robert neuman robert neuman
168
BLOG

8. Gorol pod Matterhornem

robert neuman robert neuman Rozmaitości Obserwuj notkę 0

 

Rozdziałek niniejszy dedykuję technicznym blogerom,
którzy zmieniają tę internetową norę w realny, influentny Salon,
wspinając się nie tylko po górach wzorów,
ale też świetnej publicystyki i literatury :–)

 

Górska przygoda z młodym Fischerem to ważki epizod w mojej biografii zawodowej, aczkolwiek wsparty na kruchym fundamencie nieporozumienia.

Otóż od dziecka wiedziałem, że ujemnie oprocentowany depozyt1w alpejskim kraju to rzecz modna w pewnych kręgach, i owszem. Ale nie naprawdę, tylko w sensacyjnych książkach o włoskiej mafii, w których pasjami zaczytywał się mój drogi tata.

W owym czasie nieodkryty pozostawał los żydowskich pieniędzy, które szwajcarscy bankierzy uznali za swoje, kiedy Niemcy rozwiązali z pomocą gazu kwestię prawowitych właścicieli. Jednak zawiesisty smród wokół kont rozmaitych kieszonkowców sprawił, że księgowi znaleźli wonniejsze i przede wszystkim dodatnio oprocentowane przechowalnie lewej kasy. Byłem pewien, że każde pisklę interesu o tym wie.

Słowem, Josh z pewnością miał pieniądze, to już wtedy umiałem wyczuć bezbłędnie, ale reszta jego opowieści zalatywała lipą, jakby obmyślona dla czystej zabawy, i tylko dla zabawy wszedłem w grę, którą zaproponował. Nawet przez myśl mi nie przemknęło, że z lipy wyrasta źdźbło prawdy.

 

Początkowo bawiliśmy się setnie. Josh był naprawdę dobrym kandydatem do towarzystwa, o którego istnieniu żaden z nas (a już na pewno ja) nie miał wtedy bladego pojęcia. Bimbał sobie z przeciwieństw losu. Kiedy w mroźnym wyżu caluteńcy pokryliśmy się wrednymi, czarnymi strupami, śpiewał i śmiał się nawet głośniej niż przedtem. Kiedy zaś nadciągnął front niżowy, mój bavard towarzysz natychmiast skorzystał z okazji i ochoczo wpadł do rozpadliny, ukrytej pod świeżą dostawą puchatego śniegu. Cudem tylko wylądował na wątłym lodowym mostku, którym matka natura spięła zbocza pułapki i w rezultacie musiał czekać, aż zmrożonymi palcami sklecę z ciuchów i namiotu coś na kształt wędki do połowu upadłych druhów. Zwykły makler bez wątpienia spękałby w takiej opresji, ale nie Josh. Gestykulując zawzięcie, skroś wycia wichru ciągnął dalej gniewną krytykę nowego wspaniałego świata, w którym kompletnie nie warto niczego produkować i nikomu usługiwać, bo towarów oraz usług jest stanowczo za dużo, więc rentowność towarów oraz usług spada o wiele za szybko, by produkcja i usługiwanie mogły dać chociaż cień frajdy, nie wspominając o poczuciu bezpieczeństwa.

Coś ty”, zaprotestowałem energicznie. „A surowce?”.

Tylko się zaśmiał. „Nie, kotku”, odparł. „Wydobycie oznacza rzeź. Rzeź zawsze kończy się plajtą, a kiedy plajtujesz, nikt po tobie nie płacze”.

Po czterech dobach mleko się skończyło i zużyliśmy do końca paliwo do kuchenki. To ostatnia noc urlopu, więc mój étranger ami z żalem proponuje powrót. Obozujemy blisko granicy szwajcarsko-włoskiej, u stóp skalnej korony Matterhornu, przez Włochów zwanej Monte Cervino. Czyli Jeleni Pagór. Wicher znów wieje z północnego wschodu, więc zamiast wybrać drogę pod wiatr, do Lourtier, Josh wytycza kurs z wiatrem. „Co prawda wejdziemy w wyższe góry, lecz za granicą obejmą nas boskie ramiona doliny Aosta” – peroruje nad mapą, aż mu usta pękają. Spod wełnianej czapki w ciapki wyziera dziwnie blada twarz, jakby chował w łepetynie błękitną jarzeniówkę.

Ruszamy o świcie. Zza chmur wygląda słońce i wiatr stopniowo zamiera. Temperatura szybko spada. Pod dziesięciocentymetrową skorupką lodu śnieg jest tak grząski, że co chwila grzęźniemy po pachy. Do bryknięcia została jedna przełęcz, ale mimo to w południe zgłaszam na zarządzie wniosek o odwrót. Mówię, że przed nocą za cholerę nie przejdziemy na włoską stronę, bo wydeptywanie drogi zabiera zbyt dużo czasu.

Josh oznajmia, że wobec tego pójdzie dalej sam.

Za młodu, wyznaję, bywałem dość pochopny. Przemknęły mi przez myśl mniej lub bardziej użyteczne przysłowia, w rodzaju „Czeczen głodny, to zły”. Tylko co tu zrobić, skoro „Nie uchodzi gadulca puszczać samopas”?

Zmierzch dopadł nas na wąskiej ścieżce wyciętej w poprzek zbocza przez wiatr, czy może małe osunięcie gruntu. Nad ścieżką była zaspa, w sam raz do okopania namiotu. Dobra nasza. Gór wprawdzie jeszcze nie znałem, jednak zima na Ukrainie to guwernantka dużo groźniejsza niż Alpy: czułem oddech wielkiego mrozu, który zawiewał z granatowego nieba.

I wówczas młody Fischer raptem usiadł na śniegu. „Mam dość”, rzekł po prostu. „Zostaw namiot w spokoju, kotku. Kimnijmy na dworze. Będzie naprawdę fajnie, zobaczysz”.

 

Dopiero wtedy zrozumiałem, że wprawdzie chciał się zabawić, ale przede wszystkim zabić.

Nie ma chłopców doskonałych, ot co.

Ze wstydem przyznaję, że mój młodzieńczy intelekt stanowczo daleki był od ideału. Oczywiście uniknąłem szkolnej edukacji, to prawda, ale nawet nie w tym rzecz. Ojciec mój Asłan też nie chował mnie pod kloszem – jednak emocje, od których doszczętnie zagotował się młody Fischer, były mi obce. Wciąż nie umiem wymyślić powodu, dla którego warto zaplanować własny zgon. Daleki jestem od naiwnego uwielbienia, jakim niektórzy darzą życie samo w sobie (weźmy przykładowo głupotę; na co komu ona?), ale od małego mam świetne lekarstwo na kiepskie humory: ciekawość.

Terapeuta mojego księgowego odrzekłby pewnie, że ciekawość to tylko funkcja mózgu i też się może zepsuć. Możliwe, ale moim zdaniem ciekawość raczej przypomina korupcję. Jest wpisana w świat. Jest jakby negatywem przyszłości, której przecież nie sposób prześwietlić z matematyczną precyzją.

Zgoda: sam czasem gadam, że znam przyszłość aż po dzień ostatecznego sądu, ale to zwykłe popisy. Wiecie: nakręcanie ducha przed akcją. Tak naprawdę gna mnie do przodu ciekawość, która przenika nie tylko mózgownice nastoletnich głupków, ale także księgowych, papugi i kamienie. Co za tysiąc lat zobaczy omszały kamień, który leży przed tarasem chaty, jaką wynajmuję w zacisznym podhamburskim Blankenese?

A za dziesięć tysięcy lat?

 

Toteż szklany moduł, urwany w trzeciej minucie i czterdziestej sekundzie wyprawy pod okno Dragutina, narobił mi koło pióra.

Samo uszkodzenie statku nie stanowiło problemu. Liniowiec w końcu był mój, o czym z ulgą natychmiast sobie przypomniałem, a poza tym armator mógł lepiej dopilnować jakości zapinek montażowych. Poczułem nawet gniew. Co by się stało, gdyby w trakcie rejsu z prawdziwymi pasażerami przyszła skądsiś dzika fala, monstrualny oceaniczny potwór z opowieści starych marynarzy? Jak nic obdarłaby statek ze skóry, jak nic!

W pierwszym napadzie złości chciałem wypieprzyć czarną taflę do Pacyfiku. Przecież braku jednego puzzla nikt nie zauważy, skoro elewację zmontowano z tysiąca takich samych. Jednak coś mnie powstrzymało. Wskazówka sekundnika złowieszczo obgryzała cyferblat mego zegarka, stawiając całą intrygę pod znakiem zapytania, a ja wciąż tkwiłem w bezruchu, ściskając ciepłą płytę z węglowego szkła.

Najpierw zawahałem się dlatego, że na promenadzie spacerowej czuwał mój personel – i personel statku. Oczywiście szyba cztery na cztery to nie Aldous, ale w nocy wszystkie jelenie są czarne. Gdyby Chichi i reszta zauważyli ruch i usłyszeli plusk, czego nie można było do końca wykluczyć, byłaby dupa blada. Alarm, dzwonki, skoki do wody, tabun gości na burcie – słowem, koniec balu.

Pragmatyzm, cechujący wszystkich prawdziwych ludzi interesu, nakazywał podjąć ryzyko. Lecz kiedy pomyślałem, jak koszmarnie nudno jest spoczywać przez tysiąc lat na dnie oceanu, ręka mi zadrżała. Nie umiałem cisnąć precz zawady.

Misję moją uratował zapomniany drobiazg, przytroczony z tyłu do wspinaczkowej uprzęży.

Wiedziałem zawczasu, że u celu wyprawy – pod oknem apartamentu Dragutina – będę musiał mieć wolne ręce. Nabyłem więc specjalną przyssawkę, jakich pomywacze okien używają gdzieniegdzie do przysysania się do szklanych elewacji wieżowców. Silikonowe cacka ujęły mnie tak bardzo, że początkowo zamarzyłem z użyciem przyssawek odbyć całą drogę. Po dogłębnym namyśle zarzuciłem piękną ideę, bowiem przysysanie i odsysanie się trwałoby zbyt długo, lecz nie ustąpiłem bez walki. Nabyłem jedną sztukę, z tytanowym hakiem, żeby pod oknem Dragutina zaczepić uprząż o hak i takim sposobem uwolnić drapieżne szpony.

Teraz ośmiocalowa przyssawka firmy Mid-Atlantic Rubber Co. (jeszcze nie mojej; ajent handlowy obiecał, że ssie na każdym oceanie) wykonała swoje solo w intrydze.

Wprost e b a j e c z n i e przylgnęła do urwanej szyby.

Ostrożnie opuściłem szybę za plecy. Zawisła ciężko na uprzęży, ale przy pierwszym kroku rozhuśtała się jak wielka, odzieżowa metka z przepisem prania, chcąc zwalić mnie do wody. Nic to. Dla kurażu wymyśliłem, że jestem sławny i ktoś (hmm, może ja sam?) rzuca na rynek plastikowych Sagerfeldów w skali jeden do siedmiu. Jaki model podbija globalne serce nieletnich? Naturalnie, model z czarną szybką!

Wizja rzędu pudeł z Sagerfeldami, stojących w supermarkecie sprawiła, że spoważniałem. Wypluj tę sławę, Aldie, bo zapeszysz. Nie chodzi nawet o dyskretny wdzięk twojej profesji, tylko o menadżerów-krawaciarzy: wszyscy przecież pamiętają o Barbie, więc nadgorliwcy z pewnością ulepszyliby boskie proporcje twojego ciała. Ze stratą dla rodzaju ludzkiego. Może strzyka mi w kościach i czasami tracę oddech, ale znam ledwie kilku palaczy w średnim wieku, których organizmy są równie posłuszne jak mój.

Wetknąłem posłuszny palec w szparę pod oknem Dragutina.

Po czterech minutach od rozpoczęcia akcji osiągnąłem cel. Rywal był na wyciągnięcie ucha.

 

I wtedy naszło mnie dziwne, mistyczne doznanie, jakby zapowiadające rychły sukces. Otóż, podobnie jak każdy, zwykle postrzegam rzeczy osobno. Tu palec, tam nos, ówdzie kapcie, a jeszcze gdzie indziej cyfrowa karta do drzwi. Widzę nuty, ale nie chwytam ich pozycji i wartości w harmonii sfer. Tymczasem ni stąd ni zowąd u bram apartamentu mojego największego rywala partytura kosmosu raptem objawiła mi się w całości.

Być może calvados, wypity duszkiem w balowej sali, był lepszy niż sądziłem. Może zaznałem ubocznych skutków działania sprayu do nosa o nazwie Rhume. Trudno stwierdzić. Podobne odczucia miewam, owszem, podczas oglądania krzywych indeksów giełdowych (których zresztą nie rozumiem, to działka Theo), na dobrych meczach tenisowych i w kinie. Generalnie, w kontemplacyjnym bezruchu, kiedy nie ma jak przełożyć ich na konkretne działania. Ale na mojej działce, czyli przy ubijaniu interesu, zobaczyłem wszystko w całości tylko jeden jedyny raz.

Wtedy, gdy pod zabójczym Matterhornem młody Fischer klapnął ciężko w śnieg i powiedział: „Mam dość”.

 

Jego twarz, majacząca w zmierzchu, znikła w obłoku pary z ust. Bezchmurne niebo pęczniało nad nami w obojętnym wyczekiwaniu, jak krupier w kamizelce ze wszystkich tonów błękitu, granatu i czerwieni. Nastała wieczorna cisza, sterylna i zmrożona bardziej niż księżyc. I wówczas zrozumiałem, że gwiazd w kosmosie n a p r a w d ę jest więcej niż ziaren piasku na wszystkich plażach Ziemi. I pojąłem, że za sto miliardów lat kosmos będzie tak lodowaty i pusty, jak nadchodząca noc, i że nawet najmądrzejszy kosmita nie wymyśli na to żadnego sposobu.

Ale nade wszystko zrozumiałem, że cała legenda młodego Fischera, od nazwiska, którym się przedstawił zaczynając, przez anegdotę o rodzinie maklerów z Wall Street i gorliwe wyznanie niewiary w sens życia, a na ujemnie oprocentowanym depozycie w Liechtensteinie kończąc, w najmniejszym stopniu nie zalatywała lipą.

Źrebię, co bryka ostatni raz, jest przynajmniej szczere”.

 

Jednakże blask tego nagłego odkrycia, zapisanego w starym, kaukaskim porzekadle, przesłonił mi jedną, krótką pauzę w partyturze sfer.

Utknęliśmy na wschodnim zboczu kotła, którego ramiona rozwierały się na szerokość mili. Do przełęczy, obudowanej romantycznymi porohami, zostało mili najwyżej ćwierć. Ostatni etap wspinaczki, stromy jak zjeżdżalnia, był zatkany świeżym śniegiem. Od wielu godzin mróz skuwał ten puch w lodowe czapy, spiętrzone nad naszym biwakiem.

I muszę powiedzieć z całą odpowiedzialnością, że istnieją lepsze miejsca do snucia dalekosiężnych planów.

No i co?”, zagaja z ironią Josh, a wygląda jak siódme nieszczęście. „No i nic”, odpowiadam z rezerwą, bo czar prysł i znów nic nie wiem.

On zamiast odpowiedzieć wywraca się na plecy, ściąga rękawicę i szturcha palcem niebo. „Może zdążymy zobaczyć, kto komu dowali”, mruczy ni w pięć, ni w dziewięć. „Orion bykowi, czy byk Orionowi?”.

Ale nie zdążyliśmy tego doczekać. Lodowy nawis u szczytu przełęczy uznał, że też ma dość i runął w rynnę kotła, a liczni krewni i znajomi podążyli za nim z narastającym łomotem.

Tak przyswoiłem wiedzę, że zima na Ukrainie wcale nie jest guwernantką groźniejszą niż Alpy.

 

O podobnych przygodach zwykło się mawiać: „na reakcję mieliśmy kilka sekund”. W tym konkretnym przypadku byłoby to pustosłowie. Lawina szła w prawo od nas, środkiem kotła, ale rosła w niewiarygodnym tempie. Od razu wyczułem, że jeśli natychmiast nie popędzimy w lewo, to będzie źle.

Obróciłem się, by poderwać Fischera do pionu.

Miał chłopak refleks. Gnał ścieżką, wyciętą w poprzek zbocza przez małe osunięcie gruntu lub wiatr. Lecz w tym cały był ambaras, że gnał w prawo, na spotkanie z lawiną.

I byłbym dał mu spokój, bo już wtedy czułem niechęć do uszczęśliwiania bliźnich na siłę. Lecz moja iluminacja wróciła – a co komu po maklerze od lewych depozytów, który spoczywa w pokoju, zamrożony na kość?

 

Miałem wtedy naprawdę atomowy start. Nie to co dziś. Ponadto Josh, choć wyglądał jak elf, był od prawdziwych elfów dużo wolniejszy. Chwyciłem go za kark i obaliłem cymbała na ziemię, wpychając jego cenny łeb za osłonę zaspy.

Górą zawyły odłamki lodu, koziołkujące brzeżkiem lawiny.

Jeśli kiedykolwiek byłem bliski wznoszenia modłów, to wówczas. Jednak nie negocjowałem z siłą wyższą. Trzymając Josha w parterze, z którego wywijał się zręcznie jak łasica, wszystkie argumenty kierowałem do ścieżki, na której ćwiczyliśmy zapasy. Ścieżka tańczyła jak w ataku epilepsji, a ja zachęcałem ją z całych sił, żeby raczyła wytrzymać tektoniczne figury gruntu i nie odjechała w siną dal, marnując kwiat naszej młodości

oraz niwecząc pomysł na boski interes, podsunięty przez mojego nazbyt gadatliwego, przygodnego druha.

Który wreszcie osłabł i przestał fikać. Nie dziwota. Owionął nas lodowaty pył, przykręcając kurek z tlenem. Drobniejszy niż mąka, odbierał siły lepiej niż kaftan bezpieczeństwa; w końcu obaj zastygliśmy w bezruchu.

Nieziemski łoskot z wolna odpłynął w dół – i zgasł.

Baw się moim życiem, baw”, wysapał Josh. „Wykorzystuj i niszcz”.

Głos miał, jak to powiadają, zduszony. Spróbowałem ruszyć ręką. Byłem ciekaw, jak bardzo nas przysypało. Trafiłem łokciem w próżnię. Wstałem, odkopałem kolegę i rozejrzałem się dokoła.

Dosłownie parę kroków dalej ścieżka kończyła się wyrwą, która wytyczała wschodni krawężnik lawinowej autostrady. Zbocze cofnęło się o dobre pięć jardów, a po śnieżnych wydmach, którymi przed chwilą oblepiony był kocioł, nie został nawet ślad.

 

Na paluszkach wróciłem po namiot i plecaki. Było mi trochę szkoda, że w sumie nie obejrzałem tak wyczynowego spektaklu natury, ale zanosiło się na długą noc. Następny spektakl wolałem smakować z dystansu. Przeszliśmy więc na część zbocza, sczochraną przez lawinę, bo kolejne obwały musiały pójść inną trasą.

Lawina odkryła stary śnieg, który dziarsko skrzypiał pod naszymi podeszwami. Z pomocą termosu wykułem dziurę pod namiot, obiecując sobie solennie, że na drugi raz wezmę w góry koparkę i wreszcie mogliśmy odsapnąć.

Rozmowa jakoś się nie kleiła. Josh znikł w śpiworze i milczeniem zbywał moje uwagi o leczniczym wpływie niskiej temperatury, którymi chciałem go rozruszać. Klimat na ogół utrudniał gawędę, bo wskutek braku paliwa do kuchenki zaatakowały nas połączone siły tropikalnej wilgoci i polarnego zimna. Wiele razy bawiłem z moimi chłopcami na noworocznych ekskursjach w dziczy, ale takiej udręki jeszcze nie zaznałem. Na Ukrainie zawsze rósł pod bokiem las na ognisko. Bywało, że tygodniami biwakowaliśmy w okowach lodu, ale wokół jeziorka Krzemieńczuckiego, nad Ajdarem i śród hopek za Boromlą zawsze mogliśmy kropnąć z peemu sarenkę, przypiec na ognisku i schrupać.

Tutaj nie było mowy o kotletach.

Co gorsza, dumny syn Luksemburga żadną miarą nie mógł wspominać dzikich kuligów na Ukrainie. Z braku wspólnego tematu dałem wreszcie spokój monologom, wyściubiłem nos przez odrzwia namiotu, rozsznurowane dla lepszej wentylacji, której po spotkaniu z lawiną troszkę mi brakowało i spoglądałem przez szparkę na księżyc, lśniący jak miedziana patelnia,

a mój pusty żołądek nucił tęskną, jękliwą pieśń.

 

Wkrótce przestałem odczuwać chłód. W członki moje spłynęła błogość, a umysł mój, choć to słowo na wyrost, stał się jasny i czysty. W owym przedziwnym stanie pół-jawy, pół-snu, naszła mię sugestywna wizja na motywach zdarzeń z niedalekiej przeszłości, jednak zręcznie odniesiona do chwili obecnej. Najpierw ujrzałem więc cynowy dzbanuszek misternej roboty, stojący lada gdzie na trawie. Kiedy go dotknąłem, z dzbanuszka raptem wychynął daleki kuzyn taty, szejk Yalu Yerbuti, który za symbolicznego dolara wynajął państwowy szelf roponośny w Baku2i został zaopatrzeniowcem ojca. „Pomysł pomysłem – oznajmił Yalu, także we śnie pierwszy do pouczania – ale liczy się realizacja”. Następnie zamilkł, wyraźnie zmęczony długą przemową i pyknął z fajeczki. Obłok dymu uniósł się do góry, jednak zamiast zniknąć, przybrał kolejny znajomy kształt. Nade mną zawisł mianowicie Stiepan Wisarionowicz Riazin, orędownik życia zgodnego z naturą, który z wdziękiem łączył etaty naczelnika charkowskiej izby skarbowej i wytwórcy najtańszych podróbek koniaku Courvoisier na lokalnym rynku. „Prawo, prawo i jeszcze raz prawo, paniczu” – zagrzmiał naczelnik/gorzelnik, a jego masywne oblicze, emanujące uniżonością, pokraśniało z misjonarskiego zapału.

Potem ujrzałem białego konia, cwałującego po zielonej trawie. Ta wizja, choć ładna i warta omówienia w swoim czasie, była cicha. Koń milczał. Jednak cisza potrwała krótko, bo wkrótce zdusiły ją dwie okrutne jędze: Nathalie i Lizzy, moje ukochane guwernantki z imperialnych pieleszy.

Bony, przybyłe z Francji i Anglii do ljubotyńskiego pałacu na specjalne zaproszenie taty, za zadanie miały nauczyć mię swoich języków. Wyznaję skromnie, że objawiłem talent w lingwistycznej dziedzinie; tak było też z tańcem i biologią, których liznąłem co nieco dzięki profesorkom z importu. A że dobrze mi szło, poza wiedzą chciały mi sprzedać swój sposób myślenia o świecie – i echo tych ambitnych planów posłyszałem we śnie pod Cervino.

Dowody, dowody i jeszcze raz dowody”, tonem upomnienia oznajmiła Lizzy, dobrotliwie przygrażając mi błękitnym, angielskim paluszkiem. „Szantaż bez dowodów jest jak dziewczę bez biustu, kochany Arbi”.

Dopóki nie wykażesz winy ponad wszelką wątpliwość”, ofuknęła mię Nathalie, „dopóty zwierz, człek i firma zawsze są niewinne!”.

 

I w tejże chwili Joshua Fischer, śpiący kniaź z Nowego Jorku, wierzgnął znienacka, kopiąc mnie w nos. Nathalie zasyczała i zgasła; ujrzałem jeszcze koniec palca Lizzy, strzelający iskrami jak prochowy lont, i obie guwernantki znikły w księżycowym blasku.

 

Josh obudził mnie w porę. Uniosłem twarz, przyszytą lodowymi nićmi do rękawa kurtki i rozprułem szwy z ostrym trzaskiem.

Nie mam pojęcia, jaka temperatura skuła owej nocy straszną koronę Matterhornu. Wszystkie termometry zostały nisko, w Lourtier. Ale kropla krwi z nosa, która sfrunęła na mój rękaw, tylko przez moment przypominała połyskliwego, czarnego żuka. Żuk ani drgnął. Od razu zmatowiał i zdechł; dmuchnięciem odprawiłem go na dwór.

Josh brnął do wyjścia jak robot, któremu olej stężał w stawach. Kiedy spróbowałem zgiąć ramię, ochota do drwin mi przeszła. Wycieczka pod Cervino obu nas zamieniła w zatarte automaty.

Dokąd idziesz, skarbie?”, spytałem.

Nie zrozumiałem własnego bełkotu. Ale młody Fischer jakoś ten bełkot zrozumiał.

Na migi pokazał, że idzie się wyszczać.

 

Kiedy skrzypienie butów oddaliło się i ucichło, przewertowałem w myślach sen sprzed chwili. Uznałem, że dowody to mało. Otóż guwernantki, we śnie tak oględne, w rzeczywistości zdradziły mi dużo więcej natręctw, związanych z życiem codziennym plemion Zachodu.

Pewnej nocy panienki pokłóciły się o to, która nacja wyhodowała lepszych prawników. Nathalie Autruche, śniada i rezolutna paryżanka, oświadczyła, że francuscy prawnicy są najlepsi. Lizzy Thoubrave-Humster, rezolutna i piegowata londynianka odparła, że bynajmniej. „Angielscy prawnicy są jeszcze lepsi niż amerykańscy, i bez porównania tańsi” – skinęła główką, wprawiając w wibracje nasz ulubiony materac wodny.

Leżąc pomiędzy guwernantkami, sprawowałem funkcję moderatora, bo same nie mogły się dogadać. Poza cechującym obie antytalentem do języków Wschodu, Angielka nie znała francuskiego, a Francuzka angielskiego. Ale dysputa była tak zażarta, że w końcu dziewczęta zaczęły skakać po flankach łóżka, pazurami chcąc dowieść swoich racji.

Musiałem moderować ręcznie, bo nie nadążałem za rozwojem wypadków na froncie wokalnym.

Taka zajadłość oznaczała, że dla obu guwernantek (do współpracy zwykle bardziej niż skorych) prawnik był istotą ważną.

A skoro tak, poza dowodami wypadało znaleźć prawnika.

 

Plan nabierał kształtów. Zatarłem dłonie, w dotyku przypominające drwa do kominka, porżnięte w ogrójcu ljubotyńskiej posiadłości taty. Wypełzłem ze śpiwora, w którym dobrze byłoby mrożonce z płetwy rekina, ale nie kaukaskiemu chłopcu z ambicjami i pokuśtykałem na dwór.

Wnosząc z położenia księżyca, mieliśmy szóstą, siódmą wieczór. Wiatr wciąż stał jak zaklęty. Niebo było absolutnie czyste. Srebrzyste światła Lourtier, widoczne w oddali, jarzyły się złowieszczo równym, upiornym blaskiem. Nic nie wróżyło zmiany pogody. Nic. Poniuchałem górą i dołem, poniuchałem na cztery strony świata... i nic.

Wyglądało, że w nocy będzie gorzej.

Nie bez kłopotu sforsowałem cztery warstwy odzieży, żeby opróżnić pęcherz i rozejrzałem się w poszukiwaniu druha. Josh, osobliwie pruderyjny w kwestiach fizjologii, tym razem nieco przesadził. Wyruszył za potrzebą na skraj rozległego kotła, w którym przyszło nam biwakować. Może była to większa potrzeba. Tak czy owak, wracał: drobna figurka majaczyła na stoku jak zagubiony przecinek.

Czekałem, podskakując dla rozgrzewki. Ale kiedy stanęliśmy twarzą w twarz, dałem spokój podskokom.

Koleś okazał się lepszym tropicielem zgonu niż myślałem. Nie miał rękawic i czapki. Zdjął kurtkę i sweter. Wrócił we koszuli i narciarskich spodniach, z triumfem wypisanym na twarzy. Dłonie miał pokaleczone. Było jasne, że zakopał ciuchy starannie i mogę sobie darować poszukiwania.

 

W pierwszym odruchu chciałem go poprosić o wizytówkę.

Istniał przecież cień ryzyka, że podał mi lipne nazwisko. Bez nazwiska zużyłbym mnóstwo czasu ustalając, jaki dom maklerski użył go do zrobienia ostatniego depozytu w karierze. Ale wizytówka też mogła być lipna. Ponadto Josh ujawnił apetyty samobójcze i ponury idealizm, lecz kretynem nie był. Mógłby skapować, co mi chodzi po głowie.

Następnie chciałem mu przywalić. Żeby wyznał, gdzie jest odzież. Tylko że to też nie miało sensu, bo choć mieliśmy skrajnie różne osobowości, obu nas cechował podobny, zażarty upór.

Postawiłem się na jego miejscu. Gdyby ktoś raz przemocą uratował mnie od śmierci, drugą próbę spławiłbym śmiechem.

Należało wykombinować inny fortel.

Doktor Theo Sommera, mojego przyjaciela i księgowego, objaśniłby uczenie, że połączenia nerwowe w ludzkim mózgu, zwykle rozwarte, w sytuacji krytycznej spryskuje substancja zwana noradrenaliną. Tak samo jak oleisty preparat firmy WD 40, cudzej

(którego używam do czyszczenia broni i reanimacji potencjometru w antycznym magnetofonie Chihiro, o czym firma WD 40, cudza, bynajmniej nie wspomina w mode d’emploi swego hitu. Piszą tylko o luzowaniu zapieczonych śrub i likwidowaniu pisków w zawiasach)

noradrenalina czyści zabrudzone styki, dzięki czemu mózg, nawet mniejszy od orzeszka, uzyskuje ożywczy, elektryczny wykop.

Coś takiego spotkało mnie pod Matterhornem, zwanym z włoska Monte Cervino. Czyli Jeleni Pagór. Zdjąłem kurtkę i sweter – i ubrałem druha w sweter oraz w kurtkę. Pomyślałem „a niech tam”, i dorzuciłem do interesu rękawice i czapkę.

To był cios na punkt, jak w kaukaskiej poincie. Josh spokojnie pozwolił się ubrać. Triumf, wypisany na jego obliczu, ustąpił miejsca tkliwości. Poklepał mnie po ramieniu i wpełzł do namiotu.

Miałem ochotę parsknąć śmiechem.

 

Dziś, kiedy widzę intencje bliźnich jak na dłoni, owa głupia radość sprzed lat tylko mnie drażni. Była małoduszna. Gorzej, żałosna, bo gdyby młody Fischer naprawdę chciał umrzeć, po cóż wracałby z kupy? Nie odniosłem więc sukcesu, tylko go sobie uroiłem: mój pierwszy zagraniczny kolega nie pragnął śmierci, lecz w oryginalny sposób szukał sensu życia – i niczego więcej. Moją pychę i głupotę tłumaczy (o ile głupotę, a zwłaszcza pychę wypada tłumaczyć) tylko to, że koszenie miliardów, które on postrzegał jako zabójczy nonsens, dla mnie stanowiło klucz do wszelkich sensów.

Chciałem mieć, żeby być. To przecież proste.

Prysznic z noradrenaliny zadziałał wyłącznie przez przypadek.

Z niesmakiem wyznaję, że odczuwałem radość głupca – bo myślałem, że udało mi się wykiwać głupca.

 

Zasznurowałem namiot, żeby mój skarb nie zwiał w nowym napadzie szaleństwa. Niczym Indianin z młodzieżowych powieści, na których trenowałem czytanie, zawinąłem się w derkę (znaczy w śpiwór) i mruczałem, tarłem uszy, podskakiwałem w kucki, żeby nie zasnąć.

Euforia wkrótce przygasła. Zastąpiło ją coś nieprzewidzianego: powoli traciłem zdolność knucia całymi zdaniami. Rozmach planów, jakie obmyślałem dla kurażu, rozmywał się w detalach. Osaczyły mnie słówka. Dość, że pomyślałem „podsłuch”, a „podsłuch” bez reszty mnie opanowywał. Żadną miarą nie chciał się zmienić, załóżmy, w „podgląd”. Ale co „podsłuch”?

Podsłuch założyć? Na co założyć?

Tylko na co?

To komu?

 

Ale... komu...?

 

Skądś wypłynął obraz mapy, którą przed wyprawą nabyłem w Gstaad za bajońskie dziesięć franków.

Z mapy wynikało, że po włoskiej stronie góra została ulepszona znacznie bardziej niż po szwajcarskiej. Włosi zbudowali wyciągi do samego nieba, przerabiając dolinę Aosta w gigantyczną nartostradę. Jeśli nawet śnieżyca wypłoszyła turystów, to pusta knajpa jest zawsze lepsza niż namiot.

Uczepiłem się tej myśli z całych sił.

Najpierw jak wirus zainfekowało mnie słówko „wyciąg”. Odparłem accès odkrywając, że brzmi znajomo dzięki słodkiej Monie z Chiasso, od której uzyskałem celne rady w kwestii narcenia, i nie tylko.

Później pobaraszkowałem ze „słodką”, obracaną w różnych narzeczach.

Otrzeźwiałem dopiero przy słowie „knajpa”. Odnalazłem mapę i latarkę. Trwało to wiek, lecz się opłaciło. Z mapy wynikało, że w linii prostej do najbliższej stacji wyciągu jest pół palca; ile naprawdę, nawet nie próbowałem dociekać.

Coś w mojej głowie szeptało „biegnij, biegnij”, więc pobiegłem.

 

Lawina, która prawie nas skasowała, okazała się patronką niedouczonych chłopców. Gdyby nie uprzątnęła zasp, z pewnością ostałbym pod Cervino na dłużej. Ale i tak początek drogi na przełęcz kojarzę bardziej z wykwintną halucynacją, niźli z chamskim truchtem pod górkę. Doznałem tak lubianego przez buddystów uwolnienia od ciężaru ciała. Mnisi nie przesadzają: najwyżej dziesięć procent siły zależy od mięśni, zaś dziewięćdziesiąt od ducha.

Z tym, że początkowo duch mój powoził kiepsko.

C’est pourquoi, tarzałem się jak pijana traszka. Po jakichś stu jardach, bez reszty wypełnionych padaniem i wstawaniem, ogarnęła mnie wesołość. Powód był konkretny: nagle zrozumiałem, że jest noc.

Marzenie o knajpie obróciło się w kabaret.

Skądś dolatywało wycie gitary Tommy’ego Morello, które grzało mnie od szczeniaka, a dziś tak samo bawi moją pyskatą córcię. Wizja muzykanta, który daje sztukę na mrozie, przepełniła czarę absurdu. Uroniłem łzę. Dotąd nie czułem nic. Jednak łzę poczułem, skutkiem czego przypomniała mi się angielska guwernantka Lizzy, fanka gitary Tommy’ego. Kiedy widziałem ją ostatni raz, była ogromnie przejęta. „Moja podróż na Wschód dobiegła końca” – szeptała prosto w mrok mego ucha, umywając krew, błoto i kopeć pożegnalną łzą. „Byłeś fatalnym uczniem, kochany, ale umiesz już wszystko”.

A potem przypomniałem sobie namiot

i młodego Fischera,

i znów byłem sobą.


 


 

Banki, które przechowują pieniądze z nielegalnych źródeł, pobierają prowizję za usługę. W ten sposób klient, zamiast zarabiać na lokacie, dopłaca do niej umowny procent – zatem, z punktu widzenia klienta, pieniądze są oprocentowane ujemnie (przyp. red.).

Stolica Azerbejdżanu, bogatego w ropę kraju nad Morzem Kaspijskim. Do roku 1991 Azerbejdżan był lenną republiką ZSRR, później wszedł w skład tzw. Wspólnoty Niepodległych Państw – grupy krajów, które zawarły gospodarczą unię z postsowiecką Rosją. Do WNP od razu dołączyła Ukraina, tak sympatycznie wspominana przez autora (przyp. red.).

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości