robert neuman robert neuman
132
BLOG

4. Windykator Zeitblom

robert neuman robert neuman Rozmaitości Obserwuj notkę 0


 

 

Dragutin Gambledore tylko mignął między swoimi ochroniarzami. Zanim wpadł w kryształową bramę do atrium, dostrzegłem, że jest przebrany za czarodzieja: miał spiczastą czapkę, szatę w gwiazdy i siwą brodę. Złośliwa wątpliwość, ilu też czarodziejów będzie na balu, przemknęła mi przez myśl jeszcze szybciej niż on i zgasła.

Za świtą Dragutina wlókł się zwalisty gość, wycierając twarz koronkową chustką wielkości ręcznika. Odziany był tak samo jak ja, w strój francuski, tyle że miał grzecznie przylizaną perukę. Przybył z Gambledorem. Chociaż w odróżnieniu od nas nie zalicza się do finansowej elity świata, to podobnie jak my lubi chodzić własnymi dróżkami i uwielbia się spóźniać.

To sympatyczny, jowialny facet, za którym przepadają dzieci, czyli windykator Samuel Zeitblom;

dla przyjaciół „Sammy”.

Sammy ma status gościa honorowego na imprezach towarzystwa. Nawet więcej: przyjaciela. Jesteśmy na tę przyjaźń poniekąd skazani, bowiem Zeitblom zawodowo ściąga dla nas takie czy inne kwoty, których nie uregulowali w porę kontrahenci. Zwykli biznesmeni czy politycy lubią czasem zgubić jakąś fakturkę czy dwie, ale że musimy utrzymywać z nimi kontakty, Sammy raczej nie uskarża się na brak pracy.

Swój fach zwie pieszczotliwie „czochraniem”. Gildia czochraczy traktuje go z nabożną czcią, ale branżowe referencje najlepiej wzmocni krótka przypowieść.

Zdarzyło się raz, że francuskie konsorcjum Hachefier, które buduje pasażerskie samoloty i przy okazji stanowi własność Coco Wassberga, czekało na obiecaną państwową dotację. Zarząd Francji nie zwracał uwagi, że moneta w bezruchu się marnuje i opóźniał przelew na konta Hachefier.

Coco Wassberg, człek cierpliwy jak anioł, czekał tydzień. Czekał dwa tygodnie, miesiąc, ale po dwóch miesiącach się wkurzył.

Wychynął z cienia i poprosił Sammy’ego o pomoc.

Zeitblom sprawdził, ile się należy Wassbergowi. Sporo tego było, nawet jak na kwoty, którymi obracamy na co dzień. Jak sczochrać Francję i wziąć swoje dziesięć procent (plus zwrot kosztów)?

Pogłówkował – i wymyślił.

Dla opisania przebiegu wypadków ważny jest czas. Wassberg zadzwonił do Sammy’ego o dziewiętnastej i przefaksował ze Sztokholmu potrzebne dokumenty. O dziewiętnastej trzydzieści Sammy wyciągnął z wanny prezesa paryskiego sądu gospodarczego. Ten w szlafroku skoczył do auta i pojechał do pracy; w drodze ściągnął ludzi, więc na miejscu musiał tylko włączyć światło i wydrukować wyrok. Tak oto w godzinę po przyjęciu zlecenia Zeitblom dostał cynk, że tytuł egzekucyjny na budżet Francji już na niego czeka.

Było to proste, gdyż biurokracja nad Sekwaną trzyma się ciepło.

Sammy w tym czasie leciał do Paryża z Hamburga, gdzie dzierżawi dom w uroczym podmiejskim Blankenese. Ja też wynajmuję tam chatę, bo ze wzgórza, na które okoliczne domki wspinają się jak wycieczka kolorowych cukierków, mam ładny widok na kursujące po Łabie oceaniczne kontenerowce.

Które wpływają Łabą do obszernego portu w Hamburgu. Ale to nieważne – Zeitblom wylądował w Paryżu o dwudziestej drugiej. Na lotnisku rozliczył się z prezesem sądu, odebrał tytuł egzekucyjny i o północy zastukał do drzwi muzeum w Luwrze. Wymyślił bowiem, że dla przymuszenia francuskiego rządu do najdalej idących ustępstw zajmie coś, co jest bezcenne: portret zatytułowany Mona Liza pędzla Leonarda Da Vinci.

W Luwrze wybuchł popłoch. Rozdzwoniły się telefony, ale Sammy miał porządne kwity. Strażnicy musieli go wpuścić. Wyłączyli prąd – ale Zeitblom zawsze ma przy sobie skrzynkę z narzędziami i kieszonkową latarkę.

No więc maszeruje Sammy po korytarzach Luwru, radośnie pogwizduje, wymachuje latarką i szuka tej Mony Lizy, zwanej niekiedy Giocondą, razem z jej renesansowym, tajemniczym uśmiechem. W końcu znajduje obraz, przełazi przez barierki, odkręca pancerną, szklaną płytę

(alarm ryczy jak wściekły, bo ma niezależne zasilanie),

ale Sammy spokojnie ściąga portret z gwoździa, czy też z tego czegoś, na czym on tam wisi, patrzy – i oczom nie wierzy.

A trzeba wiedzieć, że Zeitblom lubi zajmować starocie, albowiem poza doktoratem z prawa ma również doktorat z historii sztuki (Heidelberg) i dobrze zna się na rzeczy.

Więc Sammy patrzy głęboko w oczy Giocondy i im głębiej patrzy, tym bardziej widzi, że to falsyfikat.

Jak to może być?

I nagle skojarzył, że w roku tysiąc dziewięćset jedenastym obraz ukradziono. Luwr odzyskał Monę Lizę po dwóch latach i odtąd jej uroda zadziwia setki milionów widzów – lecz najwidoczniej beauté Giocondy jest znacznie bardziej problematyczna, niż się komukolwiek zdawało!

Sammy się zdenerwował. Odwiesił obraz z powrotem

(zwykły egzekutor długów cisnąłby falsyfikatem o marmury Luwru, ale Zeitblom wie, że windykatorów nikt nie lubi i gdyby popsuł obraz, miałby potem problemy),

bryknął na lotnisko, wynajął śmigłowiec i pofrunął w dolinę Loary, aby pozajmować tamtejsze zamki.

Do południa zajął hipoteki d z i e w i ę c i u pereł architektury renesansu, stanowiących w znacznym stopniu o bogactwie francuskiej spuścizny narodowej oraz (co ważniejsze) o wpływach Francji z turystyki. Kosił metodycznie: zaczął od romantycznego, położonego najdalej na północ Chateauneuf-sur-Loire i rwał ku zachodowi, na spotkanie z posępną twierdzą Angers. Pominął tylko zamek Chenonceau z galerią Katarzyny Medycejskiej i bajecznym zbiorem tapiserii, czyli ozdobnych tkanin flamandzkich, uznawany powszechnie za najpiękniejszy ze wszystkich.

Po krótkich, przedmiotowych oględzinach Sammy stwierdził, że zarówno zbiór tapiserii, jak i sam zamek to też falsyfikaty.

O trzynastej, gdy zajmował dziesiątą hipotekę, rząd Francji pękł i przelał dotację na konto Hachefier.

Jaki stąd morał? Politycy mają wątłą psychikę. Szybko popuścili w gacie, bo spośród trzystu zamków, które śpią po lasach i w miastach nad Loarą, zająć warto ponad trzydzieści – i jest już chyba jasne, dlaczego Zeitblom zasługuje na naszą przyjaźń, szacunek i pseudonim Czyngiz Chana globalnej windykacji, jakim go obdarzyliśmy. Toteż

 

z uśmiechem odkleiłem się od elewacji ze szkła, serdecznie powitałem Sammy’ego i wspólnie podążyliśmy do sali recepcyjnej.

Pod czułą opieką Rusłana weszliśmy do siedmiopiętrowego atrium, które w objęciach schodów ze szkła, duralu i teaku opadało aż do najniższego pokładu Queen Camilla 2.

Na chwilę przeprosiłem Zeitbloma, bo katar normalnie nie dawał mi żyć. Skoczyłem do sklepu po spray do nosa. Gdy śniada panienka wyłożyła na ladę specyfiki, w ofercie dostrzegłem nowość koncernu Gex Seizinger pod nazwą „Rhume”. W olśnieniu, charakterystycznym dla prawdziwych ludzi interesu nabyłem lek (czterdzieści funtów; koszmarna marża) i wróciłem do Sammy’ego.

Wsiedliśmy do windy, którą zarządzał śniady chłopiec w liberii. Ukłonił się hardo i bez słowa nacisnął licowany czarną laką guzik z literą G.

Trudno wyrazić ogrom emocji, które czułem. To była po prostu metafora. Zaczynałem intrygę, która wiozła mnie na szczyt, wchodząc na bal z szamanem, który jak nikt panował nad demonami biznesu. Przecie windykator wkracza do dzieła, kiedy wszystkie inne sposoby zawiodą, zatem czochranie kompromituje dłużnika i zwykle wróży kres jego dni!

Dlatego w stanie najwyższego uduchowienia przepuściłem Sammy’ego przodem, kiedy hinduscy portierzy otworzyli nam drzwi.

 

 

Salę (Cunyard nazwał ją Zaułkiem Rzeźników, gdyż restauracja miała się specjalizować w pieczystym) obliczono na trzy tysiące ludzi. Gości było ledwie pięciuset, więc skupili się wokół parkietu, przypominającego z kształtu wycinek elipsy. Lekko dekadencką, miłą aurę podkreślał mrok, w jakim tonęły krańce Zaułka Rzeźników. Szef sali chciał sprawić, by gościom było przytulniej – i wpadł na dobry pomysł.

Nad parkietem wisiała dekoracja w postaci wahadłowca Enterprise, który nająłem w muzeum National Air and Space (część Smithsonian), mieszczącym się na lotnisku Washington Dulles w Virginii. Negocjacje poszły gładko, lecz starożytny orbiter nijak nie chciał wejść do wnętrza Queen Camilla 2 w jednym kawałku. Ludzie Cunyarda próbowali na wszelkie sposoby, jednak trzeba było powiedzieć „pas”.

Użyłem wdzięku. Nająłem w NASA ekipę, która go rozmontowała, wniosła w częściach do jadalni i znów złożyła do kupy.

Pod matowym, czarnym brzuchem Enterprise trwała zabawa; kilkanaście par wirowało w tańcu. Weszliśmy z Zeitblomem w tłum, rozdając powitalne uśmiechy. Jesteśmy panami własnego losu w każdym miejscu i czasie, zatem organizator balangi towarzystwa postępuje inaczej niż gospodarz zwykłej imprezy: nie wita gości przy wejściu. Sami muszą odnaleźć swoje stoliki.

Zwyczaj ciut uciążliwy – ale jest, jaki jest.

Szybko zgubiłem Zeitbloma, który wpadł w objęcia znajomych. Książę Calogero Sedàra, przemiły arystokrata o twarzy naznaczonej bezgranicznym uśmiechem, kwitł w kostiumie kaktusa przy sąsiednim stoliku. Przybiliśmy piątkę i usiadłem obok, przed napisem „Aldie” na skromnej tabliczce z palisandru. Odrzucając poły surduta rozejrzałem się za Dragutinem. Nie marnował czasu: z marszu dorwał jakąś elastyczną pannę, trudną do rozpoznania w kostiumie diabliczki i wirowali na parkiecie.

Był to walc na motywach techno. Lecz nie zdołałem się weń wsmakować tak, jak wypadało, bo podjechała do mnie Desiree Beaumont. „Dyskusja ze emerytką to wyzwanie, bo bywasz na jej słowa głuchy jak pień” – uczy kaukaskie porzekadło, lecz skoro Dee mnie lubi, to czemu nie pogadać ze staruszką. I tak musiałem zaczekać, aż Drago się wyhasa i wróci do stolika.

 

 

Dragutin Gambledore. Tak, wiele nas łączy.

Obaj jesteśmy gadatliwi, lecz roztropni i z żelazną konsekwencją płacimy faktury w terminie. Czasem płacimy po terminie, albo nawet wcale – ale musi być powód.

Obaj jesteśmy wysocy i przystojni, aczkolwiek Drago ostatnio spędza zbyt wiele czasu na ucztach w swoim domku w Bostonie i (jak to właśnie dźwięcznym barytonem zauważyła Desiree) e d e p e r a w d y trochę przytył.

Zarówno on, jak i ja wolimy angażować w interesach osobisty urok oraz intelekt, unikając modnych sztuczek w rodzaju skanu, podsłuchu i podglądu,

chyba że nie da się inaczej,

i wreszcie obaj niedawno przekroczyliśmy czterdziestkę, lecz dzieli nas zasadnicza różnica.

Gambledore jest potomkiem starego rodu maklerów z Wall Street, który od prohibicji obracał większą gotówką. Ma w genach dar czucia przyszłości i rzadko posuwa się do przekupstwa, bo dzięki stosownym kontaktom i tak wyprzedza bliźnich o konieczny krok,

gdy ja takich asów w rękawie nie chowam.

Moi przodkowie z najmroczniejszego zakątka Kaukazu kojarzyli słowo „interes” wyłącznie z obcym najazdem i krwawą obroną. Ja dorosłem, pomyślałem, zmądrzałem – i blatuję, kogo tylko się da.

 

Tak sobie dumałem, wśród pohukiwań Dee.

Jednak na balu korupcja nie znajdzie zastosowania. Jest dobra w zabawie z rządami, królami i ajentami, lecz rozgrywki socjety polegają na chwytach bardziej finezyjnych. Gambledore’a, jedynego na świecie człowieka bogatszego ode mnie, nie można wykiwać z pomocą paru groszy. Na nic tu kancelaria Amboise & Clawfinger, czy nawet Theo Sommer.

Na Dragutina trzeba artysty,

i to właśnie takiego, jak ja.

 

 

Istota mojej intrygi opiera się na założeniu, że Drago, żyjący na najwyższych obrotach biznesmen i w dodatku Amerykanin,

(o serbskim rodowodzie, ale jednak)

nie ma bladego pojęcia o greckiej mitologii.

Ale zacznijmy od początku. Korporacja reklamowa Bit, która opracowała dla koncernu chemicznego Gex Seizinger najnowszą serię reklam, za punkt wyjścia obrała grecką mitologię. Wiadomo: mięśniak Herkules i dwanaście nonsensów, szybkonogi Hermes w kasku ze skrzydłami, Argonauci zagapieni w Złote Runo i tak dalej. Ponieważ kampania musi być jasna dla każdego człowieka na Ziemi, sprane, antyczne motywy przeniesiono w dzisiejszą rzeczywistość uniwersalną: w środowisko korporacyjnego menagementu ze średniego szczebla zarządzania. Tak Herkules przedzierzgnął się w szefa departamentu kredytów ze spuchniętą prostatą, Argonauci zostali menedżerami restauracji szybkiej obsługi i cierpią na zgagę, a Hermes zdobył etat redaktora naczelnego w poczytnym tygodniku.

Wbrew oczekiwaniom nie trapią go odciski, tylko hemoroidy.

Pierwszej reklamy, którą od tygodnia emitowały telewizje, nie oparto na żadnym konkretnym micie. Zespół kreatywny agencji Bit skorzystał z motywu pogoni Satyra, sprośnego pół kozła, pół człowieka za Driadą, czyli długowłosą leśną boginką. W oryginale gołą. Ale w adaptacji Bita trochę ubraną, bo przecież głównie dzieci oglądają telewizję i mogłyby się zgorszyć.

Wygląda to tak: szef firmy bieliźniarskiej, gładki brunet we włochatych spodniach na szelkach (góra naga) goni po bulwarze kruczowłosą dziewczynę w bikini, która ogromnie wpadła mu w oko. Dziewczę umyka w panice, albowiem facet ma straszliwy katar. I oto nadchodzi wielka chwila szwajcarskiego koncernu chemicznego Gex Seizinger, który właśnie wpuścił na rynek spray o nazwie „Rhume”.

Do dzieła ruszają pracownicy działu leków Gexa. Są nowoczesnymi wersjami Amora, greckiego boga miłości. Zmniejszeni do rozmiaru elfa, odziani w kitle z tęczowymi skrzydełkami, podlatują do zakatarzonego faceta i strzelają w niego z łuków złotymi kroplami preparatu „Rhume”. Gość w jednej chwili zdrowieje – i ze zdumienia przestaje gonić dziewczynę.

Co robi dziewczę? Zaczyna ścigać faceta! Na deser wyrywa się jej krótkie kichnięcie, logo Gex Seizinger, koniec.

Bingo”, jak mawiał mój stary.

 

No a ja, abstrahując od tajnego celu mojej intrygi, chcę skierować uwagę Dragutina Gambledore’a na koncern Gex.

Ten przeklęty zbuk jest mój – i jest z nim źle.

Zblatowana firma audytorska ukryła kondycję finansową Gexa przed światem. W papierach wszystko lśni, lecz ja znam smętną prawdę. Na szczęście Drago zna tylko treść lśniących papierów i nie wie

(podejrzewa, ale nie ma pewności),

że Gex jest mój.

Chcę, żeby Drago zaczął przez swoje spółki w księstwie Monaco składać zlecenia na kupno akcji Gexa, bo muszę szybko opchnąć trefny towar. „Szybko” wcale nie znaczy „za bezcen”. Zamierzam wziąć dobrą cenę; udam więc, że sam jestem zainteresowany akcjami koncernu, bo Dragutin jest pewien, że mam kosmicznego czuja

(cha cha)

i że wszystko, co kupuję, zamienia się w złoto.

Lecz jeśli sam zacząłbym rozmawiać z Dragutinem o Gexie, Drago od razu by skumał, że coś tu śmierdzi. To on musi poruszyć temat koncernu. W tym celu odegramy przed jego stolikiem, niby w ramach karnawałowych igraszek, scenkę ze wspomnianej reklamy. W głównych rolach wystąpią moja kochana córka i Rusłan, zaś bogów miłości zagrają gruby Malik i chudy Szamil. Bez nowoczesnego kamuflażu, bo Drago jest chytry i na pewno by się kapnął. Dla zmyłki użyją greckich strojów (lub ich braku), bo Gambledore jest Amerykaninem i nie ma pojęcia o greckiej mitologii!

Więc skojarzy – chociaż nie skojarzy, że skojarzył – i zagai, a ja już będę wiedział, co mam dalej robić.

Jeżeli raz nie wystarczy, moi ludzie zagrają jeszcze raz. A gdyby i to nie poskutkowało, to przecie wiedziony geniuszem przepłaciłem za spray na katar o nazwie „Rhume”. Na wszelki wypadek. Z lekkim, dozwolonym dopingiem Drago na pewno skojarzy.

 

Jednak zanim ten bajeczny moment nastąpi, m u s z ę zaprosić koleżankę Desiree Beaumont do tańca – bo choć moja odporność na bodźce jest wielka, to od ryków staruszki za chwilę pęknie mi łeb.

 

 

Prosząc Dee i jej inwalidzki wózek pod wahadłowiec rozejrzałem się po sali, żeby namierzyć moich ludzi. Zgodnie z rozkazem siedzieli na granicy światła i cienia, czyli używając żargonu astronomów, w terminatorze balowej sali. Mruknąłem „cześć”. Potwierdzili odbiór, więc skupiłem się na tańcu,

który wiązał się z małymi kłopotami. Otóż Dee przebrała się za „Schumi” Schumachera, największego mistrza w dziejach Formuły 1. Krwawy ubiór był oryginalny, a że Dee jest uparta zarówno w interesach, jak i w życiu, również swój wózek przebrała w kostium Ferrari, którym jeździł Michael. Bez przerwy potykałem się o atrapę specjalnego skrzydła, które dociskało oryginalny bolid Schumachera do toru.

Bolid Dee też był oryginalny. Staruszka wyjaśniła, że firma z Maranello (jeszcze nie moja, ale pracuję nad tym. Nawet nie chodzi o rentowność, tylko o rodzinną atmosferę: najbardziej kręcą mnie te sznurki z praniem, które wiszą nad zakładowym parkingiem) zmajstrowała wózek na zamówienie Dee i przekazała go staruszce w leasingu.

Wyłuskałem z tłumu Wassberga, z którym w sensie finansowym jeszcze do niedawna szedłem łeb w łeb i rzuciłem w niego serpentyną. Lubię Coco, bo chociaż mieszka w chłodnej Skandynawii, to gorący z niego chłop. W dłoni ściskał oryginalny topór, na grzbiecie miał cuchnącą skórę z niedźwiedzia, a na głowie rogaty hełm, albowiem przebrał się za Rudego Orma – groźnego, lecz sympatycznego wikinga, bohatera szwedzkiej książki „Rudy Orm”.

Oczywiście był to żart, gdyż w odróżnieniu od prawdziwych wikingów, którzy mają jasne włosy i niebieskie oczy, Coco przypomina czarną dziurę: kiedy pada na niego światło, pochłania je bez reszty. Głęboką karnację odziedziczył po rodzicach, którzy umknęli niegdyś z Sudanu.

Jednak nie zdążyliśmy pogadać, bo moją uwagę przykuły dziwne manewry Sammy’ego Zeitbloma, który wychynął z tłumu na parkiecie. Odziana w metalizowane skafandry, smyczkowa kapela pod dowództwem monsieur Harringtona (to jeden z licznych przyjaciół Theo, nawiasem mówiąc), cięła skocznego walczyka, a windykator tratował stopy ładnej blondynki, chyba z ochrony, ubranej (podobnie jak Zeitblom i ja) we francuski kostium z XVIII wieku.

Tyle, że damski.

Sammy najwyraźniej chciał się do mnie zbliżyć. Przepychał swoją partnerkę między tańczącymi i strzygł w dół oczami. Spod surduta wystawił koniec szpady, na który nadziany był duży papier.

Przeprosiłem Desiree i podszedłem do windykatora.

Mam do ciebie interes – rzekł Zeitblom. – Lecz będzie lepiej, gdy go omówimy na osobności.

O co chodzi, Sammy?

O twojego księgowego. To pilna sprawa – odparł.

Theo? – zdziwiłem się. – Usiądźmy.

Nie – odrzekł Sammy. – Chodźmy do kibla na górze, tam nikt nam nie będzie przeszkadzał.

Ruszył do wyjścia. Spojrzałem w głąb Zaułka Rzeźników. Malik i Szamil obiegali tłum, żeby odciąć drzwi, a Chichi i Rusłan pchali się środkiem pod wahadłowiec. Rozkazałem przez interkom, żeby zawrócili i na krok nie odstępowali stolika.

 

 

Wsiedliśmy do windy, która zawiozła nas na najwyższą galerię atrium.

Zeitblom wpuścił mnie przodem do toalety. Lampy, które automatycznie włączyły się po naszym wejściu, dopiero po chwili rozbłysły pełnym blaskiem. Rząd luster na czerwonej ścianie ciągnął się w nieskończoność, podobnie jak antracytowa podłoga ozdobiona jasnozielonym wzorem w delfiny, skaczące nad falami raz w prawo,

raz w lewo.

Gdy weszliśmy, z kranów popłynęła woda. Marnotrawstwo na ogół mnie drażni, więc obmyłem ręce. Sądziłem, że fotokomórka wyłączy system – i owszem, wyłączyła. Lecz za to woda chlusnęła z jedynego kranu, którego nie uruchomiło otwarcie drzwi.

Przez szum przeniknęła muzyka z gatunku „Odgłosy dżungli”, coś uperfumowało powietrze zapachem jaśminu.

Więc? – spytałem.

Sammy wydobył z kieszeni kwit z dziurką po ostrzu szpady. Odruchowo sięgnąłem po papier, ale cofnął rękę.

Nie – rzekł z figlarnym uśmiechem. – Możesz tylko popatrzeć.

Papier był kremowy, z pieczątkami, tu i ówdzie tłoczony, zadrukowany krzaczkami japońskiego pisma.

Owiał mnie chłód.

O co chodzi, Sammy?

To tytuł egzekucyjny na ciebie, Aldie.

Hę?

Kompania stalowa Mogami wisi koncernowi energetycznemu Mikuma za prąd – wyjaśnił.

Spojrzałem na niego ze zdumieniem.

Przecież to moje firmy!

Wiem – odrzekł. – Ale Theo się zdenerwował i poprosił o pomoc. Na kontach Mogami brakuje forsy, nieruchomości nie opchniesz na gwizdek, a z kredytem jest kłopot. Gdy to sprawdziłem, zażądałem od twojego księgowego zgody na c z o c h r a n i e s p e c j a l n e.

I co? – spytałem, lekko skołowany.

I podkupiłem sąd w Kobe, żeby dał na ciebie lipny tytuł egzekucyjny.

Lipny, powiadasz – mruknąłem.

Zaczęło mi świtać, do czego Sammy zmierza.

Oczywiście. Przecie nie sposób cię powiązać z twoim majątkiem – rzekł triumfalnie Zeitblom. – Ale gdy zacznę wywijać tytułem w sali balowej, nikt się nie połapie, że kwit jest lipny i rano będzie wart tyle co nic. Ty jednak boisz się kompromitacji, więc...

Więc? – spytałem z całkowitym spokojem.

Więc skorzystam z karnawałowej okazji i zajmę ciebie – odparł Sammy, chowając tytuł do kieszeni. Ściągnął usta i spojrzał na zegarek. – Chodźmy, mój drogi. Śmigłowiec czeka.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości