robert neuman robert neuman
86
BLOG

5. Dragutin Gambledore

robert neuman robert neuman Rozmaitości Obserwuj notkę 0

 

           – Odwołaj śmigłowiec – powiedziałem. – To precedens. Nikt nie windykuje towarzystwa, dobrze o tym wiesz.

Jesteś w błędzie – rzekł godnie Zeitblom. – Mój poprzednik, windykator Bendicò użył identycznej procedury. Wobec prawdziwego, lecz

(złośliwie wyszczerzył zęby)

niefrasobliwego człowieka interesu z Japonii. Jest wśród nas córka pana Nuwami, mój drogi. Była wtedy malutka i nie zna szczegółów, ale dobrze pamięta wieczór, po którym papcio Nuwami wracał do łask towarzystwa przez całe lata. Chcesz z nią pogadać?

Sammy, jestem zarobiony. Odpuść do rana.

Nie, mój drogi – pokręcił głową Zeitblom. – Znowu mi zwiejesz. Theo chciał z tobą pogadać, ale go spławiłeś.

Sammy mówił prawdę. Theo istotnie dzwonił od miesiąca i smędził coś o Japonii, ale za każdym razem go spławiałem.

Czy ty w ogóle rozumiesz, o co chodzi? – spytał.

Owszem – mruknąłem. – Zamówiłeś śmigłowiec na Espiritu Santo. W Luganville czeka Lear Jet...

Dessault Falcon, chyży prawie jak dźwięk. Nie targowałem się, nająłem najszybszy odrzutowiec, jaki można nająć – szepnął Sammy.

Niech będzie Falcon – wzruszyłem ramionami. – Siadamy do Falcona i rano jesteśmy w Tokio. O dziewiątej wpychasz mnie do prezesa banku, który zwleka z kasą dla zadłużonej kompanii Mogami. Przy użyciu wdzięku załatwiam sprawę w dziesięć minut. Zgadza się?

Niezupełnie, mój drogi – odparł z błyskiem w oku. – Sommer dogadał z japońskim premierem dotację dla Mogami. Trzeba tylko uściślić szczegóły. Przy użyciu wdzięku, oczywista.

 

Zrozumiałem. Miał rację, trzeba się było spieszyć. Naprawdę był Czyngiz Chanem globalnej windykacji. Zaplanował wszystko co do werszka i nie dał mi szansy na unik,

więc chwyciłem Sammy’ego za surdut, podciąłem kopniakiem i rzuciłem na antracytową podłogę umywalni. Był dość ciężki, ale nawet peruki się nam nie skrzywiły. Przydusiłem go do marmuru i wyjąłem ostry jak brzytwa polimerowy nóż, którego nie wyczuły najczulsze bramki alarmowe, ustawione na pokładach Queen Camilla 2.

Ale papcio Nuwami nie pochodził z najmroczniejszego zakątka Kaukazu – rzekłem, łapiąc Zeitbloma za gardło. – Oddaj tytuł, Samuelu.

Zeitblom znieruchomiał.

Nie oddam. Moja opinia... – wyksztusił.

Nikomu nie powiem – obiecałem, krzyżując palce.

Nie.

Słowo honoru, że jutro odlecimy pierwszym śmigłowcem. Zblatujemy japońca przed zachodem słońca.

Sammy powoli sięgnął do kieszeni i oddał tytuł egzekucyjny.

Dzięki – powiedziałem. – Teraz drugi oryginał.

Nie mam.

Przedziurawiłeś kwit. Wiem, że masz duplikat.

Kiedy nie mam – warknął Sammy.

Ścisnąłem go mocniej. Sięgnął za pazuchę i oddał drugi tytuł, wsunięty w polietylenową koszulkę.

Teraz trzeci – poprosiłem.

Zeitblom rozluźnił się, więc go puściłem. Wstał, strzepnął nieistniejący pyłek z surduta i wydobył z kieszeni na tyłku trzeci oryginał, włożony w szarą wygniecioną kopertę.

Co z czwartym? – spytałem z głupia frant.

Czwarty oryginał nie istnieje. Słowo! – odparł z szerokim uśmiechem, kładąc dłoń na piersi.

Menteur z ciebie, Samuelu. Wiesz?

Zeitblom posmutniał. Wyjął spod warkocza zieloną torebkę z kordury, z której himalaiści szyją swoją odzież. W pękatej paczuszce tkwił, ciasno poskładany, czwarty i ostatni oryginał tytułu, zasądzonego wbrew prawu przez skorumpowany tokijski sąd.

Schowałem nóż. Wsadziłem komplet tytułów do kieszeni i otworzyłem drzwi umywalni. Z kranów lunęła woda; z jednego przestała płynąć.

Chodźmy na drinka – powiedziałem.

Uściskiem dłoni skończyliśmy c z o c h r a n i e s p e c j a l n e, mówiąc „do następnego razu” i w najlepszej komitywie podążyliśmy do windy.

 

W drodze czyniłem sobie wyrzuty. Dlaczego (myślałem) Theo nie wie o operacji, zaplanowanej na czas balu? Odpowiedź była straszna: nic mu nie powiedziałem, bo chciałem się popisać przed zaufanym księgowym!

Przed księgowymi nie można się popisywać. Przez efekciarstwo nieomal spaprałem własną robotę.

Zapamiętaj, Aldousie – przepływ informacji w firmie to podstawa.

 

 

Szczęśliwie, nasza absencja nie wywołała katastrofy.

W Zaułku Rzeźników niczego nie zauważono, bo harmonogram imprezy legł w gruzach: dzieci stwierdziły, że skoro zaraz mają iść spać, to chcą obejrzeć wahadłowiec w środku. Ochroniarze próbowali skombinować drabinę, lecz na pokładzie liniowca tak długiej drabiny nie było. Ustawili więc pod Enterprise chybotliwą wieżę ze stolików i wysmyknęli wąż przeciwpożarowy z czerwonej szafki przy hydrancie.

Dowódca ochrony Gambledore’a (przebrany za ogra) stał w drzwiczkach promu. Z góry zwisała strażacka sikawka, a mój Malik wiązał do niej piegowatego malca, który z dojrzałą ironią przebrał się za kadeta z elitarnego przedszkola: miał granatowe spodnie w kant i krawat. Był to 5-letni Hermann von Mölln, spadkobierca automobilowej fortuny von Mölln.

Korzystając z przerwy w tańcach, monsieur Harrington zdjął swój kwartet ze sceny, żeby muzycy odsapnęli i wypili po drinku. Puste miejsce zajęła wraz z baterią elektronicznych instrumentów madame Anderson. Zapoznał nas Thelonius, który zna ją od lat; „poetessa rocka” okazała się extrêmement miłą babcią. Miała zadbać o klimat dopiero po północy, kiedy goście wyszaleją się i padną z nóg – lecz, przebrana za piechura morskiego z Normandii, uśmiechała się spod hełmu ustrojonego storczykami.

Na bębnach szeleścił monsieur Hakim, przyodziany w skromny habit aktywisty Ku-Klux-Klanu. Theo zachwalał „ekskluzywne dupnięcie” czarnego starca; na wszelki wypadek nie pytałem, co przez to rozumie.

Ograniczyłem się do kontrasygnowania przelewu.

Malik mię wkurzył, bo miał łobuz czekać na dupie, ale złość zaraz mi przeszła. W kolejce do wahadłowca ustawiły się nie tylko dzieci: byli tam także muzycy, wygięty jak biurowy spinacz Sedàra, Drago z Wassbergiem, a nawet Desiree w swoim Ferrari. Przyznaję, że sam zwiedziłem wahadłowiec przed najazdem gości. Był dosyć ciasny, lecz akurat na letniskowy domek; rzecz do rozważenia.

 

 

Usiedliśmy z windykatorem, żeby przy kieliszku calvadosu omówić szczegóły jutrzejszego wypadu do Japonii. To z dbałości o higienę pracy, lot zamierzaliśmy poświęcić na odespanie zarwanej nocy. Na koniec zostawiliśmy prowizję. Zaproponowałem, że muszę dostać soczysty rabat, skoro zostanę sczochrany z dwunastogodzinnym poślizgiem, lecz Zeitblom walczył jak lew.

Akurat zaczynał mięknąć, kiedy jak na złość Dragutin skończył penetrację wnętrza Enterprise i jego niebieska szata w gwiazdy zakołysała się w drzwiach wahadłowca.

Od razu odpuściłem targi z Samuelem

(stanęło na pięciu punktach zniżki zamiast pięćdziesięciu procent, o jakie złowrogo błagałem Zeitbloma, plus pełen zwrot kosztów)

(kurwa żesz MAĆ!)

i odprawiłem windykatora precz. Chihiro i chłopcy usłyszeli w słuchawkach alarmowy sygnał, sam zaś wpatrzyłem się w Dragutina z najszczerszym uśmiechem, na jaki było mnie stać.

Czarodziej złowił moje spojrzenie. Podniósł kciuk i machnął do gapiów w dole, żeby się cofnęli.

W tejże chwili na scenę wróciła smyczkowa kapela, pokrzepiona paroma drinkami. Za instrumentalistami podążała dwudziestka śpiewaków z chóru Abbot Kinney Lighthouse („boscy”, kusił w słuchawce Theo), ubranych w pomarańczowe dresy.

Pierwszy skrzypek cisnął w kąt srebrną laseczkę, na której się z lekka podpierał. Postawił kieliszek na wzmacniaczu. Sięgnął do paska metalicznego skafandra i włączył mikroport. Uniósł stalowe skrzypce i nadepnął na gitarową przystawkę. Trącił strunę G

(ze ściany głośników dobiegł gwizd sprzężenia);

i uprzejmie skinął srebrnym smyczkiem do bębniarza. Perkusista poprawił swój kaptur mnicha Ku-Klux-Klanu.

Zegar bił północ. Chórzyści włączyli mikrofony

i wtedy monsieur Hakim uderzył w bębny,

odpalając najdziwniejszą wersję „Pioseńki łazika honoru” monsieur Banderasa1, jaką kiedykolwiek słyszałem,

a już na pewno

n a j g ł o ś n i e j s z ą.

 

Kontury sali balowej straciły ostrość. Olbrzymie, puste akwarium, które wypełniało ukrytą w mroku ścianę sali, przy pierwszym akordzie eksplodowało i runęło na podłogę. Płomienie morskich lamp naftowych na stolikach drgnęły i drgnął stutonowy prom, goście jęknęli wstając z krzeseł; monsieur kelner, który akurat bawił przy moim stoliku, upuścił tacę z przekąskami

(i złapał ją tuż nad ziemią),

a Dragutin otworzył usta w bezgłośnym krzyku, spojrzał w próżnię pod sufitem i skoczył z wahadłowca. Niebieska szata w gwiazdy trzepotała, kiedy leciał, aż wreszcie trafił w parkiet.

Lądując, kopnął się kolanem w twarz. Nie wiem jak on, lecz ja doznałem oświecenia: wiedziałem, że jeśli nie połamał gnatów, to zaraz przybiegnie.

Chciałem poderwać do ataku moje szwadrony, ale nie usłyszałem własnego krzyku. Rozlewając drinki wskoczyłem na stół, obróciłem się plecami do promu i wzniosłem szpadę, niczym napoleoński marszałek Ney. Kuzynek przed wiekami wznosił szablę, nie szpadę, jednak to sans importance, bo Chichi i chłopcy dojrzeli znak – i biegiem ruszyli na parkiet.

 

Czarodziej odżył. Pokręcił głową. Z powrotem założył siwą brodę, którą zgubił, skacząc z wysokości. Jego twarz pojaśniała z zachwytu – i przycwałował do mnie w radosnych podskokach.

Podążyliśmy pod wahadłowiec. Wszyscy tam szli, biegli albo jechali (w zależności od wieku i stanu zdrowia), bo hałas buchający ze sceny wabił gości jak Sedàra pecha. Ze szklanych gruzów akwarium ktoś (przy protokole wyszło na jaw, że szef sali) puścił fajerwerki; odbijały się od ścian Zaułka Rzeźników i fruwały wszędzie. Różowe światło racy padło na Chihiro, która w końcu odnalazła nas w tłumie.

Aktualna wicemistrzyni Australian Open wyglądała bosko w silikonowym kostiumie nimfy, choć jeszcze lepsza byłaby bez kostiumu. Śmigała slalomem z bezgłośnym śmiechem; długie blond włosy wiły się jak bicze, a za włosami gnał Rusłan. Żwawo przebierał włochatymi nóżkami satyra i bódł powietrze koźlimi rogami, które sterczały z wełnistej peruki. Ale z całym szacunkiem, najlepszy był Szamil.

Chudy Amor dostojnie cwałował za nimfą, lawirując między gośćmi, co chwila sięgał do kołczana i szył z łuku złotymi strzałami miłości.

Strzały oczywiście były z gąbki. Uczeni z koncernu Gex Seizinger wykonali dla mnie krótką serię po godzinach, według zamówienia: były miękkie, ale nie zanadto. Miękkimi celnie nie strzelisz, a twarde mogłyby mi zdefasonować córcię. Którą kocham nad życie. Zrobili więc twarde strzały z miękkimi grotami i dzięki temu chudy Amor

trafiał za każdym razem. Przy ekstatycznym akompaniamencie cała trójka zrobiła wokół nas dwie rundy, lecz choć zezowałem na Dragutina z całych sił, ni cholery nie zajarzył. Patrzył na pomarańczowy chór, który kucał i skakał w rytm śpiewanej piosenki – i sam nie wiem, jak można śpiewać kucając i skacząc, ale było można, do tego z klaskaniem.

 

Wtedy Amor z własnej inicjatywy posłał strzałę w Gambledore’a.

Drago chwycił w locie złoty pocisk. Spojrzał na Szamila, a potem dźgnął gąbkowym grotem we własną pierś i ucałował mię w policzek.

 

Czas, czas było kończyć spektakl. Kiwnąłem do Amora, żeby zabrał precz Chihiro i Rusłana. Przepadli w tłumie; pożegnało ich potrójne uderzenie w bębny, które rozpoczęlo na scenie dziką improwizację.

Wymachując gąbkową strzałą, Gambledore na migi zaproponował pogawędkę, ale rozmowa przy stoliku była niemożliwa. Par conséquent znów podreptałem do kibla, lecz tym razem w planowanym towarzystwie – no i trafiliśmy do umywalni, w której wszystko działało.

Całej w kolorach koralowych, pod Zaułkiem Rzeźników.

 

 

Czule objęci wpadliśmy do środka; huczało mi we łbie. Dopiero po chwili usłyszałem brzęczenie luster: wibrowały w rytm bitu z góry.

Dragutin odłożył na półkę strzałę. Zdjął brodę czarodzieja, rozluźnił szatę pod szyją i puścił wodę.

Skądeś wytrzasnął tych muzykantów!? – zagrzmiał schylając twarz pod kranem.

Rzuciłem surdut na sąsiednią umywalkę i spojrzałem na Gambledore’a ze zdziwieniem.

Nie ja. Theo ich znalazł, w Stanach.

Pierdzielisz – odrzekł i chwycił się za głowę. – W życiu czegoś takiego nie słyszałem. Jaka szkoda, że nie zabrałem szczeniaków!

Co się stało? – spytałem.

Nic takiego. Emma buduje teleskop, Robbie trenuje, norma.

To czemu nie wziąłeś za frak?

Ba, gdybym wiedział! I ten wahadłowiec... Niezły byłby z niego domek letniskowy. Ciasny, ale fajny. Nie?

To możliwe – odparłem. – Przenoszą go w inne miejsce. Ludzie ze Smithsonian chętnie odbiją kasę, którą dali za nowy hangar.

Serio? Pożyczą na dłużej taki fajny wahadłowiec?

Mais, Drago. Oczywiście.

Odwiesił ręcznik i ocenił w lustrze stan policzka. Guz, którego nabił sobie skacząc na parkiet, rósł. Z chwili na chwilę coraz bardziej przypominał satelitarne zdjęcie burzy, z jakiej powstają srogie tornada. Dragutin cmoknął z uznaniem i sięgnął po strzałę.

Dziwacy – skomentował, podrzucając złoty pocisk miłości. – Tak czy owak, dzięki. To najlepszy ubaw, jaki zaliczyłem!

Dzięki – odrzekłem i wetknąłem do nosa aplikator leku Rhume.

Kamienna twarz Gambledore’a lekko drgnęła.

In...fekcja? – spytał.

Nno. Nie uwierzysz, ale złapałem katar na Australian Open.

A widziałem, widziałem – odrzekł. – Nie na żywo, żałuję, ale gratuluję. Ostra ta twoja córcia. Lepiej nie włazić jej pod rękę, co?

Żebyś wiedział, Drago.

We wrześniu będzie pierwsza – zawyrokował z uśmiechem.

Tak mówią – odparłem.

À propos córeczek... – zaczął Dragutin, lecz raptowne trzaśnięcie drzwi zamknęło mu usta. Do koralowego wychodka wpadł windykator Zeitblom. Perukę miał zmierzwioną, surdut stosownie rozwiany; pod pachą ściskał spory fajerwerk, sennie prychający iskrami.

Za windykatorem gnała banda wrzeszczących gówniarzy.

 

 

Na każdym balu Samuel przynajmniej raz dostaje lekkiego pierdolca i odstawia specjalny występ dla nieletnich. Słabostkę windykatora poznałem na złotonośnej górze Iryanjaya, w trakcie zabawy u Wassberga, który po północy uprzedził mnie o nadchodzącym spektaklu. Wspinaczka na wahadłowiec została chyba zainspirowana tamtym wyczynem, bo Sammy wykombinował, że obudzi małych śpiochów wdrapując się na urwisko nad półką wykutą w skale, na której Coco urządził bal.

Zbledliśmy, gdyż windykator jest cenny. W żadnym razie nie przypomina muchy i wyobrażenie krwawej miazgi ze sterczącymi tu i ówdzie odłamkami kości, w jaką mógł się zamienić, nikomu nie przypadło do gustu.

Ale wszystko poszło dobrze. Sammy wstrzymał konie dziesięć stóp nad głowami gości, zawisł w blasku reflektora, którym wsparła go ochrona, wykonał arię „Non più andrai farfallone amoroso” i wśród owacji zameldował się z powrotem na dole.

Równie orzeźwiająca etiuda wujka Samuela na pokładzie Queen Camilla 2 była tylko kwestią czasu.

Na nasz widok Zeitblom przyhamował. Obrzucił podejrzliwym wzrokiem siniak na obliczu Gambledora, zerknął na mnie – i popędził dalej, bo do umywalni wpadły ścigające go ogary. Zapędzony do kąta, siadł na brzegu umywalki i wpatrzył się w syczący fajerwerk.

Sfora otoczyła go zdyszanym kręgiem.

Być, albo nie być – rzekł, a wtedy fajerwerk parsknął mu w twarz.

Wprawdzie nie wybuchł, lecz osmalił Sammy’ego i zaczął dygotać w jego dłoniach. Audytorium z wrzaskiem dało nogę.

Gambledore wyjął rakietę z rąk Sammy’ego i wpakował ją pod kran.

Twoja jeszcze być – odparł i klepnął windykatora w plecy.

Bal stygł, więc czym prędzej opuściliśmy umywalnię. Drago wrócił do przerwanego wątku i oznajmił, że osobiście naciśnie menedżerów z MTV, żeby powtórzyli dzisiejszy koncert, gdyż trzeba „uwiecznić ten płomienny popis muzycznego eklektyzmu dla potomności”.

Sammy wtrącił, że nie może się zgodzić.

Z czym? – posępnie spytał Dragutin.

Zeitblom wyjaśnił, że jego zdaniem do koncertu pod wahadłowcem lepiej pasuje określenie „wyjebisty rozpierdol”. Ale szybko przerwali tę wymianę myśli, bo porzucony w umywalni fajerwerk zmartwychwstał. Ściany działowe liniowca stęknęły; ze szczeliny pod drzwiami kibla wystrzeliły odłamki umywalki i jeden z nich przycelował w Madeleine Grandeur-Chirchir

(świeżo upieczoną wdowę po Raymondzie Grandeur; surowce i fundusze inwestycyjne),

dziewczę interesu urodzone w Mogadiszu, od lat uznawane za największą piękność w towarzystwie, czy we wszechświecie, przy czym według starych dam stanowczo zbyt dobroduszne, by zawiadywać fortuną (coś koło setki), którą osierocił Raymond, odchodząc tydzień temu w Londynie na rozległy zawał serca. Tak czy inaczej Maddy, przebrana po prostu, albo i nie po prostu, za żyrafę, wyszła z toalety po drugiej stronie korytarza, kiedy fajerwerk wymierzył jej cios w obcasik, wysadzany brylantami.

Czarna wdowa w kostiumie dzikiego zwierzęcia, osuwająca się z cichym „ach” na ziemię, to coś w sam raz dla dżentelmena z najmroczniejszego zakątka Kaukazu. Który miał szampański humor, gdyż w i e d z i a ł, że oprócz haczyka Dragutin połknął ciężarek, spławik i markową żyłkę z napiskiem Gex Seizinger

(nie – wędki i wędkarza nie!),

lecz dziewczę dało wolne cichemu „ach”. Odłamek trafił ją tak mocno, że wykręciła salto, zamiatając podłogę sztucznymi uszami żyrafy i zgubiła w przelocie buty, które z patosem klasnęły w sufit. Wywinęła w powietrzu pół śruby i wciąż ściskając w dłoni torebkę (brązową, w płowe łaty) przyjęła pozę do fachowego padu na plecy,

co wprawiło w drżenie moje serce z betonu. Złapałem Madeleine cal nad podłogą, o cal wyprzedzając Dragutina z jego pomocnym ramieniem.

Miała zielone oczy; drobne zmarszczki tu i tam zdradzały, że towarzystwo słusznie ocenia wiek damy z Afryki na „trzy dekady z ekstremalnie niskim ukłonem w stronę czterech”.

Zastygliśmy w ekstremalnie niskiej adaptacji uścisku z argentyńskiego tanga.

Ech, do czorta – rzekła ze spokojem. – Cóż to było?

Chyba zbłąkany fajerwerk – odparł Gambledore. Obejrzał się za Sammym, lecz ten zwiał na górę. – Co z kopytem, Maddy?

Bardziej martwi mnie ogon – rzekła, obmacując się z tyłu. – Kopyta są ubezpieczone, ale ogon zrobił Martin.

Wspominała o synu, o którym wiedziałem tyle, że ma   e b a j e c z n y  talent piłkarski. Czy bilardowy? Cholera, nie pamiętałem.

Z umywalni dobiegło ponure warczenie, więc czym prędzej wyniosłem żyrafę z pola rażenia. Gambledore zabrał pantofle i wleźliśmy za węgieł. Dama przysiadła na schodku, żeby zbadać stopę.

Drago badał but.

Kamyki poszły, ale przetrwał. Maddy, to cud!

To kevlar – jęknęła wdowa Grandeur. – Sama nie wpadłabym na taki idiotyzm, szewc mnie namówił.

Jaki szewc? – zainteresował się Gambledore.

Ma warsztat w Antwerpii, lecz pochodzi z Bolonii. Chcesz, to dam ci namiar – odparła złośliwie.

Przeszło rok temu żona Dragutina oznajmiła, że ma dość siedzenia na walizkach. Ogień, który trawi każdego prawdziwego człowieka interesu, za mocno ją przypiekł, więc odmeldowała się z jakimś uszminkowanym politykiem. Podobno Dragutin zaczął się histerycznie obżerać dlatego, że wciąż liczył na powrót niewiernej. Nie znalazł nowej królowej, a że jego córka Emma wybrała żywot w uniwersyteckiej ascezie Massachussetts Institute of Technology, nie miał komu zabezpieczać kuloodpornych pantofelków.

But uchronił Madeleine przed grubszym defektem, lecz kevlar to nie pancerna stal: strzeże przed miękką kulą o dużym kalibrze, ale spiczaste pociski lubi przepuścić. Konieczny był opatrunek.

Odciąłem pas jedwabiu z mej kanarkowej koszuli i schyliłem głowę, żeby zdezynfekować ranę starym kaukaskim sposobem, przy użyciu jęzora.

Ależ – szepnęła żyrafa, łapiąc się za sztuczne uszy,

lecz nie cofnęła stopy. Przelotnie pomyślałem o Chihiro, Martinie i Raymondzie, rzekłem w myślach „a niech tam” i dałem nura w szmaragdowe oczy.

 

 

 

Chodzi zapewne o przebój „Canción del Mariachi” grupy Los Lobos, znany z filmu „Desperado” Roberto Rodrigueza z 1995 r. – przyp. red.

 

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości