robert neuman robert neuman
218
BLOG

6. Madeleine i szklana góra

robert neuman robert neuman Rozmaitości Obserwuj notkę 0

Mal à propos wdowa Grandeur odwiedziła toaletę. Jej obandażowana stopa nic nie straciła na urodzie, lecz o włożeniu pantofelka nie mogło być mowy.

Nawet boso z trudem utrzymywała pion.

Mój pradziad ze strony matki, dość zręczny człowiek interesu nazwiskiem Gurdżijew, mawiał: „Bez względu na okoliczności staraj się łączyć przyjemne z pożytecznym” – więc najpierw zdjąłem trzewiki: skromne, safianowe, w kolorze cytryny i z mleczno-kawową podeszwą,

a Maddy podskakiwała na zdrowej nodze, remontując maquillage.

Następnie ściągnąłem kremowe pończochy bez lycry (gdy żałosną padlinę o nazwie Gex Seizinger zastąpi w moim portfelu porządny koncern chemiczny Du Pont, może zmienię zdanie o ich elastycznym wynalazku) i na jednym końcu pończoch uwiązałem wdowie pantofelki z resztką brylantów, na drugim zaś własne buty. Całość zarzuciłem na ramię, mocą intelektu rozwiązując na raz aż trzy problemy. Po pierwsze, uwolniłem ręce. Po drugie, pozbyłem się obuwia, które (podobnie jak cały balowy strój) wypożyczyłem przed rejsem z Teatru Małego w Mediolanie. Myślałem, że w ogniu intrygi zniosę spotkanie z rozmiarem 46 (mój rozmiar to 48), ale na szczęście wreszcie nadszedł kres tej nieopisanej udręki.

Po trzecie wypracowałem szansę, że kiedy powrócimy do Zaułka Rzeźników, zaraz zyskamy licznych naśladowców i zręcznie rozpłyniemy się w bosym tłumie. Drago zzuł granatowe czarodziejskie ciżmy z miękkiej skóry, związał je rzemieniami i zawiesił na szyi jak upolowanego jelenia.

 

 

Obejmując wdowę Grandeur ostatni raz wspomniałem jej małżonka, który zszedł tydzień temu na rozległy zawał serca. Daruj, stary druhu, pomyślałem, ale wiesz, jak jest. Socjeta nie cacka się ze śmiercią. Czcimy tych co odchodzą, lecz nawet podczas kremacji wspólnika, pracownika albo członka rodziny patrzymy wyłącznie w przyszłość,

bo tak naprawdę liczą się tylko ci, którzy zostali w obrocie. Jeśli wywijasz w urnie fikołki z zazdrości, Raymondzie, taka gimnastyka może ci tylko posłużyć, pomyślałem – i struchlałem, zaskoczony raptownym pytaniem Chihiro:

Tato, żyjesz?

Córcia profilaktycznie szeptała, żeby ktoś postronny nie dosłyszał bzyczenia głosu w słuchawce, a i tak podskoczyłem ze strachu. Czym prędzej wysłałem do małej uspokajający sygnał, dyskretnie manipulując przy aparaturze za plecami Somalijki – niby lada dupiszczę, które mierzy klientowi czas...

...ale zapomniałem o wszelkich skrupułach, wtulając nos w długi, czarny warkocz pachnący ekstraktem z baobabu, a w każdym razie podobnie do mediolańskiego magazynu perfumerii J&E Atkinson’s, wyspecjalizowanej w afrykańskich aromatach, który zwiedziłem kiedyś z Theo, rozważając zakup tej wysoce rentownej marki...

...i odurzony, szczerze błogosławiąc spray Rhume, niosłem Madeleine przez tłum odpoczywający po tańcu, aby w drodze na parkiet cisnąć buty na stół, obok skromnej palisandrowej tabliczki z napisem „Aldie”. Natychmiast osaczyły nas donośne szepty i po wielekroć usłyszałem słowo p i ę k n i, lecz nikt nie odważył się użyć słowa n i e z r ę c z n i. Nawet najokrutniejsze spośród dam, chociaż ze szczerym kaukaskim uśmiechem szukałem ich wzroku, rozgarniając bosymi stopami wypalone łuski rac i zaciskając siekacze na kosmyku włosów Madeleine, który przypominał z grubsza oksydowaną sprężynkę.

Przystanąłem obok stolika. Maddy złapała butelkę calvadosu, której nie zdążyliśmy wysuszyć z Zeitblomem. Pociągnęła łyk i rzekła „ach”. Doprawdy nie wiem, czemu architektura Zaułka Rzeźników, sklecona dotąd z pospolitych ziemskich elips, naraz stała się sakralnym kręgiem,

w którego centrum byliśmy tylko my,

słowem: wszyscy tak się na nas insolent gapili,

że z wyżyn swojej perkusji zauważył to bębniarz. Zagrał na werblu, jak w cyrku przed igraszką z lwem, zaś Madeleine podała mi butelkę, z końcem warkocza mej peruki w zębach.

A w tak zwanych e s z e m a r a g d a c h jej ócz nie było dna.

I niechętnie dopuszczam możliwość, że pierwszy raz w podobnej sytuacji nie wiedziałem, co robić. Rozumiałem tylko, że chwilowo wstrzymam ofertę zostania kartografem jej ciała, bo była stanowczo zbyt cwana na tak prostacki kit.

 

 

Świat cały à ce qu’il paraît zniknął, lecz moja córka nie zna litości.

Widzę, że przed finałem rozgrzewamy muskuły – zaszemrała w słuchawce, gdy calvados kończył podróż zaczętą osiem lat temu w urokliwych sadach Pays ďAuge. – Chcę tylko zauważyć, tato, że podnoszenie ciężarów nic ci nie da. Jeżeli nie zmieniłeś zuchwałego planu na dzisiejszą noc, nadwerężasz się całkiem bez sensu.

Ciekawe, że upierdliwość wylazła z niej akurat wtedy, gdy nie miałem jak wyłączyć interkomu.

Z pomocą pospieszył szef mojej ochrony, Rusłan.

Mała, tatuś może sobie nadwerężać, co chce.

Stul dziób, Rusty, bo cię jebnę śledziem – odparła gniewnie. – Dobrze wiesz, że starczy na chwilę spuścić go z oka i zaraz jest dym. Pamiętasz co było w Topolobampo? Albo w Palm Springs, gdzie próbował wyrwać tę zatraconą Stefani?

Chichi, pułkownik własnoręcznie lulał cię w kolebusi – wtrącił z oburzeniem Szamil. – Wystrugał ci pierwszą rakietę z kory i w złej godzinie go nie zabrakło, a ty mu tak bezczelnie pyskujesz?

Dyskusję zagłuszyły słodkie, powolne tony Guantanamery, którą muzycy zaczęli grać chyba specjalnie dla nas. Straciłem wymianę słów między moimi ludźmi, bo na parkiecie znów zrobił się kocioł. Murzyński chór jak na komendę wyjął z kieszeni wielkie chustki w pomarańczową kratkę i jął ocierać pot z hebanowych twarzy; dostojnych gości ogarnął romantyczny entuzjazm. Do nieba pofrunęły niezliczone peruki, sztuczne zęby, kieliszki do szampana, kilkanaście par butów i my oboje też, a potem

zawinęliśmy do stolika, po drugą butelkę normańskiego jabola przybyłą na zamówienie, którego wcale nie składałem... i z chwili na chwilę rosła moja pewność, że docinki Chichiro są najzupełniej chybione.

Może Madeleine miała kości rajskiego ptaka – puste w środku?

I mógłbym ją nosić do rana, gdyby nie Dragutin. Kiedy wparował na parkiet, pod wahadłowcem natychmiast zrobiło się duszno.

Był bez brody i tiary, za to z MOJĄ CÓRKĄ na grzbiecie.

 

Kompletnie mnie zatkało.

Trudno o coś bardziej żałosnego niż kiwnięty przez żonę ramol, który dostaje zadyszki wyrywając atrakcyjną blond pannę, chociaż ten szałowy blond to tylko charakteryzacja skrywająca włosy krótkie i rude (baisse po wyrodnej irlandzkiej mamusi, która wkrótce po urodzeniu Chihiro odmeldowała się z jakimś uszminkowanym politykiem) – ale jest jeszcze gorzej, kiedy niesforna pannica ochoczo pozwala się ramolowi wyrwać i, cała w skowronkach, porykuje ze śmiechu, bezczelnie spoglądając tacie w twarz.

Zastygłem, jak rażony gromem. Goście balu zszarzeli, prom kosmiczny Enterprise zmalał, calvados zgorzkniał i nie było, nie było pod ręką schodów, z których mógłbym spuścić Dragutina.

Te do wychodka pod salą odpadały. Były za niskie.

 

Chihiro! Bączku! Coś uczyniła z kaukaską złotą myślą, którą kładłem ci do głowy wierząc, że przetrwa w tym bezlitosnym środowisku dłużej niż ćwierć sekundy: „Dziewczę pamięta pierwszy pocałunek, gdy chłopię zapomniało już o ostatnim?!”.

 

Jednakże w sytuacjach naprawdę kryzysowych (jak zlot krnąbrnych wierzycieli, atak rozwolnienia na spotkaniu z szefem chińskiej Rady Państwowej, spotkanie ze złym wilkiem w puszczy Manti-La Sal et cetera) zwykłem natychmiast uspokajać się. Toteż, zamiast kontratakować, uważnie obejrzałem Dragutina, równocześnie wykonując intensywną pracę umysłową, właściwą dla prawdziwych ludzi interesu.

 

Więc czoło Dragutin miał niskie. Ale za to wyraziste, przyozdobione trójkątną blizną po młodzieńczej, hokejowej pasji. Buchalteryjny wyciąg z pasji (siedem sezonów w Bostońskich Niedźwiadkach, średnio siedemdziesiąt siedem goli w sezonie, charakterystyka: mocarny, naddźwiękowy, chytry) znalazłem w szczegółowym dossier czarodzieja, które sporządził dla mnie skrupulatny aplikant Bergdorf Vickers z nowojorskiego oddziału kancelarii prawnej Warpe’a, Wistfulla, Kubitschka i MacMingusa.

O rywalu bowiem trzeba wiedzieć wszystko.

(Właśnie: hokej. Trudno załapać, o co chodzi w gonitwie za okrągłym klockiem, który widać tylko w zwolnionym tempie, a i to nie zawsze. W okolicach, z których pochodzę, wolimy konkrety: boks i zapasy, lecz rekordy popularności biją sporty abstrakcyjne, takie jak przykładowo hasanie terenowym autem po bezkresnym stepie, pod arkadami wschodów i zachodów słońca...

Więc zasadniczo nie rozumiem hokeja. Ale mój wszechstronny księgowy, Thelonius Sommer jest kibicem Nowojorskich Wyspiarzy. Zabrał mnie na jakiś arcyważny mecz, kupił wiadro popcornu i galon coli i przyznaję, że z bliska hokej okazał się fajny. W każdym razie pojąłem, czemu nowojorczycy umoczyli: układanie stosów zaczynano od najmniejszych graczy. Błąd. Gdyby jako fundamentu użyto dużych Wyspiarzy, tłumaczyłem Sommerowi, twoja drużyna bez wątpienia wygrałaby mecz. Stosy byłyby wtenczas dużo solidniejsze, a niscy gracze nie traciliby sił, zduszeni i źli.

Theo też był zły. Kazał taksiarzowi włączyć muzykę i burknął, że ochrypł od kibicowania, więc pogadamy o hokeju innym razem.

Jakoś się nie złożyło. Nieważne. Grunt, że Dragutin musiał być solidnym fundamentem Niedźwiadków, gdyż wyraziste czoło nosił na wysokości sześciu stóp, nawiasem mówiąc).

Szlaczek czoła nieśmiało oddzielał jasne, krótkie włosy od brwi, ledwie widocznych na tle bladej twarzy, ozdobionej sińcem i nosem, który z rozmiaru oraz kształtu przypominał topór, a z koloru malinę. Dobrotliwe usta przegrywały mecz z plutonem egzekucyjnym reszty twarzy, ale w sumie wypadało uznać, że czasem bywa gorzej.

Zawsze postrzegałem Dragutina jako coś, co niezbyt starannie zespawano ze stalowych płyt. Obiekt groźny lub obojętny – tak czy owak, w środku pusty.

Mężczyzna może wyglądać jak akt zgonu”, przypomina stare kaukaskie porzekadło. „Ale nie może być gapowaty”.

Drago nie był gapą. Dowód? Dwieście dziesięć miliardów dowodów, za które odsiadywał wyrok największego biznesmena na świecie, stanowiło w tej kwestii jedynie wątłą poszlakę. Miał trzy razy więcej niż wziął po rodzicach, ale wciąż za mało, bo chociaż saldo na kontach zależy od rozumu właściciela, to znacznie bardziej od jego kaprysu.

Prawdę o Dragutinie zdradzały oczy: czarne, szeroko rozstawione, bystre i wesołe, a co najważniejsze, wciąż zupełnie trzeźwe.

 

Więc brykał po parkiecie jak trzeźwy koń. Chihiro z wysoka wskazała nas palcem. Kiedy podjechali, schyliła się w strzemionach. Wyjęła z mojej kieszeni flaszkę, upiła łyk i podała szkło Dragutinowi. Goście ryknęli jak weselnicy w Jałcie czy Carbondale i pili, co popadło, a mi kołatało we łbie: boże, dlaczego ona nie ma koleżanek?

Zaprawdę, najwięcej kosztują rzeczy, które są za darmo!

Przytuliłem Madeleine prawym ramieniem, bo lewe całkiem mi już zdrętwiało i wpuściłem w drogi oddechowe podwójną dozę preparatu Rhume, żeby odzyskać spokój ducha. Nie odzyskałem. Dragutin żłopał calvados: koncern chemiczny Gex Seizinger oraz intryga moja wieczorna umknęły jak sen.

 

Odpierałem gwałtowny atak wspomnień:

1. Chichi jeszcze nie umie mówić, ale już manifestuje wyczynową osobowość, zużywając długi jesienny poranek na skomponowanie trzystu osiemdziesięciu pięciu bukietów z suchych liści;

2. Mamy pierwsze kłopoty z łącznością, bo za poradą księgowego wziąłem portorykańską niańkę;

3. Szóste urodziny mojej córeczki. Bączek z palcem w buzi podpatruje mistrza akrobacji na rowerze, Jamie’go Bestwicka, po czym na rampie w Staples Center (Carson) z impetem robi flaira. Nie daje rady wkleić

4. i zalicza glebę z wysokości drugiego piętra, zgruchotany rowerek w jedną stronę, ona jak szmaciana lalka w drugą;

5. tata, Theo, Rusłan i ja sramy z przerażenia w gacie, bo tym razem to już na bank się zabiła. Ale nie – mała wstaje, uchachana od ucha do ucha;

6. Pogrzeb kochanego dziadka. Płacze i rozpacze, rakieta idzie w kąt na całe pół dnia;

7. Trenerzy ze szwajcarskiego Centre National de Tennis d'Ecublens sądzą, że demoiselle musi zostać zawodową tenisistką. Nie sądzę, żeby m u s i a ł a, ale skoro tego c h c e, wracamy do Europy;

8. Nazajutrz opuszczam ją w Ecublens. Bączek przylepia nos do szyby, ja idę tyłem aż do zakrętu żwirowanej ścieżki;

9. Pierwszy wygrany turniej (NASDAQ-100, Miami). Leżąc wspólnie w hotelowym łóżku oglądamy powtórkę. Zachwycony komentator krzyczy do mikrofonu: „Ona jest odkryciem sezonu! Ma ręce jak Sampras, do samych kolan!”. Chihiro wyskakuje spod kołdry, podbiega do lustra, uważnie przypatruje się własnemu odbiciu. „Media kłamią” – syczy;

 

 

i międliłbym tę wyliczankę do rana, lecz choć trudno w moim przypadku o ograniczenia, a zwłaszcza o ograniczenie umysłowe, to zabrakło czasu, bo Drago cisnął pustą butelkę na parkiet i ryknął: – Fajną masz córkę!

Zgniotłem twarz w uśmiechu. – Ty też! – odkrzyknąłem szczerze.

(Właśnie: Emma. Poznałem córkę Dragutina na poprzednim balu, który Drago wyprawił w więzieniu Alcatraz. To ona była e p e r e w e r s y j n i e niemodną, zagubioną okularnicą, dla której zostawiłem programistę Hilla Datesa w towarzyskiej pustce.

Desiree Beaumont-de-Lomagne zechciała wypełnić ubytki w moim wykształceniu, poczem dokonała prezentacji. Całując dłoń panny, do tańca prosiłem. Grano z cicha: co grano, całkiem przegapiłem. Skrzydło spinki-ważki muskało mą szyję, plis sukni szeleścił. W siódmym tańcu szepnąłem „odsapnijmy chwilę”.

Powiodłem dziewczę na schody, na których skazańcy siadywali niegdyś według swej hierarchii. Minął nas Dragutin; ukłonił się mile. Na górze Emma zdjęła okulary i szanownym paluszkiem potarła enosek. Pani jest zmęczona? Eperzerżnąć niebo, eperzynieść gwiazdkę? Z gwiazdozbioru Virgo?

Bardzoś pan uczynny, lecz mam już trzy takie”, palnęła Emma. „Arich, Heze i Syrmę, więcej mi nie trzeba”.

Lody pękły i zaczęliśmy rozmawiać normalnie. Więc oczywiście była na imprezach towarzystwa parę razy, jako małe dziecko. Potem nie, bo od wyczynowego biznesu woli uniwersytecką ascezę. Ale rzecz jasna wie, kim jestem, bo stary nie raz jej o mnie opowiadał, zachwycony moim „kosmicznym czujem” i tym, że wszystko, co kupuję, zamienia się w złoto. Właśnie przez wzgląd na ojca oderwała się od optyki teleskopu, nad którym pracuje w Massachussetts Institute of Technology, i który ma stanąć opodal Cerro Negro w Patagonii: no bo wie pan, powiem panu na ucho, że odkąd matka odeszła, stary trochę od tej samotności zdziwaczał.

Dragutin z d z i w a c z a ł? Niemożliwe!

Oj możliwe, sama wiem najlepiej. Schrupałabym coś słodkiego.

 

Emma była postrzelona dokładnie tak samo, jak Chihiro. To spostrzeżenie nie wzbudziło we mnie szczególnej dumy, gdyż jako prawdziwy człowiek interesu umiem bezbłędnie i od razu przejrzeć każdego na wylot. Dlatego natychmiast błysnął mi pomysł, żeby zapoznać obie panny – i to jak najprędzej.

Samotność jest bowiem gorsza niż faszyzm. Sam to wiem najlepiej.

Jezu, jakżesz żałowałem, że zamiast wziąć córkę za frak i zabrać ją na bal do Frisco, pozwoliłem jej s z l i f o w a ć formę na turniej NASDAQ-100 w Miami!

Zgarnąłem ze stolika siedem kawałków czekoladowej torta barozzi, żeby Emma spróbowała wybitnego ciasta, całkiem wolnego od ciężaru mąki. Na dole zjadłem trzy kawałki, żeby węglowodany pobudziły moje szare komórki do jeszcze szybszej pracy; w drodze kolejne trzy, więc gdy znów ujrzałem Emmę pocierającą nosek, ów caractéristique gest zmęczenia, w naturalny sposób skojarzyłem ten widok z reklamowym spotem koncernu chemicznego Gex Seizinger, który od tygodnia emitowały wszystkie telewizje.

Szwajcarski moloch reklamował swój najnowszy produkt: „epickie szkła kontaktowe”, które „lgną do gałki” przez miesiąc.

Fabuła spotu była prosta: siwa madame Thurman, ucharakteryzowana na kurę, siedzi na najwyższej żerdzi w kurniku i czyta „Doktora Faustusa” niemieckiego pisarza nazwiskiem Mann. Ta opowieść o zmyślonym kompozytorze Leverkühnie, który w latach trzydziestych XX wieku popada w obłęd, według powszechnego osądu jest oryginalną, literacką formą przeprosin za II wojnę światową. Ale to detal; grunt, że kura czyta opasłe tomisko w okularach, więc ma zmęczony dziób.

I oto nadchodzi wielka chwila koncernu chemicznego Gex Seizinger. Na scenę wlatuje troskliwy kogut, siwy monsieur Gibson. Ściąga małżonce okulary i instaluje w jej oczach epickie szkła kontaktowe, a następnie całuje ją w dziób i odfruwa, żeby z rutyną oddać się swojej funkcji społecznej: mikromodelarstwu kolejowemu.

Kura-żona ślini pióra, przewraca kartkę. Logo Gex Seizinger, gdaknięcie kurzej ulgi, koniec.

W każdym możliwym sensie spot był głupi, lecz głęboko zapadał w pamięć dzięki maestrii dwojga wybitnych aktorów.

 

 

 

Przystanąłem, ściskając w garści ostatni kawałek torta barozzi. Genialny umysł mój, zbombardowany czekoladową bombą, gnał na najwyższych obrotach: teleskopy i Emma, tak podobna do Umy sprzed lat; czas utracony na próbach przejęcia koncernu chemicznego Du Pont i szkła kontaktowe; miła sercu chemia i permanentny wzrost znaczenia sektora energetycznego... W jednej chwili prześwietliłem przyszłość moim trzecim, rentgenowskim okiem.

To było zwiastowanie. Otrzymałem z n a k !

Dar korzystania ze z n a k ó w odróżnia największych ludzi interesu od pospolitych geszefciarzy, którzy opierają swoją strategię na ordynarnej arytmetyce wycen i audytów. Ergo, wręczyłem Emmie ciasto, pogadaliśmy chwilkę czy dwie o astronomii, a następnie przeprosiłem dziewczę i śmignąłem do mojej więziennej celi, chwilowo przerobionej na przytulny apartamencik.

Theo brzmiał w słuchawce dosyć sceptycznie. Oświadczył, że od tygodnia sprawdza szwajcarski koncern chemiczny Gex Seizinger, ponieważ bardzo go zirytowała nasza porażka w kwestii przechwycenia koncernu chemicznego Du Pont. Zobaczył w telewizji reklamowy spot, taki z kurami, i stąd pomysł. Nie, nie uważa, że „Doktor Faustus” jest literacką formą przeprosin za II wojnę światową. Uważa, że Mann uważał, że może i Niemcy odrobinę przesadzili, lecz i tak są ozdobą narodów świata. Co jednak najważniejsze, jeszcze nie zna rachunku zysków i strat szwajcarskiego koncernu, choć niedługo pozna prawdopodobne szczegóły, i nie wie także, kto ten koncern ma. Zatarte tropy wiodą do Chiasso, przy granicy szwajcarsko-włoskiej. Opodal Como.

Ale ja otrzymałem znak, Theo”, odparłem. „Kto czeka, pobłądzi”.

Więc Sommer puścił w ruch maszynę sprawunku

no i tak kupiłem szwajcarskiego zbuka.

Oczywiście to drobiazg. Każdy prawdziwy człowiek interesu akceptuje fakt, że na sto wielkich interesów przypada jeden, który leczy rany, jakie ponosimy w interesach, które w praniu okazały się małe.

Kłopot w tym, że Theo, zirytowany odkryciami w księgach koncernu, na własną rękę zaczął szukać poprzedniego właściciela. Trop do Chiasso okazał się pozorny, ale inny, równie pozorny trop wiódł do księstwa Monaco, skąd sam operuję przy ważniejszych okazjach i skąd przy ważniejszych okazjach operuje Dragutin Gambledore.

Ustalenie, czy właśnie od niego kupiłem feralny koncern, było niepodobieństwem. Tak jak mnie, Dragutina nie sposób powiązać z jego majątkiem. Żadna złośliwa plotka o ewentualnej transakcji nie zawirowała w towarzystwie, lecz to także o niczym nie świadczy. Puszczamy plotki tylko wtedy, gdy czemuś służą.

 

Pora więc na mały bilans.

Jeśli sam się wydymałem, to nie ma sprawy. Drobnemi potknięciami nie zwykłem zawracać sobie głowy. Zwiastowanie na balu w Alcatraz mogło być przecie zwykłym zbiegiem okoliczności, no i każdy prawdziwy człowiek interesu akceptuje oczywisty fakt, że na sto znaków najwyżej jeden bywa prawdziwy.

Jeżeli jednak wystawiła mnie Emma, to byłoby kiepsko. Bo choć na pozór mam dwieście miliardów powodów do dumy, to prawdziwy jest tylko jeden: zawsze wyczuwam, kiedy ktoś chce mnie orżnąć.

Czasem nie wiem, jak. Ale wiem, że chce.

Ergo, koniecznie musiałem sprawdzić, czy przypadkiem dar nieomylnej oceny cudzych intencji mię nie opuścił. I to właśnie było tajnym celem intrygi mojej na liniowcu Queen Camilla 2, który w blasku księżyca pruł srebrzyste fale oceanu w drodze z Espiritu Santo do błękitnej laguny Ureparapara,

nawiasem mówiąc).

 

 

Tylko strasznie tu duszno, brachu! – wrzeszczał Gambledore. – Całkiem mnie zatkało! Spacer może?!

Nie czekając na odpowiedź, chwiejnie odpłynął w prochową mgłę, która po pokazie fajerwerków zasnuła aurę w Zaułku Rzeźników. Chihiro wywijała sztucznemi włosami. Wnet przebili się przez tłum i wstąpili na płaskowyż sceny.

Czarodziej zagadał do skrzypka. Przydławiono wzmacniacze.

Z uwagi na dym – rzekł Drago do mikrofonu – proponuję ewakuację na dwór. Kto jest za?

Wniosek przeszedł jednogłośnie. Muzyka rozpełzła się w szwach jak na próbie: zabrzmiała głośniej, ciszej, wreszcie instrumenty umilkły. Biegiem podano stolik pod keyboard madame Anderson. Artystka skądsiś wyciągnęła maleńki generatorek prądotwórczy firmy Honda (cudzej), odpaliła go z linki i podpięła klawisze. Ochrona dźwignęła oba sprzęty, po czym rozsunięto drzwi do atrium. Kolorowy wąż gości wpełzł na owalne schody ze szkła, duralu i teaku, wiodące na pokład spacerowy.

Do sforsowania było siedem pięter. Muzykanci zagrali marsza szkockich górali, żeby się towarzystwu milej spacerowało.

Marsz zagrzmiał dziarsko, lecz w połowie drugiego piętra monsieur Hakim zerknął wstecz i mina jego zrzedła.

Werbelek zwolnił. Gości sznur, dostojnie rozciągnięty,

nadrobić chciał spóźnienie i ciut żwawiej wszedł w zakręty.

Niestety! Już po chwili marsz żałobne przybrał tony,

bo wężyk gości znowu chudł,

dostojnie zapocony.

Na trzecim piętrze

śmiechów trel

zamienił się

w zipanie;

na czwartym

padł

elity kwiat,

du reste udupiony.

Kłopot z kondycją? Ależ skąd!

Kondycja była boska,

to dziatek ryk i pieluch swąd

wstrzymały marsz na pokład.

Szczęśliwie (wie to człek i zwierz,

i moskit nieużyty)

odporność wręcz nadludzką ma

elita na skowyty.

Wezwano guwernantki, żeby zapakowały najmłodszą młodzież do windy i ułożyły do snu w apartamentach. Co sprytniejsi goście zdążyli ominąć korek, ale ja utknąłem. Zator rósł z chwili na chwilę i w końcu nawet epicki poemat, który obmyśliłem dla zabicia czasu, do cna mię znudził.

Dyskretnie ziewając, zerknąłem w górę.

Na ostatniej kondygnacji atrium, obok kryształowego żyrandola Dragutin pocałował Chihiro w czoło i jak granatowy pocisk w gwiazdy śmignął w stronę pokładu A.

Przez gwar tłumu przebił się szept w interkomie: – Tato, alarm!

 

 

Obok stał Coco Wassberg w swojej wikingowskiej skórze z niedźwiedzia i rogatym hełmie. – Coco, przyjacielu – szybko stłumiłem ziewnięcie. – Z powodów, których się domyślasz lub nie, użycz ramienia tej oto postrzelonej żyrafie, puisque muszę przeprosić.

Podałem mu zdumioną wdowę Grandeur, przeskoczyłem poręcz i błogosławiąc końce stopni, które sterczały co nieco z drugiej strony, wyrwałem na górę.

Było mi żal, że nie zamieniliśmy z wdową ani słowa. Lecz przecie to nie koniec świata, zdążę...

 

Wpadłem na pokład A tuż przed windą z dziećmi.

Właśnie wszedł do siebie – mruknęła Chihiro. Leżała na dywanie w hallu, zza węgła obserwując korytarz. – Uważaj, tato, w cieniu na końcu stoi goryl.

Dzięki – odparłem. – Niechaj łódka zwolni, bączku. Bo wiatr nam gości wywieje, i zmiataj na promenadę.

Bim bom, oznajmiła winda. Córka wepchnęła mi w dłoń plastikową kartę do drzwi apartamentu i znikła jak duch.

Obróciłem w palcach kartę. Chichi wykazała zbędną nadgorliwość, bo w kieszeni miałem przecie własną kartę do drzwi. Ludzkość w końcu utonie w całym tym elektronicznym gównie, pomyślałem kwaśno. Był to stały temat towarzyskich pogaduszek, no bo jak będziemy rozdawać napiwki na lewo i prawo, kiedy znikną normalne pieniądze?

W tej materii stanowczo jesteśmy konserwatywni. P l u t ô t wolimy gotówkę i stalowe, nie zaś cyfrowe klucze do drzwi.

Ale w kieszeni surduta wymacałem tylko fajki. Karta moja gdzieś wsiąkła.

Skłoniłem czoło przed roztropnością córki (moja krew!), zapaliłem blanta i wreszcie poszedłem do pracy.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości