robert neuman robert neuman
173
BLOG

1. Chihiro

robert neuman robert neuman Rozmaitości Obserwuj notkę 4


 

Minęło tyle lat, ale wciąż pamiętam ojca wpatrzonego w kartkę, na której ćwiczę mój pierwszy podpis. „Lepiej to spal”, mówi tata, głaszcząc mię po głowie. „Bo o północy wyjmę papier z kosza, przerobię na weksel i nie wyleziesz z gówna do końca życia”.

Pamiętam też dzień, w którym stary ubił życiowy interes. Hall w Fischer Plaza tonął w marmurach i stiukach. Piękna, ruda recepcjonistka pokazała mi drogę i kiedy automatyczne drzwi znikły w ścianie, ujrzałem ojca; siedział na podłodze windy. Uniósł oczy i rzekł: „Wreszcie jesteś. Wozi mnie ścierwo od godziny i znikąd ratunku”.

Myślę, że opatrzność czuwała nad tatą – bo czemu Fischerowie, maklerzy całkiem sprytni, nie pomalowali swojej budy specjalną farbą, która odcina łącza bezprzewodowe i blokuje mobilne telefony? Zaoszczędzili grosze, a w rezultacie zdołaliśmy prześwietlić sekret ich interesu i przejąć firmę głuptasów, zaś ojciec mógł zawołać o ratunek, gdy po decydującym spotkaniu giczoły odmówiły mu posłuszeństwa.

Zostawił mi w spadku śpiewny akcent, któremu nie dały rady angielskie ni francuskie guwernantki, mądrą papugę, cztery miliardy talentów i liryczne spojrzenie na świat. Roztropny, ubolewam nad tym z ograniczoną odpowiedzialnością i pewnie dlatego widzę sceny z ojcem w migocie skrzydeł samotnego moskita, który przez tytoniowy dym żegluje w stronę okna, obwiedzionego ramą w kolorze miedzi. Widzę je w obu połówkach soczystej pomarańczy, przerżniętej przez śniadego chłopca z obsługi i w pudełku kolorowych landrynek firmy Perugina (cudzej), do którego sięgam raz po raz, żeby ożywić ciało i umysł; widzę starego nawet w tęczowym połysku moich włosów, miękkich jak welon z czarnego jedwabiu.

Są już rozczesane. Wkrótce schowam je pod peruką, żeby przelicytować wszystkie dokonania taty i ubić interes mego życia. Ale dość o fryzurze, mamy czas. Póki co wyskubuję zbędne włoski z brwi i pociągam nosem, bo złapałem okrutny katar na wieczornej promenadzie. Będzie problem z pudrem, ale to nic. Kombinuję, jak przekuć infekcję w oręż i przy okazji uniknąć przesady, której horyzont wytyczył confrère Coco Wassberg (surowce, fundusze inwestycyjne, lotnictwo), niegdyś właściciel pakietu akcji koncernu energetycznego Enron. Dowiedziawszy się rankiem o toporze, który zawisł nad dętym molochem, Coco po południu zanęcił gorącymi kwitami księcia Sedàrę (medycyna, turystyka i nieruchomości), żeby w decydującej fazie prowadzonych przy kolacji targów kichnąć tak radośnie, że smarki wpadły do deseru Alana Perkinsa Juniora (doradca inwestycyjny; ryzykancka faiblesse do rajdów na tanie dziwki w Bukareszcie) i odwróciły uwagę Sycylijczyka od interesu, ustalonego w końcu na równe osiem dych. Niesmaczny incydent wyjaśnił się po kwartale, gdy pakiet nabyty przez Sedàrę wpadł jak kropla do rzeki makulatury, w którą rozpłynął się Enron; anegdota w sumie banalna, a wciąż cieszy – tyle że dzisiaj uniknę prostych chwytów,

bo dziś jest święty dzień,

a poza tym wolę własne fanaberie. I tak zdążyłem już wykosić Wassberga. Bardziej to czuję niż wiem, bo o towarzystwie, w którym mam zaszczyt wytyczać szlaki, niewiele wiadomo na pewno. Nasza szczerość pozostawia co nieco do życzenia, lecz towarzyskim plotkom można wierzyć, a zdaniem plotkarzy Coco jest wart sto, góra sto dziesięć miliardów. Tymczasem ja, Aldous Sagerfeld o oczach jak zimny marmur z Carrary i brwiach wreszcie wyregulowanych, zebrałem okrągłe dwie stówy.

Srebrne lusterko mruczy, że za rok będę wart trzy.

Odszeptuję mu w sekrecie, że przerosnę wszystkich w świecie

i to jest święta prawda, bo do kiwnięcia został tylko jeden gracz. Nie byle jaki, owszem – jednak dobrze wiem, co mówię – i właśnie pewność wyroków moich rozgrzewa mię bardziej niźli salda, władza i przedmioty, a zwłaszcza występy w szacownych rankingach periodyku Forbes. Kabaretowe fikanie nóżką to zabawa dla pędraków: mnie bawi wiedza o przyszłości po dzień sądu ostatecznego. Ani myślę wróżyć z fusów po herbacie z miodem, którą parzy za drzwiami Chihiro, dziewczę bardziej oddane i odważniejsze niż szturmowy pluton Specnazu, choć właściwie jeszcze dziecko.

Spowity w zamieć chustek do nosa czuję dreszcz, chociaż drwa trzaskają w kominku, eksportując korowody cieni loco parkiet z cedru, na fikuśną różaną toaletkę i marszczoną kotarę z kutasami, na pewno pochodzącą ze Wschodu. Srebrne lusterko milczy. Przez tytoniowy dym widzę prostokąt drzwi, i więcej nic.

Ostatnio palę trochę za dużo.

Wiem, że gdy spojrzę w migdałowe ślepia Chihiro, zmięknie moje serce z betonu i znowu stracę oddech na siedem minut. Nawet Thelonius Sommer, były kat egzekucji podatkowej i najlepszy przewodnik po dżungli indeksów Dow Jones – FTSE – Nikkei, a poza tym mój prywatny apostoł pilnowania kosztu i zaufany księgowy, gubi przy Chihiro wątek swoich fiskalnych tyrad, choćby miał stulić gębę w pół zdania wartego krocie. Na szczęście bywa pod milczącym nieboskłonem, że połowa kroci to aż nadto, więc teraz i ja, trzy razy z rzędu wypowiedziawszy jej imię, co (chyba łapie mnie gorączka) można robić tylko przy najszczególniejszej okazji, tym potrójnym akordem odpalę wreszcie naszą dryfującą operę.

Już czas, już czas. Herbata z pewnością paruje już na tacy w emaliowane stokrotki, bo przez ścianę słyszę, jak dziewczę gwiżdże „Pocałuj dziewczę” monsieur Menkena w ambitnej, pas beaucoup fałszywej interpretacji; wykuta z brązu klamka, niby z wahaniem, drży,

(jeżeli nie umiesz otworzyć drzwi kolanem, syreno, mrugnij tylko, a twoje boskie rzęsy przycisną klamkę do samej podłogi)

 

i oto przypomina mi się magiczny wrzesień sprzed lat, kiedy jak ona stałem pod drzwiami, za którymi czekał ojciec srogi.

Żyliśmy wtedy na Ukrainie, w Ljubotyniu pod Charkowem, gdzie tatko wynajął mały las oraz zdekapitalizowany pałacyk i na piętrze handlował ropą naftową, aż furczało, zaś siedem parterowych komnat zajmowali kaukascy chłopcy bez zahamowań, solidniejsi nawet od elementu z Korsyki. Tego dnia upał był tak straszny, że pawie skryły się w krzakach i umilkły. Otworzyliśmy okna i półnadzy, wśród śmiechów i docinków walczyli na pięści, kopniaki i zęby, zaś najchętniej ja: gibki, zwinny piętnastolatek. Wszedł na to Szamil, adiutant mojego ojca i powiada, że jestem wzywany. Więc przerwałem zajęcia i pobiegłem do gabinetu Asłana.

Zapukałem, wycierając koszuliną spocone pachy. „Wejść” – doleciało zza drzwi. Tata, odziany w bawełniane kalesony, bose stopy trzymał na biurku i frasobliwie grzebał w nosie, spoglądając w okno.

Po trzydziestu krokach przystanąłem, jak należało, zgniotłem koszulę w garści i czekałem, co powie. Wysoko nad czarnowłosą głową ojca stykały się łuki obtłuczonego sufitu, pomalowanego w kędzierzawe bobasy, różowe dziewczęta z małymi biustami i tajemnicze, dwunogie kozły.

Posadzka skrzypnęła. „Drogi synu”, rzekł tata i westchnął, a drżące echo powtórzyło jego słowa. „Jutro przybywają goście z Włoch, żeby podpisać z nami kontrakt wart kilkadziesiąt milionów zielonych”, obwieścił z namaszczeniem i umilkł.

Nic mi o tym nie wiadomo, ojcze”, odparłem. „Myśli moje krążą wokół zapasów i boksu, i nigdy dotąd nie rozmawialiśmy o interesach”.

Dotąd”, zauważyła papuga, którą ojciec otrzymał w prezencie od austriackiego kontrahenta. Grzebnęła w klatce, wyrzucając na posadzkę garść żwiru. „Właśnie”, przyznał ojciec i ciągnął dalej: „Zanim powiem, czemu ufam w twą młodzieńczą pomysłowość, wspomnę o incydencie, który być może jakim niepojętym cudem dotarł do twego zakutego łba. Czy spostrzegłeś, że od tygodnia w kranach brakuje wody?”.

Tak, ojcze”, odparłem. „Ludzie mówią, że burzowa ulewa zatopiła miejskie wodociągi, zmieniając wodę w żółty, spieniony ściek”.

Bingo”, rzekł Asłan. „Przed chwilą otrzymałem informację, że w mieście zanotowano przypadek cholery. Władze chcą ogłosić kwarantannę. Chwytasz w lot, synu?”.

Nie całkiem, ojcze”, wyznałem. „Co to jest cholera?”.

Spojrzał na mnie uważnie. „Dochodzę do wniosku, że szanowny Yalu Yerbuti słusznie mnie ostrzegał. Płacąc za twe wykształcenie paplom z importu splamiłem się rozrzutnością”, rzekł. „Cholera to średniowieczna zaraza, która wywołuje sraczkę z powikłaniami. Pojmujesz, synu, w czym problem?”.

Pojąłem. Wziąłem oddech. „Ojcze, drzewa stoją spłowiałe i smutne, sucha trawa kłuje, a stopy grzęzną w rozmiękłym asfalcie”, zaśpiewałem w kaukaskim olśnieniu. „Wywieźmy dostojnych gości nad jeziorko Krzemieńczuckie. Zabierzemy parę skrzynek granatów, popływacie łódką i ugościsz ich, jak wypada”.

Alors tata cmoknął, pierwszy raz w życiu patrząc na mnie z uznaniem, i zaprawdę serce mi pęka, że muszę przerwać arię na cześć jego osoby, poniekąd za sprawą kataru, którym właśnie się zakrztusiłem,

 

a po trosze dlatego, że drzwi salonu wreszcie kapitulują i wchodzi słodka Chihiro. Sprawdzam czas: jest dziesiąta wieczór, więc sześć pokładów niżej, w sali recepcyjnej niewidzialni panowie proszą niewidzialne panie do tańca. Smak takich chwil znam wyłącznie z dystansu, bo później niż inni wchodzę tam, gdzie akurat chcę wejść; lecz gdybym miał wybierać, i tak wybrałbym banalny widok złotych węży na jedwabnym szlafroczku Chihiro, sunącej przez giętkie smużki dymu w stronę moich pleców.

W lustrze widzę, jak wąż-paź mruga purpurowym oczkiem, bo piętnastoletnia królowa nie zapięła trzech górnych haftek.

Tak długo cię nie widziałam, Aldousie – szepce Chihiro, stawiając tacę z herbatą na toaletce i opierając doskonałe biodro o doskonały blat. – Rozśmiesz mnie natychmiast. Jeśli zaraz nie będę rżała jak koń, masz przesrane.

Mais, bączku – odpowiadam po sekundzie. – Może pobawisz się moimi jajami?

Chichi bez ostrzeżenia chwyta mię za kark i rzuca na podłogę, aż gnaty trzeszczą. Papieros wypada z moich ust, toczy się w wióry obok kominka i zaczyna rozniecać ognisko w cedrowym kącie. Wywijam się z uchwytu, zanim królowa zapnie azjatycką dźwignię nie do rozpięcia, ale ona łapie mnie za kudły i zaczyna holować w stronę ognia. Delikatny puszek pod pachą Chihiro łaskocze mnie w nos. Charczę „nie wolno ciągnąć za włosy”, lecz ona syczy coś o kasacie starych regulaminów i przypalaniu stóp,

więc zbieram siły i tęgim kopem zrzucam zdradziecką żmiję, a ona toczy się pod stół, łamiąc boskimi plecami dwie secesyjne nóżki. Stolik z łoskotem upada, a z nim półmisek tostów, zimnych jak trupy, napoczęta butelka wina i srebrna salaterka pełna konfitur.

Umieram z miłości,

a Chichi wciąż żyje. Powoli wystawia rogi zza wywróconego mebla, liczy palce, obrzuca wzrokiem pobojowisko i uśmiecha się przez łzy. Czołgam się do niej przez skorupy, kalecząc goły brzuch i rozgarniając szlafrokiem winną zupę z grzankami. Klękam i dzieli nas już tylko wywrócony stół. – Kiedy mi do końca odpierdoli, aimée – jęczę, wydłubując spod żebra szczerbatą igłę z porcelany – zedrzyj ze mnie skórę i uszyj sobie buty.

Chihiro przyjmuje czerwoną drzazgę, którą wręczam jej jak kwiat. Wióry w kącie obok kominka buchają bladym ogniem, włosy stają nam dęba. – Zrobię co zechcesz, tato – szepce królowa; wycieram z jej ust strużkę krwi. – Ale zanim ci odpierdoli, powalczmy w konfiturze.

– Mam lepszy pomysł – odpowiadam sprytnie.

Gaszę herbatą pożar. Z pogorzeliska wali gryzący dym, ale jest dobrze, bo słynne z refleksu systemy pożarowe, instalowane na liniowcach Cunyarda, jakoś się nie włączają. Podkręcam klimatyzację do oporu; młoda śmiga na prywatną promenadę, uchyla okno; enfin oboje rozbiegamy się po salonie, wachlując dym kocami. Chihiro w biegu puszcza muzykę, zamglone salony wypełnia rykiem swojej gitary monsieur Morello.

No i wreszcie mamy rozgrzewkę, której tak nam było trzeba.

Skopuję na bok połamany stół. – Wskakuj na sofę, dziecino – krzyczę, wycierając gluty rękawem. Robię trzy susy, żeby z rozpędu przejechać salon na bosych piętach, ale podłoga jest bardziej śliska niż myślałem. Zmarłe tosty mają w tym udział, że upadam w wiktuały i zatyka mnie na amen,

(królowa skacze na sofie, wrzeszcząc z radości)

podczas gdy ja-król wiję się pod oknem za różaną toaletką, rozpaczliwie usiłując złapać oddech,

 

i jest nam jak w raju, kiedy raptem ktoś łomoce do drzwi.

Chichi ścisza muzykę i otwiera. Ze strzępów rozmowy wnoszę, że to dwaj dżentelmeni z obsługi. Nie zwabiła ich wcale ciekawość (chociaż wszyscy chcą wiedzieć, co robią bogacze, kiedy nikt na nich nie patrzy), tylko rozkaz drugiego oficera, odpowiedzialnego za bezpieczeństwo gości. Chichi spławia stewardów, tłumacząc przez szparę, że niedopałek szluga zapalił papierzyska w koszu na śmieci, ale wszystko jest już w porządku. – Taki cudowny wieczór, przed chwilą zaczął się bal, muzyka chyba nie będzie przeszkadzała? – trajkoce bez opamiętania, zaś papuga, którą zawsze ze sobą wożę, budzi się, rozgniewana przyjściem natrętów i lży ich w przynajmniej trzech językach.

Smakuję ten jazgot, leżąc na na podłodze. Powinienem notować metody wychowawcze, które stosuję wobec córki, bo przecie mała uczy się dobrze: jest waleczna, lubi samotność i nigdy nie traci głowy. Czegóż więcej chcieć? Zastanawiam się leniwie, co z niej wyrośnie, ze świstem łapiąc nieśmiały, pierwszy od dawna, oddech

i czuję, że znów nadciąga atak nostalgii, więc

 

zaciskam powieki, żeby powstrzymać wspomnienia, lecz wehikuł czasu znów wlecze mię nad jeziorko Krzemieńczuckie, gdzie przed wiekami, we wrześniowej spiekocie uczyniłem pierwszy krok na ścieżce interesu.

Patrząc od południa, na osiemdziesiątym kilometrze wschodniego brzegu był tam odludny jar o stromych zboczach, porośniętych chaszczami, nad który często jeździłem z ochroniarzami ojca. Odkrył go Rusłan, barczysty chłopiec o zdumiewająco miękkich dłoniach, do którego z takich czy innych względów żywię pewien sentyment. Kiedy kawalkada fordów Crown Victoria, wioząca ojca i jego włoskich kontrahentów, w tumanie kurzu zajechała nad krawędź wąwozu, na polanie płonęły już wielkie ogniska, które przygotowaliśmy z chłopcami, zaś u podnóża kołysały się umyte do czysta łódki.

Wygarniturowani przybysze rozprostowali kopyta. Tata szerokim gestem zaprosił ich do stołów, zbitych z sośniny. Wzdłuż ścieżki stały wiklinowe kosze z paczkami Marlboro, ale jakoś się nie częstowali. „Synu, łeb mi pęka”, rzekł Asłan na stronie. „Strzel lufę z zamorskimi sztywniakami, a potem zabierz ich precz i wróć przed zachodem słońca”.

Więc spełniłem toasty, sprowadziliśmy gości na brzeg i wrzuciliśmy na pokład. Gdy owiał ich wiatr, trochę przetrzeźwieli i ten najważniejszy, łysawy Silvio, zaczął do mnie mówić. Nie znałem jeszcze włoskiego, więc grzecznie przypomniałem, że umiem tylko po angielsku i francusku. Gość wcale nie słuchał; zbiegł na półpokład i rzygnął za rufę.

Sternik zdławił obroty silnika, kładąc łódź na burtę. Motorówka z szumem zastopowała. Siny na twarzy Silvio wdrapał się z powrotem na górę i poprawił krawat, więc podsunąłem mu pod nos odbezpieczony granat.

Minęło tyle lat, lecz na wspomnienie miny tego błazna wstrząsa mną upiorny, ochrypły śmiech. Chihiro, która pobiegła na piętro po puder i balowy strój, krzyczy: tato, co się stało?,

ale odpowiadam, że nic... nic takiego... i tak nie zrozumiesz, bączku,

a potem cisnąłem granat w granatową toń. Złapałem Silvia za szczękę, by otworzyć jego elokwentny dziób, zatkałem własnymi dłońmi jego czułe, włoskie uszy i dopiero gdy ucichł grzmot wybuchu, puściłem kontrahenta wolno. Ogłuszony, wyszeptałem „dîner” i zacząłem wrzeszczeć z radości, a na skotłowaną powierzchnię jeziora wypływały brzuchami do góry ogromne jesiotry, sandacze i karpie.

W ten sposób, kochana Chihiro, twój tatuś łowił za młodu ryby z zamorskimi partnerami dziadka. Ale poważnie się obawiam, że gdybym zaczął cię zabawiać anegdotami o kolacjach sprzed lat, szybko byś usnęła. Lepiej skupmy się na teraźniejszości, w której jestem dojrzałym człowiekiem interesu i siedząc w kałuży wina wydłubuję z pleców odłamki porcelany.

 

Najwyższy czas ochłonąć, oczyścić ciało oraz umysł – i przywdziać odpowiedni strój. Wybrałem go starannie, żeby pasował zarówno do jawnej, jak też do tajnej rangi wieczoru.

Więc najpierw trzewiki: skromne, safianowe, w kolorze cytryny i z mleczno-kawową podeszwą, po bokach ciemniejszą, od spodu bledszą, z kwadratowymi noskami i wysokim czworobocznym obcasem, ustrojone złotymi klamrami na purpurowych paskach, po brzegu haftowanych w srebrną łuskę;

(może i trochę ciasne, ale to się jeszcze zobaczy)

następnie kremowe pończochy bez lycry (czuję leciutką awersję do elastycznych wynalazków koncernu chemicznego Du Pont, bo to cudza firma), z trzech stron gładkie, na łydkach ukłon ku współczesności – pionowa intarsja z maleńkich szczupaczków w tej samej barwie;

jedwabne spodnie pod kolano, bez ozdób;

kanarkowa koszula z koronkowym mankietem, obszerna i wygodna, cień kołnierzyka i jedwabny karmazynowy fular, szamerowany srebrem;

grzeczna satynowa kamizelka;

perłowy fluid, szeroka kauczkowa opaska i siedem spinek wysadzanych brylantami, dla okiełznania niesfornych włosów;

wysoka szara peruka (warkocz, kokarda) z jasnymi puklami, na kształt rogów wywiniętymi do przodu, żeby mamić i straszyć kontrahenta;

enfin jedwabny surdut w odcieniach pastelowych, wyszywany w srebrne rybki, z abstrakcyjnie haftowanymi mankietami oraz wszytą nylonową kaburą i pochwą na polimerowy, obosieczny nóż (bo prawdziwy człowiek interesu najbardziej ufa samemu sobie),

i gotowe.

 

Chihiro delikatnie zdmuchuje nadmiar pudru z moich powiek, więc mogę wreszcie otworzyć oczy i wstać z fotela. Drzazgi z porcelany uwierają mnie tu i tam, ale na stojąco prawie nic nie czuję. Obracam się przed lustrem i stwierdzam ze zdziwieniem, że choć jestem wszechmogący, to nijak nie mogę zobaczyć, jak wyglądam z tyłu.

Jak motyl i smok – szepce Chichi.

Dzięki – mówię i wsuwam za pazuchę nóż. Repetuję, blokuję i chowam ceramicznego gnata firmy Murau & Gambetti (cudzej); całuję córkę w czoło i ruszam do wyjścia.

Zapomniałeś o szpadzie, tato – zauważa Chihiro, oblizując skaleczony łokieć.

Dzięki – mruczę z zakłopotaniem. Biorę szpadę z sofy, przypinam ją pod surdutem, rzucam córce męskie, pożegnalne spojrzenie

i więznę w drzwiach, bo szpada jest cholernie długa i wisi poziomo.

Aż wreszcie obaj, ja i mój niewymuszony wdzięk, ruszamy na spotkanie z przeznaczeniem.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości