robert neuman robert neuman
117
BLOG

2. Hill Dates

robert neuman robert neuman Rozmaitości Obserwuj notkę 0

 


 

W najmroczniejszym zakątku Kaukazu, skąd pochodzi moja rodzina, na każdą okazję (i na każdy jej brak) można znaleźć stosowne przysłowie. Znawcy potrafią tygodniami dyskutować przy użyciu złotych myśli na wszystkie możliwe (i niemożliwe) tematy, ale zachowałem w pamięci tylko najważniejsze porzekadła. Przykładowo: „Ustąp staruszkowi miejsca w autobusie”, „Trzymaj się ciepło”, czy „Dbaj o słabszych, bo kiedyś będą silniejsi”.

I jeszcze jedno, bezcenne: „Po pierwsze łączność”.

Blisko dwieście lat temu, osiemnastego czerwca roku tysiąc osiemset czternastego, mój pradziad z bocznej, ostatnio podupadłej linii zapomniał o łączności. W kluczowej fazie bitwy pod Waterloo opuścił punkt dowodzenia i nie skontaktował się na czas ze swoim faworytem, pełnym animuszu marszałkiem Michelem Neyem. Więc Ney, zanim obeschło błotniste po deszczu pole walki, na własną rękę dał rozkaz do szarży i stracił dwadzieścia sześć szwadronów wybornej francuskiej jazdy, która ugrzęzła w wąwozie Ohain pod huraganowym ogniem armat księcia Wellingtona.

Kronikarze ostatniej bitwy Napoleona przegapili fakt, że Ney też był moim kuzynem, tyle że z jeszcze bardziej podupadłej linii,

i cwaniak Wellington także. Mógłbym wypełnić więcej luk w historii, lecz poprzestanę na jednej: pradziad mój opuścił pole bitwy pod Waterloo, żeby zjeść lunch.

Pamiętam o jego wpadce, więc opuściłem zrujnowany apartament A3 nie tylko z porcelanowymi igłami w tyłku, ale i z lekką kolacją w żołądku. Chihiro została, żeby posprzątać i ubrać się na późniejszą część wieczoru.

 

 

Przystanąłem w korytarzu, żeby sprawdzić łączność.

Włączyłem aparaturę mikroswitchem na laryngofonie, przylepionym do krtani i popukałem w maleńką słuchawkę, wetkniętą w lewe ucho. Sprzęt był wojskowy i miał podwójne zabezpieczenie: kodował otwarty tekst i chodził na zastrzeżonych militarnych częstotliwościach. I fajnie, tylko że akurat nie chciał zadziałać.

Czekając na cud uniosłem wzrok.

Na przeciwległej ścianie widniała płaskorzeźba, która zauroczyła mnie już w pierwszym dniu podróży. Dzieło z żywicy bitumicznej wyobrażało rzymskich legionistów w bitewnym ordynku. Więc się przeraziłem, ale nie naprawdę, tylko tak na niby, dla żartu,

i poczułem, że jestem gotów. Wreszcie minął galop marzeń i snów, jakie trapią człowieka u bram sprawunku.

Oprócz syntetycznych Rzymian w korytarzu czekali trzej żywi legioniści: wysoki Szamil, pękaty Malik i Rusłan, dowódca mojej ochrony. Zabraliśmy ich z ojcem, wyruszając kiedyś w świat. Każdy był uzbrojony jak ja, w dziewiątkę muraua i nóż, których nie wyczuwają najczulsze systemy alarmowe,

chociaż w przypadku moich urwisów broń to zbędny balast. Gołymi rękami roznieśliby w proch pancerną armię ze ściany, gdyby rzeźba ożyła i spróbowała użądlić mnie w plecy.

Pierwszy zza węgła wychynął Malik, w sztucznych blond loczkach i ze złotym łukiem w garści, przyodziany w krótką białą tunikę. Wywijał kołczanem pełnym złotych strzał, dając umówiony znak, że wszystko jest w porządku. Zza jego pleców wyjrzał Szamil, też w tunice i z identycznymi rekwizytami. Długi Amor i gruby Amorek. Obaj tak wpadali w oko, że pociągnąłem nosem, niemal wzruszony.

Aparatura łącznościowa ożyła, obwieszczając ten wyczyn piknięciem w słuchawce. Włączyłem nadawanie na sterowniku, przypiętym do nadgarstka i szepnąłem, żeby Malik nie bawił się rekwizytami, bo ktoś nas za wcześnie skojarzy – i ruszyłem do windy. Perska wykładzina podłogowa z Chin głuszyła dziarski krok, lecz sprzączka u szpady cicho grała mi marsza: projekt wchodził w życie, choć miesiąc temu był ledwie mrzonką!

Diabelski pomysł na wykiwanie Dragutina Gambledore’a, gigaspryciarza i jedynego człowieka bogatszego ode mnie, wpadł mi do głowy w styczniu, na turnieju tenisowym w Sydney. Od razu byłem pewien, że pomysł tak głupi jest skazany na sukces. Ale kiedy w trakcie kobiecego finału (Chihiro odpadła w półfinale), w loży vipów zarządziłem wstępną odprawę bojową, podwykonawcy planu objawili głęboki sceptycyzm.

O ile rozumiem, tato – burknęła Chihiro – mam paradować na golasa w tłumie twoich kumpli”.

Miała atak młodzieżowego buntu, bo wokół fruwały miliony much, które gryzły do krwi i taplały się w drinkach.

Nie ciesz się za bardzo, dziecię”, odparłem. „Ubierzesz kostium z silikonu albo cielisty trykot”.

A ja kim będę?”, spytał Malik. Zapomniał o oklaskach i patrzył na mnie z przerażeniem. „Aldousie, sukces to twój druh, ale...”.

Tym razem też tak będzie”, wtrąciłem skromnie.

...ale chyba nie podołam”.

Niby czemu?”.

Malik oklapł w fotelu. Opuściłem na nos ciemne okulary i prześwietliłem ekipę trzecim, rentgenowskim okiem. „Gdzie wasza fantazja, lenie?”, spytałem z groźnym uśmiechem.

Szamil parsknął. „Koń i przez mur przeniknie, tyle że raz na miliard lat”, skomentował z ironią, lecz zanim zdążyłem go opieprzyć za kaukaskie morały, sędzina warknęła z wyżyn stołka „proszę o ciszę” i zepsuła naradę.

Nie miała za grosz wyczucia. Ja trochę Malika rozumiałem. Jednak winę za jego zażenowanie ponosił zarząd koncernu chemicznego Gex Seizinger. To oni zaakceptowali najnowszą kampanię reklamową firmy, opartą na motywach zapożyczonych z greckiej mitologii. A że detale kampanii poznałem rankiem tego samego dnia

(Theo Sommer, krótki kodowany donos z Genewy via Zatoka Szeptu),

więc pomysł mój na intrygę właściwie wymyślił się sam.

 

 

Słuchawka w uchu ostrzegawczo pisnęła. – Pan Gambledore przybywa za siedem minut – mruknął Rusłan, maszerujący tuż za mną. Obejrzałem się przez ramię i w oględnej formie wyraziłem oburzenie faktem, że mało brakowało, a mój biznesowy rywal spóźniłby się na bal bardziej niż ja. Rusłan zwalił winę na pierwszego oficera, który za późno go poinformował i chwilowo zawarliśmy rozejm.

Rozkazałem Malikowi i Szamilowi, żeby wsiadali do windy i zjechali na dół. Sam skręciłem na spiralne schody wiodące do atrium, w stronę kryształowej bramy na pokład spacerowy.

Pomyślałem, że skoro jest jeszcze czas, to zapalę i przy okazji zerknę na przybycie Dragutina Gambledore'a.

 

 

Oparłem się o reling, uniosłem zasmarkany nos do gwiazd i próbowałem powąchać wilgotny, ciepły wiatr. Wiało całkiem solidnie, bo statek robił dwadzieścia węzłów i pewnie dlatego uroda srebrno-czarnego pejzażu, przez który lewitowałem w ewidentnej gorączce, nie zdołała wywabić towarzystwa na pokład; tylko w rufowym zakątku promenady, pod lądowiskiem dla śmigłowca kręciło się kilka małych postaci. Sam podpisałem listę pasażerów i musiałem wiedzieć, kto to, ale z daleka goście byli nie do rozpoznania.

Uśmiechnąłem się do swoich perfidnych myśli. Z bliska też kilku gości nie poznam, bo to ja – gospodarz imprezy – wymyśliłem, że tym razem bal odbędzie się w maskach.

Jak powiada kaukaskie porzekadło, „W karnawale maski spadają: olifant staje się mrówką, a mrówka olifantem”.

Nasz karnawałowy bal to zabawa kameralna, na sto dwadzieścia stolików plus dziewięćdziesiąt stolików dla ochrony. Lista gości rzadko się zmienia, bo rotacja ma metrum biologiczne: nowi przychodzą wtedy, gdy któryś staruch odwali kitę. Czasem trafiają się debiutanci, tacy jak ja, lecz kiedy zejdę z tego świata, moje miejsce zajmie Chihiro – i lista nie będzie od tego dłuższa. Znawczyni historii imprez, 99-letnia Desiree Beaumont-de-Lomagne (energia, surowce, ale głównie, o ironio, nieruchomości) twierdzi, że spis zaledwie jeden raz sięgnął stu pięćdziesięciu nazwisk.

Nie liczba gości zatem wyróżnia nasz bal, tylko miejsce.

Uczestniczyłem dopiero w czterech imprezach. Najlepiej bawiłem się na pierwszej. Wszyscy byli zaciekawieni nuworyszem z końca świata, a poza tym Coco Wassberg (surowce, fundusze inwestycyjne) wyprawił tamtą balangę na skalnej półce w wyeksploatowanej kopalni złota na Indonezji, pięć tysięcy stóp nad poziomem morza,

i widok stamtąd był po prostu nie-bo-ty-czny.

Rok później też tańczyliśmy w futrach, na zmrożonym wysypisku śmieci pod Bukaresztem. Był to pomysł rozbrykanego skąpca z Sycylii, księcia Calogero Sedàry (giełdy i nieruchomości), choć trzeba przyznać, że niezły; księgowy Cala przez kwartał szarpał się z władzą miasta o koszt najmu, a i tak stolica Rumunii dostała na prąd na trzy lata.

Następnie syfon kanałowy pod uliczkami Paryża. Graf Jacob von Mölln (auta, giełdy i fundusze inwestycyjne) wyniuchał z gazet, że peryferyjny zakątek paryskiej kanalizacji przechodzi renowację i z teutońskim wyczuciem chwili zaprosił nas na całonocne wąchanie aromatu zgniłych jaj.

Więzienie Alcatraz, do którego przybyliśmy na zaproszenie Dragutina Gambledore’a w zeszłym roku, też było fajne. Spodobała mi się metafora udręki bogactwa, wpisana w te solidne, grube mury, chociaż osobiście byłbym skłonny rozważać bogactwo jako szczególny rodzaj emigracji. Tak czy inaczej, Drago jest Amerykaninem, stąd zapewne patriotyczny wybór mamra w Alcatraz – lecz bardziej utkwił mi w pamięci fakt, że na imprezę przybył prawdziwy gość z kosmosu: programista Hill Dates, który okupuje szczyty prasowych list miliarderów.

Był ogromnie speszony. Nie tańczył i wciąż czyścił okulary. Starsze damy spoglądały na niego z ciekawością, szepcząc i śmiejąc się dyskretnie, bo okulary były wtedy e p e r e w e r s y j n i e niemodne.

Oficjalne rankingi bogaczy to rezultat żmudnego podliczania ich aktywów i pasywów. Ale rachują dziennikarze i ludzie z firm audytorskich, więc lepiej o tych słupkach zapomnieć. Nasza lista miliarderów, jedyna prawdziwa, powstaje w wyniku demokratycznego głosowania.

Nazywamy je „czystym”, bo głosujący to my.

Narodziny listy zaczynają się od tego, że każdy z nas układa autorski spis zaproszonych. Skąd wiedza, ile kto jest wart? Cóż – to się po prostu wie. Maître de cérémonie, wybrany pod koniec poprzedniej imprezy, sumuje głosy, które podsyłamy mu w grudniu na pospolitym papierze z Florencji. Przed zabawą w Alcatraz don Calogero Sedàra, jak zwykle ostatni na listach, znów połakomił się na jakiś nieświeży towar i umoczył trochę grosza, więc w godzinie głosowania zrównał się majątkiem z Datesem.

Czy też Dates, nie robiąc nic, na moment dogonił księcia.

A że decyzje organizatora, zarówno w kwestii doboru gości jak i lokalizacji balu, zwykliśmy akceptować bez dyskusji (mamy dość gadaniny na co dzień), wpadł z wizytą do więzienia.

 

 

Była pogodna, zaskakująco ciepła noc. Spacerniak Alcatraz zamienił się w parkiet; stoliki rozstawiono u stóp kamiennych schodów, zwieńczonych szarym, kanciastym gmaszyskiem mamra. Grand-mère Keys kończyła występ w narożniku rudawego muru, ozdobionego na szczycie zabytkowym aneksem z siatki i drutu kolczastego. Dała już wolne swoim tancerkom i z wolna bujała gośćmi, mrucząc coś o upadaniu.

W połowie piosenki dosiadłem się do osamotnionego Hilla. Towarzystwo jest bezwzględne: wszyscy uznali, że Calogero się odkuje i na kolejnej zabawie Datesa nie będzie, więc nikt nawet nie myślał o zawieraniu tak pochopnej znajomości. Ale nuworyszowi, którym wciąż jestem, od biedy można wybaczyć nietypowe zachowania.

Uprzejmie się przedstawiłem i zaczęliśmy rozmowę.

Dates przyznał z uśmiechem, że jest trochę zagubiony.

Nie szkodzi”, powiedziałem. „Za pierwszym razem też czułem się jak młody chauve-souris w blasku wschodzącego słońca”.

Jak kto?”, spytał marszcząc brwi.

Jak nietoperz”, odparłem radośnie.

Konwersowaliśmy dalej, nie tykając spraw biznesu. Dates wolał pogadać o działalności charytatywnej, bo na tym gruncie czuł się pewniej.

Spokojnie go słuchałem.

Na pańskim miejscu uważałbym z rozdawnictwem”. rzekłem w końcu.

Zdziwił się. „Dlaczego?”.

Bo wchodzenie w cudze buty, zwłaszcza w chaussure na tak wysokim obcasie, to hazard”, odparłem. „Lepiej pobiegać boso po trawie pokrytej rosą albo bez mamy skoczyć na Bahamy. Osobiście najbardziej lubię ślizgać się w marmoladzie. Polecam z całego serca. Musi pan tylko uważać, bo można upaść na plecy i dotkliwie się potłuc”, improwizowałem ani myśląc, jak prorocze wypowiadam słowa.

Dates przez chwilę dumał, żonglując drinkiem i przekąskami.

Nie wiem, czy dobrze zrozumiałem pańską sugestię, Aldousie. Sugeruje pan, żebym był z panem szczery?”, spytał w końcu.

Owszem”, odparłem. „To jedyna noc w roku, kiedy wszyscy tu zebrani mogą spokojnie pogadać. Po to wyprawiamy bal, więc można się ukryć, że tak powiem, w tłumie”.

Wolne żarty”, rzekł z rozbawieniem. „Przecie to trywialne!”.

Tylko pozornie”, odrzekłem. „Oczywiście pomijając równie trywialny fakt, że to, co o północy wyznajemy w najlepszej wierze, rano może się okazać zwykłym żartem. I to naszym zdaniem, nie cudzym”.

Rozumiem”, Dates spoważniał. Z przyzwyczajenia rozejrzał się, czy nikt nie podsłuchuje. „Wobec tego wyznam panu, że nie poprzestaję na rozdawnictwie. Wkładam czarny, obcisły strój, kominiarkę i sztuczną brodę na drucikach i nocami, nie co noc, ale często, wyruszam w miasto, włamuję się do przygodnych domów i sprzątam”.

Kogo?”, spytałem, schylając się pod stół.

Nikogo”, odparł zniecierpliwiony. „Sprzątam te domy. Wie pan, myję okna, odkurzam, zbieram zabawki z podłogi i chowam do szafy, i tak dalej”.

Rozumiem. A w jaki sposób, jeśli wolno spytać, godzi pan dwa na pozór sprzeczne rekwizyty: obcisłą kominiarkę i sztuczną brodę?”.

To rzeczywiście problem”, przyznał. „Lecz jakoś sobie radzę. Często wymieniam przepoconą brodę na nową, zaś kominiarkę starannie piorę po każdym wypadzie”.

A systemy alarmowe?”.

No, wie pan”, spojrzał kpiąco.

Ach tak, oczywiście”, odrzekłem w zamyśleniu. „I podczas wszystkich tych wyczynów pańska lewica pamięta o tym, co czyni prawica?”.

Naturalnie”, odparł Dates.

Imponuje mi pan”, mruknąłem po chwili. „Wygląda na to, że naprawdę lubi pan uszczęśliwiać bliźnich. Oczywiście z łezką wzruszenia w ich oku, kiedy jest już po sprawie?”.

Dates pokręcił głową.

Robię to wyłącznie dla własnej satysfakcji”, wyznał szczerze.

Jedno jest pewne”, powiedziałem, wstając. „Z tych eskapad wynika obiektywny pożytek, bez wątpienia kwitowany szczęściem oraz wdzięcznością beneficjentów pańskiej usługi”.

Wyciągnąłem na pożegnanie dłoń. Ściskałem w niej cienki portfel, który buchnąłem Hillowi z kieszeni, kiedy się witaliśmy.

Zawsze sprzątam bardzo dokładnie”, odparł i ze zdziwieniem spojrzał na portfel.

Cóż to takiego?”, spytał.

Pański portefeuille. Spoczywał pod stołem”, odparłem, kończąc jedyne spotkanie z Datesem, jakie miałem. Kiedy sam zostałem gospodarzem imprezy i robiłem spis gości na bal, zbrakło go na nadesłanych listach.

Szkoda, sympatycznie się gadało. Ale musiałem dać spokój Hillowi, bowiem w tłumie pojawiła się e p e r e w e r s y j n a okularnica, która ogromnie wpadła mi w oko. Oryginalna i zagubiona: wypadało ją poznać.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości