Komentuj, obserwuj tematy,
Załóż profil w salon24.pl
Mój profil
KrzysztofJan888 KrzysztofJan888
1559
BLOG

Dr Marek Kita odpowiada na 7 wielkich pytań

KrzysztofJan888 KrzysztofJan888 Kultura Obserwuj notkę 0

 Zadaje pytania: Dawid Gospodarek


 

Odpowiada: Marek Kita 
- filozof i teolog; były kleryk (Misjonarze św. Wincentego a Paulo), obecnie żonaty; pracował jako katecheta, w 2003 roku obronił doktorat z Chrystologii Filozoficznej Włodzimierza Sołowjowa. Wicedyrektor Międzywydziałowego Instytutu Ekumenii i Dialogu na Uniwersytecie Papieskim Jana Pawła II w Krakowie, gdzie wykłada m.in. teologię fundamentalną. Prowadzi także wykłady w Wyższym Seminarium Duchownym Redemptorytów w Tuchowie oraz w Instytucie Nauk Religijnych św. Tomasza w Kijowie. Znany jest m.in.  z książek: "Różaniec, kontemplacja dla każdego", czy napisaniej specjalnie dla dzieci "Wszyscy na Ciebie czekamy". Ostatnio ukazała się jego książka "Logos większy niż ratio".

 

 

 

PYTANIE 1: Dlaczego wierzy Pan w Boga? Dziś już praktycznie Bóg nie jest nam do niczego potrzebny. Nie wykorzystuje się Go do zapychania dziur w wiedzy o przyrodzie. Teorie przyjmujące odwieczność Wszechświata brzmią bardzo wiarygodnie. Istnienie Boga nie da się udowodnić. Po co marnować energię na rozmyślanie o Bogu, modlitwy, i dlaczego wydawać pieniądze na wydziały teologiczne?


ODPOWIEDŹ: Chyba nigdy prawdziwi wierzący nie traktowali Boga jako wypełniacza dziur w wiedzy o kosmosie, choć czasem wyobrażali sobie ten kosmos w sposób dość naiwny. Jednak zwykle zarówno prostaczkowie, jak i uczeni, myśleli o Bogu raczej jako o Kimś-Czymś ponad przyrodą. Dopiero zabawni mądrale z epoki oświecenia wyobrazili sobie, że natura tłumaczy się sama, w związku z czym nie ma nic „ponad”. Ale obecnie niektórzy z fizyków i astronomów szukają pomocy filozofii, żeby się jakoś odnaleźć w natłoku dziwnych danych. Okazało się, że mechanistyczny obraz świata był wielkim uproszczeniem. Poza tym co innego wiedzieć, jak funkcjonuje natura, a co innego odkrywać, jaki w tym może tkwić sens i jaką to wszystko może mieć przyczynę... Teoria o wieczności kosmosu sama w sobie nie kłóci się z ideą Boga - nawet Boga Stwórcy. Byłby do pomyślenia Stworzyciel kreujący swe dzieło od zawsze i bez końca. Taka teoria jest tylko sprzeczna z Objawieniem chrześcijańskim. Chrześcijanin odrzuca ją więc ze względu na zaufanie do argumentów z nieco innej dziedziny, uzasadniających Dobrą Nowinę Jezusa.
Nie do końca rozumiem, co miałoby znaczyć twierdzenie, że „istnienia Boga nie da się udowodnić”... To znaczy istnienia czego? I w jakim sensie „udowodnić”? Słowo „dowód” znaczy trochę co innego w matematyce, co innego w naukach przyrodniczych, a co innego na sali sądowej. Tak więc o co mogłoby chodzić w cytowanym zarzucie? Że nie da się wykazać rozumności praw przyrody? Że brak dowodów na istnienie przyczyny faktu, iż „jest raczej coś, niż nic”? Jednak w końcu to i owo istnieje, oraz cechuje się pewną logiką... Zaś ludzki umysł ma wrodzoną skłonność do poszukiwania wyjaśnień. Czy więc istnienie bytów rozumnych i porządku w świecie przyrody ma być owocem ślepej gry przypadków? Czy tęsknota mojego „ja” za jakąś absolutną pełnią to tylko wybryk natury? A może są to istotne poszlaki, pozwalające sformułować hipotezę o Stwórcy i nawet się do niej przekonać? Czy aby nie stoimy wobec takiej oto alternatywy: albo za naszym własnym istnieniem stoi rozumna Siła mająca jakiś plan (nawet jeśli my go nie znamy), albo wszystko w gruncie rzeczy pozostaje absurdem? I czy naprawdę bardziej racjonalne jest upieranie się przy absurdzie? A jeśli chodzi o oszczędzanie siebie i środków, to zapewniam: rozmyślanie o Bogu rozwija intelekt, modlitwa pomaga żyć, a dokoła nas nie brak przedsięwzięć o wiele mniej sensownych niż wydziały teologiczne i jakoś nie żałuje się na nie pieniędzy...

 

PYTANIE 2: Skąd zło? Dlaczego niewinni ludzie doświadczają cierpienia? Dlaczego miłosierny i wszechmocny Bóg do tego dopuszcza?

ODPOWIEDŹ: To chyba najbardziej straszne pytanie, z jakim przychodzi się zmierzyć wyznawcy religii monoteistycznej. Trzeba je uczciwie postawić i nie próbować zbyt szybko odpowiadać. Boję się ludzi dających łatwe odpowiedzi na trudne pytania... Biblia zawiera tekst zwany Księgą Hioba, gdzie w nieco legendarnej, przypowieściowej otoczce, przedstawiono nasz problem. Najważniejszy we wspomnianej księdze jest oczywiście dialog Hioba z przyjaciółmi. Prawy człowiek, na którego spadły nieszczęścia, głośno żali się Bogu, a nawet... skarży się na Boga. Jego pobożni przyjaciele twierdzą kategorycznie, że cierpienie to kara za grzechy. Hiob nie poczuwa się do winy. Przyjaciele zarzucają mu zatwardziałość i bluźnierstwo, bo niewinność Hioba świadczyłaby o Boskiej niesprawiedliwości. Jednak gdy przy końcu utworu przemówi wreszcie sam Bóg, odrzuci On argumentację pobożnych. Lecz nie wytłumaczy cierpienia. Wskaże tylko, że jest mnóstwo rzeczy i spraw, których Hiob nie pojmuje. Ostatecznie bohater księgi znajduje spokój w fakcie, że Bóg przemówił, że zna jego los, oraz... że pewnie wie, co robi. Tylko i aż tyle. Zaufanie, że istnieje plan, chociaż ja nie mam do niego wglądu. Nie satysfakcjonuje to raczej rozumu, lecz może uspokoić serce.
Rzecz jasna w chrześcijaństwie nie ograniczamy się w tej kwestii do przesłania Księgi Hioba. Mamy jeszcze zwieńczenie Pisma świętego - Ewangelię. Tylko że Chrystus również nie tłumaczy cierpienia. Mówi, żeby wziąć krzyż, nie wyjaśniając dlaczego. Sam również bierze krzyż i umiera na nim wołając: „Boże mój, czemuś Mnie opuścił?” To bardzo niezwykłe wołanie, jeżeli wierzymy w Boskość Jezusa. Zatem Ojciec opuścił Syna, swoje wieczne Słowo? Bóg rozdarł sam siebie? Przerażający paradoks! Ale patrząc na krzyż wiem przynajmniej tyle, że Bóg nie jest obojętny wobec cierpienia. Zna jego smak.
Innymi słowy, Bóg nie wyjaśnia przyczyn cierpienia, ale je z nami dzieli. Nie tłumaczy dlaczego, jednak mówi: „Będę w tym doświadczeniu z Tobą. Przejdziemy przez to razem”. Jest jak przewodnik, który siebie też nie oszczędza. Nawiasem mówiąc to ważne, żeby nie prowadzić o cierpieniu dyskusji czysto akademickich. Intelektualiści oraz pseudo-intelektualiści mogą sobie snuć rozmaite wywody. Człowiek zwijający się z bólu krzyczy, czasem przeklina, a naszym psim obowiązkiem jest to uszanować. A przy tym starać się ulżyć, bez prawienia kazań. Być obok. Może też zobaczymy, jak spojrzenie na krzyż dodaje temu cierpiącemu człowiekowi niezwykłej otuchy. Przez tyle stuleci krzyż pomagał leżącym w szpitalach, siedzącym w więzieniach. Chyba żaden inny symbol religijny nie ma takiej mocy. Nie chodzi oczywiście o jakąś moc magiczną – krzyż pozostaje bardzo tajemniczym świadectwem o sensie sytuacji beznadziejnych. 
Tak więc problemu cierpienia nie da się wyjaśnić, nawet na gruncie wiary. Można go jedynie przeżyć. I bywa, że spotykamy ludzi, którzy go przeżyli. Kiedy wielkie cierpienie nie złamie człowieka, to nosi on w sobie jakieś światło. Nie tłumaczy sensu – promieniuje nim.



PYTANIE 3: Dlaczego jest Pan chrześcijaninem? Co takiego jest w chrześcijaństwie, czego nie mógłbym odnaleźć w innych religiach czy nurtach filozoficznych?

ODPOWIEDŹ: Zostałem ochrzczony w dzieciństwie i byłem katechizowany od najmłodszych lat. Zatem w jakimś stopniu wiara została mi podsunięta przez katolickie otoczenie. Ale to oczywiście nie wszystko. W pewnym momencie pojawiły się wątpliwości, a ja początkowo bałem się, że są one grzechem, więc nie było mi łatwo. Szczęśliwie raz jakiś mądry ksiądz powiedział na spowiedzi, że to dobrze, iż miewam wątpliwości... Rozmyślałem, szukałem jakichś lektur. Pamiętam, że jako nastolatek znalazłem w domowej biblioteczce Myśli Pascala i starałem się z pomocą tej książki jakoś utwierdzić w przekonaniach. Oczywiście wszystko nie mogło się opierać jedynie na argumentach rozumu. Dzięki Bogu nawet pośród wstrząsów okresu dojrzewania starałem się modlić. Jako licealista pojechałem na rekolekcje oazowe i włączyłem się w działalność wspólnoty ruchu Światło-Życie. Podjąłem świadomą decyzję powierzenia mojego życia kierownictwu Chrystusa. Potem długo studiowałem: najpierw w seminarium duchownym, z którego w końcu wystąpiłem, potem na Wydziale Filozoficznym Uniwersytetu Jagiellońskiego, następnie na Papieskiej Akademii Teologicznej. W ramach studiów na uniwersytecie poznawałem między innym filozofię starożytnych Indii, a także myśl buddyjską. Zrobiłem doktorat z filozofii religii.
Co takiego jest w chrześcijaństwie, czego nie ma gdzie indziej? Odpowiem bardzo prosto: Jezus Chrystus. Przy czym nie chodzi o to, że Chrystusa nie ma poza granicami wspólnoty chrześcijan. Pierwsi uczniowie rozpoznali w tym Człowieku Kogoś znacznie więcej, niż tylko nauczyciela lub proroka. Według Ewangelii Jana jest On Logosem Boga - czyli Boskim Słowem, Myślą, Rozumem - od wieków tworzącym świat i oświecającym ludzi mądrością. Ta wieczna Myśl zechciała się w końcu stać Człowiekiem jak my, żeby nas poprowadzić do pełni życia. Okazuje się ponadto, że wieczna Myśl jest Miłością. Ma serce. 
Nawiasem mówiąc, kiedy byłem mały, lubiłem obrazek Najświętszego Serca Jezusa wiszący w pokoju rodziców. Później chętnie się przed nim modliłem. Gdzieś w głębi duszy pozostało mi przeświadczenie, że Jezus jest przede wszystkim dobry. 
Ale wracając do Chrystusa jako Boskiego Logosu: On jest obecny wszędzie tam, gdzie człowiek poznaje choć trochę prawdy, dobra i piękna. Przebłyski Jego mądrości znajdziemy we wszystkich uczciwych religiach, w refleksji rzetelnych filozofów. Jednak najpełniej odsłonił się wtedy, gdy spowodował ten niezwykły skandal – stał się człowiekiem, konkretnym historycznym Żydem, a do tego dał się zabić w wyniku intryg, sponiewierać, obedrzeć z godności... Szalona nauka, prawda? Wieczna Myśl zniża się do poziomu wyrzutka społeczeństwa. Staje w szeregu przegranych. Ginie na torturach. A potem kolejne szaleństwo – Jego uczniowie, którzy według wszelkiego psychologicznego prawdopodobieństwa powinni się załamać (bo wszystko poszło nie tak, jak się całym sercem spodziewali), zaczynają twierdzić, że On żyje i to nie jako duch. Mimo iż judaizm spodziewa się zmartwychwstania umarłych dopiero przy końcu czasów, utrzymywali, że ten jeden Człowiek zmartwychwstał jako pierwszy, a Jego śmierć przełamała moc zła...
A zatem: jestem chrześcijaninem z powodu Chrystusa. Nikt nie jest taki, jak On. Daleko mi do ideału i bynajmniej nie zawsze umiem zinterpretować po Bożemu własne życie, ale mam prawie nieustanną świadomość towarzyszącej mi nieuchwytnej, lecz dotykalnej obecności tego Przyjaciela na wieki.


PYTANIE 4: Czy nie byłoby lepiej zachować swojej religijności, relacji do Boga, dla siebie, i osobiście ją przeżywać? Samemu dochodzić do tego, jaki jest Bóg, i kierować się swoim – danym przecież od Boga – sumieniem i rozumem, dążąc samodzielnie do szczęścia? Po co Kościół?
 

ODPOWIEDŹ: A po co rodzina, grupa przyjaciół, grono kolegów, społeczność sąsiadów, naród? Po prostu jesteśmy istotami społecznymi. W naturalny sposób tęsknimy zazwyczaj za przeżywaniem relacji, tworzeniem więzi. Jeśli chodzi o wiarę, to nikt nas nie zwolni z przeżywania relacji do Boga osobiście. Natomiast byłoby wbrew naturze „zachować ją tylko dla siebie”. Zgoda, są sprawy pozostające tylko między Bogiem i mną. Jednak człowieczeństwo przeżywa się we wspólnocie z ludźmi. A chrześcijaństwo we wspólnocie z chrześcijanami. 
Notabene kiedy mowa o chrześcijaństwie, to trzeba pamiętać o specyficznym sekrecie Boga, jaki został nam objawiony. Mianowicie Bóg jest jeden, ale nigdy samotny. Jedność i wspólnota nie wykluczają się w Nim, lecz współistnieją. Wierzymy, że Bóg jest miłością, a doktryna o Trójcy pozwala nam choć trochę zrozumieć, jak to możliwe: On jest nieustannym tańcem wzajemnego przyjmowania i wzajemnego oddania drugiemu, istnieje „troiście” w jakimś współ-przenikaniu się Ojca, Syna i Ducha, bez żadnego rozdźwięku, ale i bez najmniejszego wchłonięcia Jednego przez Drugiego.
Skoro Bóg istnieje i żyje na sposób relacji, to Boski sposób życia, do którego zostaliśmy zaproszeni, wymaga także przezywania relacji międzyludzkich. Dlatego Bóg nie zbawia nas pojedynczo i z osobna, ale tworzy Lud, zwołuje zgromadzenie zwane Kościołem. Kościół ma cechy instytucji i wspólnoty, lecz w najgłębszym wymiarze to raczej sposób bycia. Kościół to „my z Bogiem”. Zapoczątkowany przez Chrystusa gromadzącego wokół siebie stałe grono uczniów, dającego im regułę świętowania przy wspólnym stole Chleba i Wina, ma za zadanie przede wszystkim odwzorowywać miłość Jezusa do Boga i ludzi. Oczywiście, różnie nam się to udaje, a czasem kompromitujemy się w tej dziedzinie całkowicie. Jednak jest nam potrzebna taka szkoła miłości, znoszenia się nawzajem, przebaczania, podtrzymywania w słabości, upominania w chwilach zaślepienia... Rzecz jasna, mamy odnosić się z miłością do każdego człowieka niezależnie od jego przynależności i światopoglądu, ale mamy też tworzyć bardziej świadomą Bożą Rodzinę, społeczny organizm, który nie jest tylko ludzką społecznością, ponieważ jego Głowę stanowi Chrystus - tajemniczo obecny, przyznający się do nas mimo rozmaitych niedoskonałości, czy wręcz podłości osób i grup.
Zatem nie tylko „byłoby lepiej”, ale wręcz jest rzeczą dobrą i konieczną kierowanie się własnym, danym przez Boga, sumieniem i rozumem. Tylko że wcale nie wyklucza to przynależności do pewnego środowiska wiary - jakby karawany duchowych pielgrzymów, w ramach której dążymy do poznania Prawdy. W końcu żadne sumienie ani rozum nie działa w próżni. Chcąc nie chcąc tkwimy zawsze w jakiejś tradycji. Byłoby zarozumiałą naiwnością chcieć wymyślić sobie cały światopogląd absolutnie samodzielnie. Nasze sumienie i rozum dojrzewają w dialogu z autorytetami i w klimacie duchowej wspólnoty.
A wspólnota zapoczątkowana przez Chrystusa otrzymała obietnicę Jego nieustającej obecności i wsparcia ze strony Ducha Świętego, prowadzącego „do całej prawdy”. Ludzie mówią: „Co dwie głowy, to nie jedna”. Kościół to wiele głów zwróconych ku Głowie, w której są „wszystkie skarby mądrości i wiedzy”.



PYTANIE 5: Czy idea Trójcy Świętej nie wydaje się Panu absurdalna? Dlaczego Bóg miałby objawiać rzeczy, których człowiek nie jest w stanie pojąć?
 

ODPOWIEDŹ: Nie, idea Trójcy Świętej nie wydaje mi się absurdalna, tak jak nie wydaje mi się absurdalna idea światła mającego właściwości jednocześnie korpuskularne i falowe - choć to się powinno wzajemnie wykluczać. Po prostu są rzeczy, których nie rozumiem, ale wiem o nich dzięki doświadczeniom badaczy. Zaś doktryna o Trójcy stanowi owoc doświadczenia uczniów Jezusa – wierzących, jak na porządnych Żydów przystało, że Bóg jest jeden, a przy tym słuchających nauk o niebiańskim Ojcu z ust Mistrza, w którym rozpoznawali Boskość i jeszcze doznających na sobie działania zesłanego z nieba Bożego Ducha. Na pytanie, czemu Bóg miałby objawiać rzeczy niepojęte dla ludzkiego umysłu, odpowiem pytaniem: a czemu stworzony umysł miałby mieć zdolność pojmowania natury własnego Stwórcy? Czy Bóg całkowicie pojmowalny nie byłby tylko wytworem naszego rozumu? Jakoś wcale mnie nie dziwi, że Moc, która mnie tworzy, pozostaje dla mnie niepojęta.
 

 

PYTANIE 6: Czym jest dusza? Czy mogę jakoś doświadczyć jej istnienia? Jak ją i jej działanie odróżnić od mózgu? Wiemy już przecież, że to mózg jest odpowiedzialny za myślenie, a rzeczy takie jak charakter dziedziczymy w genach...
 

ODPOWIEDŹ: Dusza to życie i doświadczam jej w najprostszy sposób przez to, że żyję. Pomysł, żeby utożsamiać duszę z mózgiem, jest doprawdy przedziwny! Niestety, dosyć powszechne jest pomieszanie pojęć biblijnych i platońsko-kartezjańskich. Nawet na katechezach lub kazaniach można czasem usłyszeć, że człowiek „składa się” z ciała i duszy. Tymczasem Biblia widzi człowieka inaczej, traktuje go jako całość. Całego człowieka można nazwać duszą, jak w zdaniu „stał się Adam duszą żyjącą” - czyli żywą istotą - albo też całego człowieka można określić jako ciało – jak w proroctwie „wyleję Mego Ducha na wszelkie ciało”, tzn. na wszystkich ludzi... Ciało to ja, widziany od strony mej przynależności do świata materialnego, a dusza to także ja, traktowany jako przyroda ożywiona. Ciało to moja „zewnętrzność”, moje przejawianie się i komunikowanie z innymi, a dusza to moja witalność i świadomość. Jak widać dusza i ciało nie dają się rozgraniczyć. Jestem uduchowionym ciałem i ucieleśnioną duszą. Dlatego śmierć stanowi w chrześcijaństwie autentyczny dramat, a nie swobodne wymknięcie się prawdziwego „ja” z cielesnej powłoki... Przy tym ciało to coś więcej niż materialne molekuły tworzące organizm. Ale to dłuższa historia. Natomiast czy naprawdę to „mózg odpowiada za myślenie”? A może po prostu stanowi jego materialny wyraz i narzędzie... Oczywiście, możemy stracić pewne „duchowe” władze, czy nawet poczucie własnej tożsamości, wskutek uszkodzenia mózgu. Jednak nie sposób całkowicie wykluczyć możliwości, iż tracimy wówczas jedynie jakąś zdolność przejawiania się duszy, nie zaś jej część lub ją samą. Przykładowo gdy uszkodzimy radioodbiornik, to nie możemy odbierać programu, lecz fale radiowe wciąż istnieją. Łatwo sobie wyobrazić członka jakiegoś prymitywnego plemienia, który utożsamiałby te fale z konkretnym odbiornikiem - myślałby, że dziwne małe pudełko produkuje program. Czy nie jesteśmy trochę naiwni sądząc, że nasze najszlachetniejsze przeżycia, wewnętrzne zmagania, poszukiwania sensu istnienia, stanowią produkt organicznej masy w naszej czaszce? Co do genów, owszem, dziedziczymy pewne predyspozycje, ale od nas zależy, co zbudujemy z tego materiału. Doświadczenie pokazuje, że nie jesteśmy absolutnie zdeterminowani. Nawet bliźniaki jednojajowe, przy wszystkich tajemniczych współzależnościach, mają też swoje cechy indywidualne.
Podsumowując: kiedy mowa o duszy, to wcale nie chodzi o mglistego ludzika z czubatą głową zamieszkującego jakiś narząd mego ciała. I nie ma niczego zagrażającego wierze w fakcie, że krojąc pacjenta na stole operacyjnym żaden chirurg na taką zjawę nie natrafi.
 
PYTANIE 7:  Kościół wyznaje wiarę w to, że człowieka po śmierci czeka niebo, czyściec albo piekło. Czy Bóg naprawdę może być jak taki starożytny pedagog? Grzeczne dziecko dostanie deser, to które  coś przeskrobało dostanie najpierw klapsa a potem deser, a największy łobuz nie ma szans na deser? Czy nie atrakcyjniejsza, logiczniejsza i bardziej fascynująca wydaje się być idea reinkarnacji?
 
ODPOWIEDŹ: Pozwolę sobie pominąć kwestię, czym naprawdę zajmował się starożytny pedagog... Przede wszystkim Kościół nie wyznaje takiej wiary, jaka została przedstawiona w pytaniu. Wierzymy, że po śmierci jesteśmy zaproszeni do życia w harmonii  z samym Źródłem Miłości  i taka rzeczywistość nazywana bywa symbolicznie niebem. Nawiasem mówiąc ostatecznie oczekujemy zmartwychwstania, czyli przywrócenia nam pełni bytu ludzkiego (nie jesteśmy przecież aniołami), co wiąże się z zapowiedzą "przyszłego świata", "nowego nieba i nowej ziemi". Niewiele o tym narazie wiemy poza tym, że duch i ciało, niebo i ziemia, w jakiś sposób się pojednają i połączą. Biblia zastrzega w sposób całkiem przytomny, że "ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, ani serce człowieka nie zdołało pojąć", co Bóg przygotował dla swoich przyjaciół w wieczności. Wszelkie nasze obecne wyobrażenia o tych sprawach mają sens metafory, o ile są jakoś zgodne z metaforami przekazanymi w natchnionych tekstach.
A więc jesteśmy zaproszeni do "niebiańskiej" wspólnoty z samą Miłością, lecz czy będziemy zdolni się z nią zjednoczyć? Być może nie obejdzie się najpierw bez trudnej konfrontacji z ułomnością własnego serca i bolesnego dokończenia procesu duchowej przemiany. Nie bardzo pasuje do tego metafora "klapsa", podobnie jak wieczne szczęście to zdecydowanie coś więcej niż "deser". Czyściec to raczej poważna terapia, niosąca ze sobą dyskomfort, ale i uzdrowienie. Natomiast straszna możliwość "piekła" to wynikająca z samej natury miłości odwrotna strona ofiarowanego nam zjednoczenia: jeśli ktoś nie chce wspólnoty, zostaje poza jej granicami. Jeżeli konsekwentnie nie chce być darem i przyjmować daru, nie zamierza zapominać o sobie i wychylać się ku drugiemu, naśladować Boskiego sposobu bycia i zestroić się z nim, to przypomina kogoś zaproszonego na koncert, lecz nienawidzącego muzyki. Okazuje się wobec "nieba" outsiderem. Bedzie to wynik jego własnej decyzji, ale nie przyniesie mu szczęścia. Już tu na ziemi bywają sytuacje, gdy człowiek zatnie się w gniewie lub goryczy i trwa w udręce na własne życzenie. Przy tym obecnie takie osoby mogą jeszcze zatruwać życie innym, emocjonalnie ich szantażować lub ranić. Nadejdzie moment, gdy nie będzie to możliwe. Kto zechce trwać w egoizmie, pozostanie w nim, na zewnątrz Boskiej uczty. Ale drzwi piekła zamykają się od środka.
Tak mniej więcej można streścić chrześcijańskie nauczanie o rzeczach ostatecznych. Zdecydowanie nie uważam, żeby idea reinkarnacji była od takiej wizji "logiczniejsza", a już napewno nie jest ona "atrakcyjniejsza i bardziej fascynująca". Idea wędrówki duszy w swej prawdziwej postaci - to znaczy nie taka, jak ją sobie wyobrażają czytelnicy kolorowych magazynów lub bestsellerów New Age, lecz taka jaką głoszą wielkie systemy Dalekiego Wschodu - to idea przerażająca. Wynika z obrazu świata, w którym nie istnieje Bóg mogący przebaczać i uzdrawiać, dlatego każdy wybór pociąga za sobą automatycznie zachodzące skutki. Ich przeżywania nie przerywa śmierć, więc tląca się we mnie iskra świadomości musi nieustannie krążyć w świecie materii, dopóki nie poniesie wszystkich konsekwencji. Czemu w Indiach - ojczyźnie współczującego Buddy - pomoc dla umierających na ulicach biedaków musiała zorganizować katolicka zakonnica Matka Teresa? Bo dla niej w cierpiącym człowieku mieszkał Chrystus wołający "Pragnę!", a dla wyznawców tradycyjnych religii hinduskich cierpienie nędzarzy stanowiło wynik poprzednich wcieleń.
Oczywiście na gruncie religii dalekowschodnich także można praktykować miłosierdzie, nie można sprawy zanadto upraszczać.
Jednak ten przykład daje do myślenia.

______________________________________________________

  UWAGA BONUS !!!
 
"Jak daleko ma rozum do Boga?"
Pełen pasji wykład, który dr Marek Kita wygłosił na konferencji naukowej Uniwersytetu Papieskiego Jana Pawła II - "Religia czy duchowość?", 29 czerwca A.D. 2013, w łódzkim klasztorze oo. dominikanów.
 
 
 

 
 

Prawdę ceniej wyżej niż polityczną poprawność.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura