć skrzydeł. Wsadziłem na nos specjalne, polaryzowane okulary Bauscha & Lomba z ekstremalnie szerokim kątem widzenia, troszkę przypaliłem opony i wreszcie dotarłem na mój ulubiony parking.

Do ideału mu daleko. Za kłującymi zaroślami huczy potok aut, kibel jest obskurny, a towarzystwo mrukliwe: senni kierowcy ciężarówek, od święta para emerytów w kamperze albo klucz motocyklistów. Jeżeli to miejsce trafi kiedyś do rankingu „Stu Atrakcji Turystycznych, Które Musisz Zaliczyć w Tym Sezonie”, będę zaskoczony. Ale zdziwiony nie będę, gdyż mój parking chowa w rękawie pikowego asa: widok przestrzeni otwartej po sam horyzont, przecięty terminalami transkontynentalnego lotniska.

Spektakl rusza o zmierzchu, kiedy lotnisko rozjarza się milionami świateł. Chłodne słońce zachodzi, malując strzępy chmur czerwienią, purpurą i złotem, a pas startowy co trzy minuty wyrzuca w niebo kolejny samolot z setkami dusz na pokładzie. Majestat i kicz, jak w operze, ale osobiście lubię operę. Wcale mi nie przeszkadza, że w ostatnich czasach pasażerowie mają mniej roześmiane twarze niż kiedyś, bo większość szczęśliwie wraca na ziemię w maszynach, które z cichym pomrukiem wypływają znad kępy rachitycznych zarośli, gdzie parkuję wóz i lądują w obłokach niebieskiego dymu spod kół,

a gdy przemkną nad parkingiem, powietrzne wiry odśpiewują niepokojącą pieśń, która brzmi jak szept ducha z horroru klasy C.

Taki balet z gatunku „światło i dźwięk” nie każdemu podchodzi, ale wprawia mnie w refleksyjny nastrój. Nie chodzi o tęsknotę za podróżą, bo urlopy spędzam na wojażach po świecie. Zaliczyłem większość miejsc, do jakich zapraszają agenci turystycznych biur i większość tych atrakcji przypadła mi do gustu, a najbardziej Wenecja. Ubolewam, że podobno jest definitywnie skazana na zalanie przez morze i myślę, że kontemplowanie mechanizmu lotniska, wbrew naturze i logice działającego z logiczną, naturalną precyzją, po prostu mnie uspokaja.

Tamtego wieczoru, jak zawsze, położyłem na krawężniku irchę, a na niej ustawiłem bufet z KFC. Otworzyłem piwo, dźwignąłem do ust panierowane skrzydło i wtedy o maskę auta plasnęła ptasia kupa.

Te gówienka są niby niegroźne, ale jeśli o nich zapomnisz, wgryzają się w lakier i potem diler marudzi przy wymianie wozu na nowy. Nie dziwota, kiedy w grę wchodzi osiemdziesiąt klocków. Wytarłem palce w szmatę i otworzyłem kufer, żeby wyjąć papierowe ręczniki i płyn do spryskiwaczy. Zawsze wożę zapas. Nie lubię szlifować szyby na sucho, bo się szkło rysuje.

Oprócz ręczników i płynu, w bagażniku leżała paczka zeszytów, starannie okręcona sznurkiem.

Woziłem te zeszyty od tygodnia, kiedy do mojego szklanego boksu w redakcji wszedł kolega fotograf. Wrócił z Rosji. Ściślej, z Inguszetii, gdzie udając pracownika Czerwonego Krzyża fotografował obozy uchodźców z Czeczenii.

Nowiny z południowego zakątka rosyjskiego imperium, wklinowanego między morza Kaspijskie i Czarne, przestały już wówczas kręcić ludzi. Wszyscy znali historię małego ludu, który miał dużego pecha i utknął między bogatym w ropę naftową Azerbejdżanem i Rosją. Niepodległość w takim miejscu to mrzonka, niemniej przywódcy Czeczenii zawalczyli o autonomię. Świat dzielnie im kibicował. Wyobraźnię czytelników prasy i widzów CNN, Foxa czy BBC podsycała biblijna dysproporcja sił: z jednej strony mocarstwo z tysiącami pancernych śmigłowców i czołgów, a naprzeciw kaukaski kraik, wielkości Korsyki czy Portoryko i luźne watahy dzikich górali, wyposażonych w ręczną broń.

Górale nie byli aż tak dzicy, jak sądzono. Założyli, że kiedy globalna społeczność doceni ich brawurę i upór, nacisk opinii publicznej skłoni władców Rosji do ustępstw. I rzeczywiście. W roku 1996 wywalczyli rozejm, a nawet ograniczoną autonomię. Jednak kraj był tak zniszczony i obdarty z forsy, że odbudowa musiała zająć wiele lat. Gdyby udzielono Czeczenom roztropnej pomocy, jaką dostają niektóre narody, wykrwawione i zdemoralizowane wskutek wojen, być może wyszliby na prostą.

Ale pomocy nie udzielono. Wtedy na gruzach Czeczenii dawni partyzanci pożarli się o władzę, a rosyjski niedźwiedź tylko na to czekał.

W roku 1999 znów wybuchła wojna, nazwana „interwencją porządkową”. Tym razem mądrzej zaplanowana. Rosyjska generalicja przestała pchać czołgi i śmigłowce w góry. Wysłała je w nizinną część kraju, łatwiejszą do uporządkowania, bo zamieszkaną przez ludność cywilną.

W odwecie partyzanci wyruszyli na teren Rosji, żeby wywrzeć pomstę na cywilach wroga. I to był błąd. Kiedy obejrzeliśmy w BBC, u Foxa czy w CNN trupy zakładników z moskiewskiego teatru muzycznego na Dubrowce, a później masakrę w szkole podstawowej w Biesłanie, globalna opinia publiczna odwróciła się od Czeczenii.

Szyba się porysowała. I trudno się dziwić.

Jednak każdy redaktor wie, że tematy dla tygodnika, któremu trudno trafić w gorące wydarzenia, czają się na siódmej stronie dzienników. Fotoreporterzy też tak rozumują i lubią powęszyć w okolicach, które były kiedyś na topie, bo można tam wydłubać jakąś cenną zaszłość, a nawet upolować prestiżową nagrodę w konkursie World Press Photo.

Tym razem polowanie nie wyszło, choć fotograf objechał całe pogranicze Czeczenii i Inguszetii. Migawka jego Nikona przez miesiąc grzała się do czerwoności, lecz zdjęcia odpadły w redakcyjnym wyścigu. Były nazbyt oczywiste: brud slumsów i prostaczkowie, zapatrzeni w obiektyw pustymi oczami. Katalog dokładnie tych samych problemów, jakie ukazywał piktorial z Somalii, który daliśmy raptem tydzień wcześniej.

Jedno ujęcie było znośne. Zza osady szarych, połatanych namiotów wyglądał pagórek, z wykoszonym w trawie słowem HOLLYWOOD. Ale w kadrze zabrakło ludzi, którzy muszą wystąpić na prasowej fotografii, a co gorsza zdjęcie było czarno-białe. Tak, jak sudański piktorial.

Kolega wiedział, że jest źle. „Dupa blada” – mruknął, kiedy w milczeniu kończyłem przeglądać towar na monitorze. „Ano” – odparłem, bo staram się nie robić kumplom przykrości. „Ładne, ale smutne” – dodałem kombinując, czego on właściwie ode mnie chce.

Prawda szybko wyszła na jaw. Fotograf usłyszał od kumpli, że znam redaktora Drew Podgorsky’ego, który dzięki swoim słowiańskim korzeniom genialnie wyczuwa wschodnie klimaty. Przyszedł poprosić o wysłanie zdjęć senior editorowi, który być może zechce zapodać reportaż którejś z zagranicznych filii naszego globalnego pisma. „Robisz w słowach, więc coś ci dam” – rzekł na koniec i wręczył mi grubą pakę brudnych zeszytów, okręconą solidnie byle jakim sznurkiem.

Co to jest?” – spytałem, ściągając sznurek. „Bo ja wiem?” – rozłożył ręce fotograf. „Dziennik albo co, sam zobacz”.

Struchlałem na widok zwałów tekstu pisanego ręcznie, cyrylicą i drobnym maczkiem. Charakter pisma – fatalny. Kartki wypełnione bez podziału na akapity, marginesy zapchane. Na pierwszy rzut oka było jasne, że rozszyfrowanie całości to praca dla średniowiecznego mnicha, a nie dla redaktora z poczytnego pisma.

Znam trochę rosyjski. Wychowałem się na monumentalnych arcydziełach Toma Clancy’ego i chciałem pójść w ślady Jacka Ryana, utalentowanego doradcy prezydentów, który biegle władał językiem wnuczki Stalina. Takie pomysły szybko mijają i mówić po rosyjsku nigdy się nie nauczyłem, ale czytam znośnie. Włożyłem redaktorskie okulary na nos i odcyfrowałem pierwsze słowa: „Minęło tyle lat”.

Fotograf wyjaśnił, że znalazł zeszyty dopiero po powrocie do kraju, we własnym plecaku. Ktoś podpieprzył mu awaryjny zapas papierosów, ukryty w brudnych skarpetkach na dnie bagażu, i na to miejsce wepchnął osobliwą „zapłatę”. Cwaniak? Nie do namierzenia. „Czemu?” – spytałem. „Bo byłem w kilkudziesięciu miejscach, w których pętały się tysiące ludzi” – odparł. Pół żartem zadałem sakramentalne pytanie, czy oddaje mi prawa autorskie do znaleziska. Odparł, że ani myśli o wciąganiu personaliów na maszt, bo mógłby mieć problemy z wjazdem do Rosji i zamknęliśmy temat.

Wysłałem do Podgorsky’ego maila ze zdjęciami oraz uprzejmym słowem (odpisał mi uprzejmie, ale reportaż nigdzie nie został opublikowany), zdjąłem z półki słownik i położyłem go na zeszytach. Po fajrancie wrzuciłem wszystko do bagażnika i zapomniałem o sprawie na śmierć.

Więc kiedy siedem dni później obok lotniska wyruszałem na bój z ptasią kupą, na widok podarunku od fotografa zrobiło mi się wstyd.

Jestem świetnym redaktorem. Zawsze czuję pismo nosem, chwytam w lot tematy, które pójdą jak świeże bułeczki i prawie zawsze z radością robię wczoraj to, co można zostawić na jutro – aż tu zapomniałem o sprawie, która mogła się okazać ważna. Byłem zmęczony, ale nie będę ściemniał. Po prostu zapomniałem.

Zmyłem gówno z wozu. Zapuściłem płytę pt. „Odgłosy Arktyki”. Zapadał zmierzch, więc włączyłem lampkę i zajrzałem do pierwszego zeszytu. Słownik okazał się strzałem w dziesiątkę. Od razu znalazłem słowo béкceљ, które nic mi nie mówiło. Przerzuciłem kartki – i drgnąłem ze zdziwienia. Poszukiwanym wyrazem był

w e k s e l.

 

W podobnej sytuacji każdy redaktor ostrzyłby sobie zęby na drobiazgowy opis jakiejś ponurej zbrodni, ukrytej przed światem przez rosyjskiego interwenta. Ja aż tyle nie chciałem: spodziewałem się raczej amatorskiego donosu z imperialnego zadupia, gdzie najbardziej pożądanym towarem jest pitna woda. Znalazłem coś innego. Autor, najwyraźniej znudzony monotonnym bytowaniem w obozie uchodźców, umknął w krainę fantazji i opowiedział baśń o normalnym świecie.

Normalnym, czyli naszym: z wodą w kranach, kranami w chacie, chatą w ogrodzie, ogrodem nad wodą – i tak dalej.

Ale zrealizował ten miły pomysł co najmniej dziwnie.

Otóż, dołączył do wielbicieli spiskowych teorii dziejów, wymyślając, że światem trzęsą tzw. „prawdziwi ludzie interesu”. Są nieliczni, nazywają samych siebie „towarzystwem” i zajmują się pokątnym handlem globalnymi korporacjami (sic!). Salda na kontach towarzystwa o niebo przewyższają wymiar największych fortun z listy Forbesa. Dość wspomnieć passus o Billu Gatesie. Twórca Microsoftu został ukryty pod banalnym aliasem i opisany z groteskowym szyderstwem: wprawdzie „Hill Dates” trafia do majątkowego rankingu towarzystwa, ale tylko raz i wyłącznie przez przypadek. Spędza jeden dzień na ostatniej (sic!) pozycji, ex equo z największym gamoniem spośród opisanych ludzi interesu.

Nie koniec na tym. Rychło odkryłem, że ten karykaturalny obraz świata jest na swój sposób kompletny: towarzystwo korzysta z prawników, doradców i ochrony; roi się tutaj od windykatorów, księgowych i pięknych, perfidnych kobiet. Mętne interesy ubija się na rautach i tenisowych meczach; mamy tu kolosalne fuzje, przejęcia i restrukturyzacje! Według autora, za pieniądze można kupić nawet szczęście, a elita ludzi interesu dysponuje talentami zastrzeżonymi dla Supermana: wprawdzie fruwać nie umie tutaj nikt, ale wszyscy są diabelnie wysportowani, sympatyczni

i mądrzy.

 

Mimochodem kaukaski bajarz dołożył dziennikarzom, którzy rzekomo nie potrafią oszacować majątku prawdziwych bogaczy. To jednak drobiazg. Kiedy bowiem dotarłem do końca, mój dobry humor prysł.

Z bajki wyłonił się temat poważny: terroryzm.

Zbrodnicza plaga początku XXI wieku także została ukazana w krzywym zwierciadle: jeden z superbiznesmenów dla kaprysu zostaje terrorystą. Małpia złośliwość wobec prawdziwych ludzi interesu, z jaką autor opisał zarówno przygotowania do aktu terroryzmu, jak też sam akt, wzbudziły we mnie głęboki sprzeciw. Romantyczne i dydaktyczne zakończenie, którym zapewne chciał stonować wymowę swojej opowiastki, niczego nie zmienia. Oburzające jest zwłaszcza wplątanie Naomi Klein (przy okazji pozdrawiam) do bandyckiego epizodu i opinii nie zmienię, mimo że z antykorporacyjną krucjatą twórczyni bestsellerowego „No Logo” nie do końca się zgadzam.

Gdyby jeszcze autor był prostakiem, jak większość jego ziomków! Ale nie. Jego opowieść tętni życiem, a stopień kompresji danych pasuje bardziej do XXX wieku, niż do czasów dzisiejszych. Jeżeli głównymi wyznacznikami artyzmu są nowatorska forma, umiłowanie detalu i bogactwo treści, w tym przypadku niepodobna narzekać na ich brak – i kończąc lekturę o bladym świcie zmuszony byłem przyznać, że autor ma nawet coś w rodzaju poczucia humoru.

 

 

Wróciłem do domu. Zjadłem jajecznicę i zacząłem rozmyślać.

Czy istnieje ryzyko, że prawdziwy biznesmen zostanie terrorystą? Nie istnieje. Więc czemu tekstu nie opublikować? W końcu to opis stanu ducha prawdziwego człowieka. Biedaka i łgarza, zgoda. Ale ludzie tacy jak on, bez kart kredytowych w portfelu, a często bez samego portfela mają nad nami przewagę liczebną. Jeśli na satyrę z Kaukazu spojrzeć od tej strony, zyskuje ona zupełnie inny wymiar. Skoro coś takiego przyszło komuś do głowy, stało się faktem, a upowszechnianie faktów to oblig redaktora.

Prawa autorskie? Wolne żarty. Fabuła zbyt potężna dla syntetycznego tygodnika, więc...

....nie myśląc dłużej, poprosiłem o pomoc przyjaciela, redaktora Quentina Clauso, który lepiej ode mnie włada rosyjskim, i na spółkę przetłumaczyliśmy kaukaską baśń. Kiedy traciliśmy wigor, orzeźwiało nas poczucie dziennikarskiej misji. Efektem jest grubaśne tomisko, które trzymasz w dłoniach; płomiennych militarystów oraz nieliczny fanklub tak zwanej „sprawy czeczeńskiej” pragnę uprzedzić, że zostaje tu upolowany tylko jeden śmigłowiec

i jeden czołg.

 

 

Teraz podziękowania.

Z niesmakiem wyznaję, że podczas tłumaczenia zaraziłem się od autora zgryźliwością. Chcę jak najszybciej wyleczyć tę wstydliwą chorobę, więc podziękowania zacznę od mojej najdroższej żony: kochanie, dziękuję za cierpliwość i wyrozumiałość. Nie spędzałem tych wieczorów w pokątnych burdelach, jak byłaś łaskawa codziennie sugerować, tylko w cichej rosyjskiej herbaciarni – pieszcząc perwersyjny komputer.

Ale nie zmieniłem orientacji seksualnej, o co gorliwie wypytywałaś wszystkich moich przyjaciół, krewnych i znajomych. Lubię nowe wyzwania, lecz nasz związek z redaktorem Quentinem Clauso oparty jest wyłącznie na wzajemnym szacunku, współpracy i przyjaźni.

Redaktorowi Clauso (który nie jest już redaktorem, wybrał bowiem przeprowadzkę do Anglii i pracę w hrabstwie Surrey w domu opieki społecznej) dziękuję za pomoc, gdyż oryginał został spisany z wyjątkowo frywolnym podejściem do typografii, ortografii i interpunkcji. Quentin pracowicie przełożył te gryzmoły, ustalił sens i pisownię wszystkich nierosyjskich wtrętów, nazw i nazwisk, podzielił tekst na akapity, rozdziały i części, a na koniec ubrał całość w subtelne chropowatości tłumaczenia, oddające przynajmniej iluzję męki, jaką wspólnie przeszliśmy.

Brett Easton Ellis łaskaw był sprawdzić nazewnictwo ciuchów, obuwia i dodatków. Pospolite „dzięki” to stanowczo zbyt mało, Brett; jesteś wielki jako Autor – i boski jako Korektor.

Specjalne ukłony przesyłam dwóm wybitnym kryminologom i doradcom FBI, prof. Charlesowi Whitebreadowi z USC Law School i prof. Richardowi Bonnie z Uniwersytetu Stanu Wirginia: za uprzejme potwierdzenie, że oni to właśnie oni i że obaj naprawdę istnieją.

Wstęp, tytuły rozdziałów i śródtytuły są moim dziełem. Z pokorą dziękuję wydawcy, że odważnie raczył je zaakceptować – zwłaszcza, że im ryzyko jest większe, tym zysk bywa pokaźniejszy.

Ze względu na wysoce kontrowersyjną treść książki chciałem poprosić wydawcę o pominięcie w druku mojego nazwiska. Skoro twórca oryginału przyjął pseudonim „Aldous Sagerfeld”, alias ten, dobrze brzmiący w każdym normalnym języku, całkowicie wystarczyłby za tytuł, autora oraz redaktora. Po namyśle doszedłem jednak do wniosku, że ktoś musi zadbać o prawa majątkowe, które autor zupełnie zlekceważył. A że nie było innego miejsca, nadpisałem moje personalia nad tytułem, licząc się ze wszelkimi konsekwencjami tej trudnej decyzji.

Zlekceważone prawa autorskie na pewno są wdzięczne za to, że się nimi zaopiekowano,

i dość już podziękowań.

 

 

Zapada noc; jest chłodniej i otworzyłem okna. Siedzę przy komputerze w moim domku z basenem; spłata hipoteki postępuje według planu. Dumam, co napisać na pożegnanie, bo nagle opadły mnie wątpliwości.

To tylko złośliwa bajka, wiem, ale za wygłupami czai się groza. Wypiłem kieliszeczek calvadosu, żeby zaczarować świat; wypiję jeszcze trzy i sprawdzę, czy to coś da.

Zresztą, już za późno na skrupuły.

Ostatni raz zamykam moją starą, redaktorską Toshibę, ale nie włączę telewizora. W półmroku widzę, jak czytasz słowa: „Minęło tyle lat...”.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości