robert neuman robert neuman
117
BLOG

9. Szamil

robert neuman robert neuman Rozmaitości Obserwuj notkę 0

 

 

Dostojny ojcze,

nieśmiało ośmielam się ufać, że dostojne zdrowie, w jakim wyruszyłeś na dostojne zwiady, nadal Ci dopisuje. Załączam życzenia, byś w zdrowiu i weselu żył przez tysiąc wiosen, a nawet dłużej.

Jeśli nie będziesz mógł odnaleźć swojej ulubionej powieści, której setną lekturę raczyłeś przerwać w połowie, zechciej proszę zachować spokój. Twój Puzo wisi w pralni, na pierwszym sznurku od ściany. Pokornie donoszę, że zasnąłem w kąpieli i tom wpadł mi do wanny. Z obawy o treść nie użyłem suszarki do włosów, powierzając bieg spraw naturze.

Pralnia znajduje się w piwnicach naszego domostwa: korytarzem do końca, ostatnie drzwi na prawo.

Wyjechałem z Chiasso, bo jak mawiasz, bywają, oprócz łapania pcheł, sprawunki warte pośpiechu. Z powodów jasnych dla Twojej przenikliwości więcej wyjawić nie mogę. Rzecz jest prosta, zysk niemal pewny; chłopców zabieram, bo są potrzebni do noszenia siatek.

Pozwoliłem sobie użyć subkonta C/43, do którego upełnomocniłeś mnie w swojej szczodrobliwości. Przez jakiś czas będzie zablokowane, gdyż walory z subkonta zabezpieczą kredyt. Skołuję go w miejscu sprawunku; myślę, że lepiej ominąć transfer gotówki. Procent będę uzgadniał jak przystoi wnukowi ludu Nuachczio: do końca, a nawet dłużej.

Racz wybaczyć, że nie pozmywałem naczyń. Nadrobię zaniedbanie, gdy tylko wrócę

Twój kochający syn

 

PS. Jeszcze raz dziękuję za skarpety, które w swojej szczodrobliwości byłeś łaskaw podarować mi w noworocznym prezencie. Są znacznie lepsze, niż sugerowałeś”.

 

Dwanaście godzin po skreśleniu tych słów spoglądałem na most Brooklyński, z trudem ufając własnym oczom.

Ściskałem w obandażowanych dłoniach kubek z gorącą kawą. Wciąż nie mogłem się rozgrzać, chociaż czmychnąłem spod Matterhornu czterdzieści godzin wcześniej. Zima na wyspie miała mokry oddech oceanicznego portu, powietrze pachniało solą.

Panoramę miasta przysłaniały stalowoszare chmury, skradające się znad Atlantyku. Podziwiałem paradę mgieł w oknie, którego nie reperowano chyba od stu lat. Wiatr zawodził w szparach jak piekielny chór, ale okno przynajmniej było spore. W pauzach między szkwałami widziałem energiczne promy, grasujące opodal mostu na krótkiej fali i cienie wieżowców z dolnego Manhattanu, majaczące w chmurach jak rozmyta akwarelowa dekoracja.

Wszystko to spowijał cień, choć było wczesne popołudnie. Aussi, Nowy Jork wcale nie przypominał promiennej metropolii, jaką znałem z telewizora, ale z każdą kroplą kawy był coraz prawdziwszy.

Na zjawę wyglądało to, co tkwiło tuż przede mną.

Gmach po drugiej stronie ulicy był miniaturką olbrzymów, stojących w oddali jak starsi bracia. Tylko siedem pięter. Lazurowa fasada. Obrotowe drzwi z dębu, skromny podjazd z daszkiem. Odstawiłem kawę na parapet, podniosłem do oczu lornetkę i raz jeszcze odczytałem złocisty napis na tabliczce przy drzwiach: Fischer Plaza.

Siorbnąłem łyk kawy. Na dachu brakowało neonu, ale i tak kwatera operacyjna Fischerów wyglądała pośród ceglanych, przemysłowych zabudowań przy Grain Street jak zagubiona księżniczka, która przez przypadek trafiła na zlot czarownic.

Wystarczyło porównać ją z moją kwaterą.

Początkowo chciałem nająć dyskretny apartament z widokiem na mój łup, ale w bezpośrednim sąsiedztwie o czynszówkach ani hotelach nie słyszano. Na szczęście władający dziwacznym narzeczem zarządca budowli, schylonej nad Fischer Plaza jak zamczysko z bajki, miał wolny lokal, na ósmym piętrze swojego „obiektu”. „Wielcy przystronny”, zachwalał radośnie.

Zmęczony podróżą, podpisałem kwit bez targów.

Lokal istotnie był przestronny. Wynająłem najpewniej dawny portowy magazyn, bo buszując po mrocznych kątach olbrzymiej hali co krok znajdowaliśmy resztki zabawek, jutowe worki po ziarnie kakaowym i tekturowe rury po belach sukna. Szamil odkrył, że w przeszłości lokal bywał dzielony na boksy. Znalazł odłamki gipsowych ścianek, sparciałe okablowanie i klawiaturę, zalepioną wyschłymi fusami po kawie, które posłały ją do piachu.

Obok leżał pożółkły papier z czarno białym wydrukiem. Malik, bywały w świecie, stwierdził, że to próbna gazetowa strona, tak zwany proof. „Handlowali informacją, Arbi”, mruknął zgryźliwie. „To dobry znak”.

Dobry czy zły, lokalowi brakowało nieco ciepła. Chłopcy oznajmili, że w tych warunkach nie można pracować i wyruszyli po piecyk. Poprosiłem ich, by kupili czekoladę i zostałem sam na sam z zagadką, czy interes Fischerów, w którego prawdziwość z wolna przestałem wątpić, jest wart podchodów.

Z głębi sali doleciał łomot. Zarządca obiektu, człowiek dobry, taszczył ekspres i paczkę nabojów z kawą. Postawił fanty pod oknem i, masując stłuczone kolano, wygłosił krótkie exposé: „dzirżawę rozliczym późni”.

To tę kawę popijałem, podziwiając Manhattan. Była znośna. Przybiliśmy piątkę, facet obrócił się na pięcie i znikł.

 

Wieczorem zasiadłem na gustownej sofie, żeby zjeść pizzę i ochłonąć.

Szamil i Malik wykańczali dzieło, na jakie mogą wpaść tylko emigranci z najmroczniejszego zakątka Kaukazu. Rzecz jasna pod warunkiem, że mają odpowiednią liczbę czeków in blanco. Pojechali po piecyk i czekoladę; wrócili wynajętą furgonetką, załadowaną po sam dach. Miny mieli niewyraźne, lecz jakoś nie umiałem ich opierdolić.

Kupili gotowe prefabrykaty, z których w kilka godzin zmontowaliśmy profesjonalne atelier interesu. Oprócz salonu z widokiem na obiekt moich westchnień, zaprojektowali pokoje dla wszystkich członków ekipy, każdy z pięknym, elektrycznym kominkiem z Chin. Mało tego. Uwzględnili fakt, że Rusłan szuka w Londynie prawnika, prawie tak sprytnego jak amerykańscy, ale bez porównania tańszego;

więc mecenas tak jakby już stukał do bram Nowego Jorku,

według rozkazu. Choćby w worku.

Na prawnika czekał gościnny pokój, równie przytulny co pozostałe.

Poza siedmioma piecykami nabyli dywany, składane plastikowe krzesła i stół – oraz pokaźną lodówkę z zamrażarką, kuchenkę i pralkę. Znaleźli gdzieś polską lampę z abażurem w kwiaty, rozsiewającą ciepły, domowy blask. Nie zapomnieli o środkach do czyszczenia magazynowego kibla, poniekąd słusznie; przenośną rzutnię do podków mogli sobie darować.

Ale darowałem im wszystko, bo zużyli czeki z pasją.

 

Malik składał komputer, pogwizdując przez zęby.

Zanim mój tata nadał jego egzystencji głębszy sens, Malik był komandorem wywiadu radioelektronicznego w imperialnej marynarce. Dziś jest siwy i gruby jak admirał, ale wtedy, kruczowłosy i smukły jak modelka, wcale na szychę nie wyglądał. Odniósł niesamowity sukces, zważywszy pochodzenie i wiek. Średnia wieku w imperialnym wyższym korpusie oficerskim podchodziła pod osiemdziesiątkę; trzydziestoletni Malik dołączył do kadry, bo legitymował się geniuszem informatycznym z metką absolwenta UCLA.

Zamorskie studia ufundowała marynarka. W zaufaniu inwestowała w geniusza, bo wbrew potocznym sądom imperialni admirałowie czasem bywali niegłupi. Nie uwzględnili tylko, że ordery i zaszczyty są dla ziomka z Kaukazu niczym, kiedy inny ziomek poprosi o przysługę.

Tatko wyjął Malika z bazy w Sewastopolu, bo na gwałt szukał fachowca do łódki, którą podarował mi na czternaste urodziny. Polubiłem komandora od razu. Dosyć dziwny mózgowiec; już wtedy przerastałem go o głowę, a na pierwszej rozgrzewce położył mię jak gnojka.

Ochroniarze Asłana byli zdruzgotani, bo przecie nauczyli mnie gadać z nieznajomymi. W legionie, zebranym w ljubotyńskich komnatach, brakowało mentorów z marynarki, aż tu proszę: wodniak kurdupel się przyplątał i z marszu posłał kota na marmury.

Malik był chudy i opadały mu spodnie. Gdy wystraszony kucnął, żeby do mnie zagadać, zwykłą koleją rzeczy pękły mu na dupie. Ot, prosta koszarowa plaisanterie, lecz podziałała na oficerów; ryknęli śmiechem i odtąd komandor był już swój.

Przy kielichu zwykł mawiać, że w sumie nawet lubiłby flotę, gdyby nie czapki. „Noszenie tego gówna to męka”, komentował urodę cebrów, które lansowała imperialna admiralicja. „Ty też czułbyś się w takiej czapce jak gwóźdź, w który ktoś zaraz walnie młotem... drogi kocie”.

 

W sportowych ciuchach, których pędząc z Chiasso do Nowego Jorku nie zdążyliśmy zamienić na zwykłe ubrania, wyglądał na młodszego niż ja. Gdyby ktoś musiał zgadnąć, jaki jest jego zawód, byłby w kropce. Schylony nad klawiaturą, Malik kojarzył się co najwyżej z uczniem, który zgrywa hakera.

 

Zupełnie inny był Szamil. Wielki jak latarnia, ostrzyżony na zero, z blizną, ciągnącą się od lewej brwi do resztek lewego ucha, olśniewał urodą łobuza spod ciemnej gwiazdy. Wyszedł właśnie zza kotary, gdzie Rześką Massą Szpachlową (firmy Gex Seizinger, wtedy jeszcze cudzej) uszczelniał okno z widokiem na Fischer Plaza.

Ogromne dłonie, wystające z rękawów podkoszulka w biało-czerwone paski, wytarł starożytnym kaukaskim sposobem, w zmarszczone tyły spodni na wysokości kolan i zerknął na kolekcję telefonów komórkowych, które ładowały się od powrotu z zakupów.

Oczywiście na Ukrainie był to wynalazek wówczas nieznany. Imperium gasło w konwulsjach i miało na głowie poważniejsze sprawy. Na krótkich dystansach używaliśmy wojskowych radiostacji; zresztą, tata nigdy nie lubił gadaniny przez telefon i nawet po wyjeździe na Zachód ważne kwestie omawiał tylko na żywo. Dopiero heca pod Cervino napędziła chłopcom strachu. Powiadomili mię sucho, że lubią swoje jaja, więc zdecydowali się nabyć komórki dla nas wszystkich. Każdemu przypadł jeden aparat analogowy i jeden cyfrowy; czwarta para chwilowo leżała w kącie, czekając na Rusłana.

 

Szamil wyłączył ładowanie. Wsuwając pizzę pomyślałem, że wzrok łudzi człowieka – bo przecież ten zakapior był najspokojniejszym z legionistów ojca i bez powodu nie skrzywdziłby nawet pluskwy.

Zanim odszedł do cywila, dowodził pułkiem śmigłowców Specnazu, czyli sił specjalnych imperialnego wywiadu, w skrócie GRU. Jako pułkownik Jednostki 44388, alors ścisłej elity imperium, stał w hierarchii o niebo wyżej od Malika: równego mu stopniem, lecz wyjętego ze zwykłej floty.

Teoretycznie Szamil mógł nawet zostać generałem. Był sprawdzony. Jego rodzina od pokoleń pracowała dla Rosjan i gdyby wpadł z wizytą w Kaukaz, nie umiałby poprosić w sklepie o dropsy. To nas łączyło, mimo różnicy wieku. Gdy zaczynaliśmy obławę na Fischerów, pułkownik był po czterdziestce.

Co do reszty, dzieliło nas wszystko.

Mną bez skutku pomiatały guwernantki. On zaliczył z wyróżnieniem trzy fakultety: na wydziale Specnazu WSWP w Riazaniu, w kijowskiej Wyższej Szkole Dowodzenia i w Lotniczej Akademii Inżynieryjnej w Charkowie. Ja władałem rosyjskim, angielskim i francuskim; od biedy umiałem się dogadać z Ukrainkami. On znał w sumie dziesięć języków. Posiadł chiński i japoński; flirtował z Afgankami, Palestynkami i Finkami, a nawet z wesołymi Szwedkami.

Wreszcie, ja nauczyłem się temu i owemu przysunąć, całkiem przyzwoicie strzelam i dzięki Malikowi jestem obyty z wodą. Tymczasem Szamil do dziś z łatwością zawiązuje mnie w supeł, chociaż gnębią go korzonki. Nadal kocha z wzajemnością każde dziewczę, jakie tylko spotka (inclus Chihiro; to właśnie on wynalazł dla mojej córki to piękne, japońskie imię)

i umie poprowadzić każdy latający wehikuł,

zaś anegdoty z biografii pułkownika wypełniłyby gruby tom.

 

Najlepsza z tych historyjek opowiada o kłopocie ze sprzętem pod Mazār-e Šarif. Nigdzie jej nie opisano, znam rzecz od Rusłana.

Zdarzyło się to na początku interwencji porządkowej w Afganistanie, zwanej „radziecką wojną w Wietnamie”, którą zarząd imperium wszczął w roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym dziewiątym. Szamil, wówczas porucznik zwykłego lotnictwa, miał dostarczyć trzech oficerów z Karši w Uzbekistanie do Kābulu, czyli stolicy Afganistanu. Bagaż uzupełniali dwaj cywile, wyznaczeni do władania podbitą prowincją.

Afgańska armia była wtedy kiepsko uzbrojona. Nie miała wyrzutni rakiet z importu, które później przysporzyły zdobywcom tylu trosk. Zadanie wydawało się banalnie łatwe: trzysta mil, kolacja i do wyrka. Niemniej, Szamil poprosił o eskortę maszyn szturmowych i prawo wyboru trasy. Kazano mu lecieć transportowym śmigłowcem, więc chciał mieć prawo do improwizacji, a za uszami coś solidnego.

Sztab odmówił. Akcja miała się obyć bez widowiskowej eskorty, a trasa przelotu została ściśle wytyczona.

Porucznik zasugerował, żeby pozwolono mu lecieć wysoko, bo chociaż uzbrojonej opozycji w bratnim Afganistanie oczywiście nie ma, to warto trzymać ziemię na dystans. Sztab odmówił. Nad płaskowyżem pilot ma pilnować trzystu stóp, później pomykać dolinami. Według planu, obmyślonego przy biurku.

Szamil podjął przedostatnią próbę. Zaproponował, że wykona misję przy użyciu pancernego szturmowca. Widowiskowego i głośnego, za to zwrotnego i szybkiego.

W tej interesującej wymianie zdań pośredniczył dowódca jednostki. Ów pułkownik, z pochodzenia Gruzin, rozumiał wątpliwości swojego pilota; et puis comme on trouve toujours plus de moines que de raison1, więc przedostatniej propozycji już do sztabu nie przekazał. Bo się bał; skłamał, że odmówili. Ale spełnił ostatnią prośbę Szamila. Odbył pielgrzymkę do suwerenów z GRU i wymodlił, żeby dali paru ludzi na pokład.

Dali trzech.

Więc Szamil wcisnął kask na uszy, rzekł „A, niech tam” i wystartował.

Na tankowanie w pustynnej bazie pod Mazār-e Šarif doleciał o bladym świcie. Pasażerowie schlali się z nudów do nieprzytomności.

Oprzytomnieli w górach.

Być może strzelała komunistyczna bateria. O żadnych talibach nikomu się wtedy nie śniło. Wojnę otworzyła bratobójcza rzeź miejscowych, politycznych frakcji, wspieranych od północy przez Moskwę, a od południa przez Londyn i Waszyngton. Jedne i drugie chciały władzy, ale bez wymachiwania religijnymi sztandarami. A że na północy kraju dominowała armia rządowa, więc hipoteza jest prawdopodobna i dodaje historyjce pikanterii.

Pierwszy kawałek pocisku, który rozpadł się po opuszczeniu lufy jakiejś starożytnej, pewnie brytyjskiej armaty, zdemolował pulpit. Drugi urwał głowę nawigatorowi. Trzeci trafił w oficera z Karši, a ostatni zabił dwóch żołnierzy Specnazu, drzemiących w ogonie maszyny.

Szamil akurat odpiął pas i sięgał po fajki, które spadły na podłogę. Gdyby nie sprzeczne z regulaminem zachowanie, od razu byłoby po sprawie. Trafiono ich z boku, z jednej z grot, które zmieniają afgańskie góry w niezdobytą twierdzę. Szamil dostał w twarz plastikowymi odpryskami zegarów, dał całą moc i zaczął zwiewać dzikimi slalomami.

Trzeci zbir ze Specnazu przeżył. Siedział za pilotem; kiedy ten złapał odrobinę dystansu i uspokoił lot, klepnął go w ramię. Szamil skinął głową, więc koleś wyszarpał trupa nawigatora z fotela i wskoczył na jego miejsce.

Początkowo sprawy wyglądały dobrze. Wnętrze maszyny zamieniło się w jatkę, szalały po nim przeciągi, z tyłu dobiegał ryk i złorzeczenie, ale oba silniki huczały dziarsko, a widoczność była znakomita.

Porucznik olał rozkazy. W oddali pęczniał masyw gór Hindukuszu, spowity w chmury. Musieli go przeskoczyć, jednak bez przyrządów zalecieliby na drugą stronę nieprędko, jeżeli w ogóle. Wobec powyższego Szamil wymyślił, że kiedy wyfruną z doliny, skręcą raptownie na wschód i odnajdą szosę do stolicy. Zezując w dół, jak po sznurku trafią do celu.

Wskazany był pośpiech. Imperialny desant, wysłany do posprzątania pałacu prezydenckiego w Kabulu dla nowych władz, już na nich czekał.

 

Koleś ze Specnazu podniósł głowę nawigatora, żeby się nie turlała pod pedałami. Wepchnął ją za fotel. Szamil ryknął, że radio poszło wpizdu, dziabnął palcem w mapę i wyjaśnił żołnierzowi, jak będą  i m p r o w i z o w a ć.

Ten odkrzyknął, że zaraz znajdzie szosę.

W podobnych chwilach czas ulega dekompresji. Od uroku minęła dopiero minuta, więc porucznik nakazał druhowi zapiąć pas i spokojnie odczekać trzy kwadranse, bo zamiast szosy gały wypatrzy.

A wtedy lewa turbina umilkła. Zgasła bez łomotów, smrodu paliwa, ognia czy dymu.

Takie rzeczy zmieniają bieg historii, bo z jednym silnikiem już nie mogli bryknąć nad dziurawą drogą do stolicy. Przełęcz na trasie była za wysoka dla uszkodzonego śmigłowca. Miała dwie mile wzrostu – a do tunelu pod spodem raczej by się nie zmieścili.

Porucznik spróbował włączyć turbinę. Bez skutku.

Zdecydował, że polecą nad szosą, ale w przeciwną stronę i przy odrobinie szczęścia wrócą pod Mazār-e Šarif. Do pustynnej bazy, w której tankowali.

No, gdzieś w pobliże.

Kolacja – i do wyrka.

 

Wtedy zgasł prawy silnik. „I zapadła cisza”, jak piszą żurnaliści.

Oczywiście nic z tych rzeczy. Wprawdzie ostrzegawcze brzęczyki się nie włączyły (padło zasilanie), ale śmigło wciąż łopotało. W przedziale pasażerskim wył ludzki bagaż, choć nieco spuścił z tonu.

Całkiem niedawno Szamil pokazał mi lądowanie bez silnika. Nająłem w Hamburgu maszynę, wzlecieliśmy na odpowiednią wysokość i pułkownik naprawdę wyłączył ten silnik. Zaczęliśmy spadać, lecz niezbyt gwałtownie – jak nasienie klonu. Śmigło coraz bardziej się rozpędzało, przy okazji hamując opadanie. Nad ziemią ruszył jaką wajchą i maszyna zwolniła. Siadła, jakby nigdy nic!

Ale to było obok Hamburga. Pod Eutin. Runęliśmy w buraki i trzeba było szybko startować, bo gonił nas bauer na traktorze. Tak czy owak, pole miał płaskie, tymczasem Afganistan to kraj cholernie górzysty.

Zmykając spod ognia, Szamil skupił się na unikach, nie na łapaniu wysokości. Byli tuż przed granią, za którą zaczynała się następna dolina, a z tej grani sterczały ostre, skalne ząbki. Ugryzły ich lekko. Jednak wystarczająco mocno, żeby śmigłowiec zamienił się w głaz. Maszyna pochyliła dziób i gruchnęła w zbocze.

Kiedy przestali się turlać, pobłogosławili projektantów od staruszka Mila, których konstrukcja była toporna lecz mocna. Wspólnie z komandosem wydłubali z wraku pasażerów (oprócz nawigatora), nie patrząc, czy żyją, czy nie. Dopiero kiedy odciągnęli ich na bezpieczną odległość, Szamil wrócił do resztek śmigłowca.

Wrak przypominał zgniecioną puszkę. Ogon i wszystkie sterczące elementy odpadły przy turlaniu. Jednak lewa burta była widoczna. To wtedy porucznik odkrył, że oberwali wsiowym szrapnelem; znalazł odłamek w obudowie turbin. Odłamek przewiercił wloty powietrza, wyrżnął w nich poszarpane dziury na wylot, ale samych turbin nawet nie zadrasnął.

W tak zwanych żywotnych miejscach przestrzelin nie było. Silniki zgasły z innego powodu.

 

Tymczasem skład wycieczki turystyczno-krajoznawczej, w jaką spiesznie wyruszyli, zmalał do sześciu osób. Ranny oficer z Karši umarł. Zresztą, stracił wskutek postrzału obie nogi – a jak tu służyć imperium bez nóg?

Zachodni koledzy Szamila byliby zdziwieni, że na pokładzie śmigłowca zabrakło radiowego sprzętu do wzywania pomocy. Później zaczęto serwować personelowi taki sprzęt, lecz na początku wojny w maszynach były tylko rakietnice. Oni też mieli pudełko z taką rakietnicą; póki co bezużyteczną, gdyż raca mogła zwabić bratnich Afgańczyków.

Co nie uśmiechało się żołnierzom, a jeszcze bardziej cywilom.

Wzięli broń i skrzynkę z rakietnicą. Obdarli trupy z kurtek i galotów, bo grudzień w Hindukuszu jest raczej mroźny i opuścili miejsce wypadku.

W południe znaleźli grotę zdatną do zamieszkania. Przed wejściem była obszerna półka, zdatna na lądowisko dla ekipy ratunkowej. Z jaskini otwierał się widok na afgańskie szczyty, które – mimo wszystko – wzbudzały w sercu porucznika coś podobnego do uczuć.

Poza pejzażem smakowali suchy prowiant i czekali na pomoc.

 

Szamil był pewien, że to tylko kwestia czasu.

Cywile, którzy leczyli kaca w kącie jaskini, byli przecież Bardzo Grubymi Rybami. Chudego mianowano Przewodniczącym Rady Rewolucyjnej, a grubego Sekretarzem Ludowo-Demokratycznej Partii Afganistanu. Obaj byli Afgańczykami, najętymi przez imperium, więc równie ważna rola przypadła oficerom, których wiózł na pokładzie: mieli być radą nadzorczą.

Trasa przelotu była starannie wyrysowana na sztabowych mapach, więc akcja ratunkowa nie mogła stanowić problemu.

Oficerowie najwyraźniej doszli do podobnych wniosków. Kropnęli się na kurtki, rzucone na ziemię i zasnęli. Mruk ze Specnazu czyścił broń. Szamil siadł u wejścia do jaskini; na kolanach położył pistolet maszynowy z zakrzepłymi śladami po pierwszym właścicielu, obok ustawił pudło z rakietnicą i wlepił wzrok w przestrzeń.

Wrak śmigłowca był niewidoczny, zasłoniły go skałki. Jednak wciąż miał w oczach tę grań, nawet z oddali bardzo charakterystyczną.

 

Prześwietliste niebo, jak ściana Kubbat as-Sachra2z kafelków we wszystkich odcieniach błękitu, stało przed nim w obojętnym wyczekiwaniu. Porucznik nie miał nic lepszego do roboty, zaczął więc rozmyślać. Z ludźmi Wschodu tak to jest, że bez przerwy piją i rozumem ogarniają świat – ale kiedy do wypicia nie ma nic, wówczas zaczynają myśleć analitycznie.

Szamil przypomniał sobie morały starszych kolegów, którzy uczestniczyli niegdyś w operacji porządkowej w Wietnamie. Otóż cysterny paliwowe, używane tam przez lotnictwo, nie zawsze trzymały standard. Niektóre pamiętały wielką wojnę z Hitlerem. W staruteńkich, zardzewiałych baniach pływały liście, śmiecie, syf. W kilku utonęły całe rodziny borsuków!

Śmigłowiec, zupełnie jak wóz, ma filtry paliwa. Ale filtr to tylko niemy przedmiot: nie krzyknie, że się zapycha. Awaria turbiny oczywiście jest możliwa, Szamil miewał takie przygody. Jednak tutaj wysiadły oba silniki, prawie na raz, podczas manewru wykonywanego na całym gazie.

A cysterny w bazie pod Mazār-e Šarif wyglądały na bardzo stare...

Z ludźmi Wschodu tak to jest, że czasem opadają im ręce. Kiedy porucznik doszedł do syntetycznego wniosku a posteriori, że przyczyną katastrofy musiała być zapaskudzona lotnicza nafta, najpierw zgrzytnął zębami, a potem załkał – i opadło mu wszystko.

Kolega komandos przestał czyścić broń. Dostrzegł, że negatywne emocje gnębią druha, siedzącego na warcie. Naruszył więc dystans wynikający z różnicy szarż; usiadł obok Szamila i burknął, żeby pan porucznik wyluzował. Przecież batalion komandosa, ze względu na skład osobowy zwany „batalionem muzułmańskim”, na pewno skończył już szturm na siedzibę władz w Kabulu. Czas zaczynać rządy, wkrótce ktoś przyleci. A pan porucznik jest artystą: wylądował naprawdę miękko, zważywszy okoliczności.

Szamil się zaśmiał. Wysmarkał nos na ziemię, olał różnicę szarż i wyjaśnił żołnierzowi, czemu jebnęli w glebę.

Wnioski przerwał grzmot wystrzału, który dobiegł z oddali.

Potem drugi i trzeci. Zanim echo powtórzyło pierwszy grzmot, wybiegli na dwór, ściskając pudło z rakietnicą.

 

 

1A że zawsze bywa więcej mnichów, niż rozumu (przyp. tłum.).

2Kubbat as-Sachra – Kopuła Na Skale (albo Meczet Omara): budowla na jerozolimskim wzgórzu świątynnym, arcydzieło architektury islamu (przyp. tłum.).

 

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości